„Szwagierka wymyśla prezenty dla dzieci za tysiące, a ja nie mam nawet na kalendarz adwentowy. Święta znowu będą biedne”
„Miałam ochotę powiedzieć, że u mnie listopad to miesiąc liczenia groszy i odmawiania dzieciom batonika przy kasie. Że nie każdy może sobie pozwolić na śliczne papierki. Ale milczałam. Zamiast tego nalałam jej herbaty i uśmiechałam się sztywno, czekając, aż sobie pójdzie”.

- Redakcja
Grudzień zawsze miał dla mnie zapach mandarynek i cynamonu, ale w tym roku unosił się raczej zapach stresu i bezradności. Ceny szybowały w górę jak szalone, a ja, samotna mama dwójki dzieci, coraz częściej zaglądałam do portfela z duszą na ramieniu. Święta zbliżały się wielkimi krokami, a ja nie miałam nawet na symboliczny kalendarz adwentowy, który zwykle był dla dzieci małą radością przed Wigilią. Tymczasem moja szwagierka już planowała zakupy za tysiące. Lalki, konsole, najnowsze gadżety. Czułam, że w tym roku nie tylko choinka będzie skromniejsza. Moje serce też już się kurczyło.
Miałam pusty portfel
Weszłam do sklepu tylko po mleko i chleb. Po dziesięciu minutach stałam przy kasie z duszą na ramieniu, patrząc, jak licznik na ekranie bije niemal sześćdziesiąt złotych. A przecież nawet nie wzięłam nic ekstra, żadnych słodyczy, żadnych zachcianek. Tylko podstawowe rzeczy. Wyciągnęłam portfel, przeliczając w głowie, ile jeszcze mogę wydać do końca tygodnia. Pani w kolejce za mną westchnęła znacząco, jakbym to ja opóźniała świat. Chciało mi się płakać.
Wieczorem siedziałam przy kuchennym stole z zeszytem, w którym prowadziłam domowy budżet. Przesuwałam kwoty z jednej kategorii do drugiej, próbując wyczarować pieniądze z niczego. Wiedziałam, że dzieci zapytają mnie niedługo o kalendarz adwentowy, który kupowałam im co roku. Te najtańsze z czekoladkami były po dziewiętnaście dziewięćdziesiąt. Dla mnie – obecnie za dużo.
– Mamo, a w tym roku też będziemy mieć kalendarze? – zapytała Hania, moja młodsza.
Uśmiechnęłam się blado.
– Zobaczymy, kochanie. Może zrobimy własne?
– Takie z papieru? – skrzywił się Kuba. – To nie to samo...
Wróciłam wzrokiem do zeszytu. W tym roku wszystko miało być nie to samo. Nawet ja czułam się jak nie ja – zmęczona, rozdrażniona, rozdarta między dumą a bezsilnością. Próbowałam nie myśleć o rozmowie z moją szwagierką z zeszłego tygodnia, ale słowa same wracały.
– Już kupiłam Jasiowi konsolę i hulajnogę elektryczną. Widziałam też piękny domek dla lalek, kosztuje z tysiaka, ale co tam, raz się żyje.
Tysiąc. Ja nie miałam nawet dwudziestu złotych.
Ona tego nie widziała
Wpadła bez zapowiedzi, jak to miała w zwyczaju. Z torbami z galerii handlowej, pachnąca drogimi perfumami, w futerku, które wyglądało na nowe. Rzuciła się na mój stary, wypłowiały fotel i od razu zaczęła opowiadać o prezentach, które już udało jej się upolować na promocjach.
– Mówię ci, teraz trzeba kupować, zanim wszystko zniknie! – zakrzyknęła, wyciągając z torby ogromne pudło z klockami Lego. – To dla Jasia. Zobacz, jaka perełka. Promocja z tysiąca na siedemset! Grzech nie brać.
Przytaknęłam, trzymając w rękach mokrą ścierkę. Byłam w połowie mycia podłogi, ale z nią się tego nie dało. Nie przejmowała się, że przeszkadza.
– A twoje co by chciały? Hania wciąż lubi te swoje lalki? Bo wiesz, teraz są te zestawy z dźwiękami, mówiące po angielsku, edukacyjne...
– Pewnie by chciała, ale jeszcze nic nie planowałam – odparłam cicho, starając się zapanować nad drżeniem w głosie.
– Ojej, to chyba już czas, nie? – zaśmiała się, nieświadoma jak mnie to wszystko boli. – Ja w listopadzie zawsze mam wszystko ogarnięte. Potem tylko pakuję w śliczne papierki i mam spokój.
Miałam ochotę powiedzieć, że u mnie listopad to miesiąc liczenia groszy i odmawiania dzieciom batonika przy kasie. Że nie każdy może sobie pozwolić na „śliczne papierki”. Ale milczałam. Zamiast tego nalałam jej herbaty i uśmiechałam się sztywno, czekając, aż sobie pójdzie. Kiedy zamknęłam za nią drzwi, opadłam na kanapę i poczułam, jak coś ściska mnie w środku. Nie zazdrościłam jej rzeczy. Zazdrościłam spokoju.
Zderzenie dwóch światów
Na szkolnym zebraniu siedziałam z kartką w ręku, próbując skupić się na słowach wychowawczyni. Mówiła coś o klasowej składce na Mikołajki – trzydzieści złotych od dziecka. Patrzyłam na sumę jak na wyrok. Dla wielu to pewnie nic. Dla mnie – dwa bochenki chleba, masło i mleko.
– Termin do piątku, proszę państwa, żebyśmy zdążyli wszystko przygotować – zakończyła nauczycielka z uśmiechem.
Pani obok mnie szepnęła do koleżanki:
– A ja to bym chciała mieć takie problemy jak wybór między Lego a Barbie…
Zacisnęłam zęby. To było jak dokładanie do ognia. Moje dzieci nie mówiły jeszcze o prezentach. Widziały, jak się martwię, więc udawały, że nie czekają. Ale ja wiedziałam, że czekają. Każde dziecko czeka. Po zebraniu spotkałam się z szwagierką na parkingu. Wysiadała właśnie z nowego SUV-a, a jej torebka kosztowała więcej niż moje miesięczne dochody.
– O, super, że cię widzę! – zawołała. – Wpadniecie do nas w Wigilię? Mama mówiła, że znowu wszystko zrobi sama, jak zwykle, ale ja w tym roku zamawiam catering. Mam dość stania przy garach. A ty? Gotujesz coś?
– Jeszcze nie wiem – mruknęłam. – Zobaczę, jak z czasem i… funduszami.
– Oj tam, przecież to tylko raz w roku – rzuciła z uśmiechem.
Wróciłam do domu, wsunęłam rękę pod poduszkę i wyciągnęłam kilka banknotów – oszczędności z ostatnich miesięcy. Wystarczy na część rachunków. Może też uda się na tanie pierogi i śledzie. A może nie. Czasem miałam wrażenie, że żyjemy w dwóch równoległych światach. Jej był błyszczący, pachnący i pełen luzu. Mój – skrzypiał przy każdym kroku.
Na niewiele mnie stać
Śnieg spadł akurat wtedy, kiedy dzieci wracały ze szkoły. Hania wbiegła do mieszkania z czerwonymi policzkami i szerokim uśmiechem.
– Mamusiu! Może ulepić bałwana?
– Pewnie, tylko ubierzcie się porządnie – odpowiedziałam, choć w duchu myślałam o rosnącym rachunku za gaz.
Patrzyłam przez okno, jak lepili bałwana na podwórku. Ich śmiech niósł się po okolicy, a ja stałam z kubkiem herbaty w ręku, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo zawiodłam. Moje dzieci nie będą miały w tym roku konsoli, nowych butów ani zestawów Lego. Nie będzie błyszczących pudełek pod choinką ani nowej sukienki na Wigilię. Będzie tylko tyle, ile zdołam sklecić z końcówek wypłat i tego, co uda się odłożyć z zakupów.
Wieczorem, przy kolacji, Kuba zapytał:
– A możemy w tym roku sami zrobić ozdoby na choinkę?
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
– Czemu pytasz?
– Bo to fajniejsze niż kupowanie gotowych. Możemy z papieru, z guzików, z czegoś tam…
– I z masy solnej! – dodała Hania, aż jej oczy zabłysły.
Uśmiechnęłam się. To był ten moment, kiedy poczułam, że może jeszcze nie wszystko stracone. Może dzieci nie potrzebują prezentów za tysiące. Może bardziej chcą mnie – obecnej, uśmiechniętej, spokojnej. Ale nie mogłam się oszukiwać. Kiedy następnego dnia znów spojrzałam w portfel, pustka uderzyła mnie prosto w twarz. I znowu pojawiła się myśl: nie dam rady. Nie chodziło o rzeczy. Chodziło o poczucie, że nie spełniam nawet podstawowych oczekiwań.
Tego nie da się kupić
W niedzielę wyciągnęliśmy z piwnicy starą sztuczną choinkę. Gałązki były powyginane, niektóre igły już dawno się obsypały. Ale dzieci cieszyły się tak, jakby to było najpiękniejsze drzewko świata. Hania przyniosła swoje rysunki, które wycięliśmy w kształty gwiazdek. Kuba kleił z guzików i włóczki coś, co miało przypominać bombki.
– Wiesz, mamo, jak byłam u Jasia, to u nich wszystko było już gotowe. Nawet choinka – powiedziała Hania, gdy wspólnie zawieszałyśmy ozdoby.
– I jak ci się podobało?
– Ładnie tam. Ale cicho. U nas jest weselej.
Zaskoczyła mnie. Zaczęłam rozumieć, że nie wszystko można zmierzyć ilością prezentów. Że być może w moim domu, mimo braku pieniędzy, jest coś, czego nie da się kupić – ciepło, którego nie da się zamówić z cateringu. Kilka dni później szwagierka znów zadzwoniła.
– Zamówiłam jeszcze smartwatcha dla Jasia. I jakieś drobiazgi, wiesz, żeby miał więcej do odpakowywania. A co ty kupiłaś swoim?
– Jeszcze nic – przyznałam, zaciskając zęby.
– Ojej… no to ci współczuję. Ale może coś się jeszcze uda. Trzymam kciuki!
Zakończyła rozmowę, a ja odłożyłam telefon. Miałam już plan. Nie będzie drogich prezentów, ale zrobimy wspólnie wieczór filmowy, upieczemy pierniczki, pójdziemy na spacer po mieście oglądać światełka. To wszystko kosztowało tylko czas. I serce.
Tego dnia wieczorem dzieci przytuliły się do mnie na kanapie.
– Mamo, będzie super, prawda?
– Tak – powiedziałam szczerze. – Będzie nasza Wigilia. I to jest najważniejsze.
Pieniądze to nie wszystko
W Wigilię obudziłam się wcześnie. W kuchni pachniało już cynamonem, a w powietrzu unosiła się delikatna woń nadziei. Pierogi były gotowe, barszcz jeszcze się grzał, a dzieci kończyły pakować pierniczki w papierowe torebki ozdobione własnoręcznie narysowanymi serduszkami. To miały być prezenty – od nich, dla mnie, dla siebie nawzajem. Bez metek, bez kodów kreskowych. Za to z duszą.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Obrus był stary, z plamami, których nie dało się już doprać. Ale nie miało to znaczenia. Kuba przeczytał fragment z opłatkiem w ręku, a Hania zaśpiewała kolędę, trochę fałszując, ale z całego serca. Zrobiło mi się ciepło, prawdziwie i do głębi.
Po kolacji dzieci otworzyły po jednym małym prezencie – drobiazgi, które udało mi się znaleźć w osiedlowym sklepie: kredki, notesy, małe książeczki. Ich radość była szczera. Nie pytały, czemu nie ma więcej. Nie dopytywały o konsole czy domki dla lalek. Tylko się przytuliły i powiedziały:
– Dziękujemy, mamo. To były super święta.
Wtedy poczułam, że choć ten rok był trudny, choć czułam się bezradna i niewystarczająca, to jednak coś nam się udało. Byliśmy razem. I choć nie było blichtru, był sens. Szwagierka zadzwoniła następnego dnia. Mówiła, że Jasio był zadowolony, ale że coś było inaczej. Że się nudził. I że w sumie… może za rok zrobimy coś razem. Może. Ale najpierw muszę się nauczyć, że nie wszystko trzeba owinąć w papier i przewiązać wstążką, by miało wartość.
Zofia, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na urodziny dostałam od teściowej krem na zmarszczki. Chciała, żeby mi poszło w pięty, ale ja też umiem być złośliwa”
- „Po 11 latach razem mój mąż wciąż wolał mecz i telewizor, niż żonę i dziecko. Zrobiłam mu ostatni sprawdzian z życia”
- „Ukochany na randkach wciskał mi kit, że prowadzi intratny biznes. Szybciutko odkryłam, że to zwykły bumelant”

