Reklama

Zawsze przychodziłem pierwszy, nawet jeśli nie musiałem. Nie dlatego, że chciałem się podlizać – po prostu tak miałem. Przychodziłem, parzyłem sobie kawę w tym starym ekspresie, który szumiał jak startujący samolot, i siadałem przy swoim biurku. Lubiłem mieć chwilę, zanim reszta świata się obudzi.

Starałem się

Znałem te serwery lepiej niż własną kieszeń. Wiedziałem, która maszyna lubi się zawieszać przy większym obciążeniu i który skrypt trzeba było ręcznie poprawić, bo ktoś kiedyś napisał go „na szybko” i od tamtej pory nikt nie miał odwagi go ruszyć. To ja go ratowałem, ten cały system. Zlepiałem go taśmą klejącą i plastrami, kiedy wszystko się sypało. I nie narzekałem. Nigdy.

Marcin – nasz kierownik – mówił kiedyś, że „Bartek to taki cichy bohater”. A ja po prostu robiłem swoje. Nie oczekiwałem fanfar, nie chciałem tortu z napisem „najlepszy admin wszech czasów”. Ale… myślałem, że to się kiedyś zauważy. Że przyjdzie moment, kiedy ktoś powie: „Hej, Bartek, widzimy, jak się starasz. Może czas, żebyś coś poprowadził?”.

Po godzinach siedziałem nad wdrożeniami, planowałem automatyzacje, których nikt nie kazał mi robić. Czasem przesiadywałem po nocach, żeby ratować cudze błędy – bo deadline, bo klient, bo ktoś znowu czegoś nie doczytał. Kiedyś nawet rozwiązałem awarię, zanim ktokolwiek zdążył ją zauważyć. Działało? No działało. Nikt nie zapytał jak.

Nikt mnie nie widział

Ale coś się we mnie zaczęło wypalać. Przyszedł moment, że zacząłem się zastanawiać – czy w tej pracy chodzi jeszcze o kompetencje? Czy może liczy się tylko to, kogo znasz i z kim się śmiejesz na korytarzu? Bo z każdym kolejnym miesiącem widziałem, że ci, którzy mówili dużo, robili mniej. A ja siedziałem cicho. I chyba właśnie dlatego przestałem być widoczny.

Wszedłem na salę konferencyjną pięć minut przed czasem. Ewa siedziała już przy stole, uśmiechnięta, w starannie wyprasowanej koszuli, z miną jakby wiedziała coś, czego reszta jeszcze nie wie. Marcin kiwnął mi głową, dyrektor podniósł wzrok znad telefonu dopiero gdy wchodził ostatni zespół. Wszyscy zasiedli i zapadła ta niezręczna cisza, kiedy czeka się na wielką nowinę, udając, że się nie czeka.

Dyrektor wstał, poprawił marynarkę i spojrzał na nas jak ojciec, który za chwilę oznajmi, które z dzieci pojedzie na wymarzone wakacje. Mówił długo o wyzwaniach, odpowiedzialności, o konieczności zmian. Nie słuchałem uważnie. Wszystko to słyszałem już wcześniej. Dopiero kiedy padło imię, coś we mnie zamarło.

– Chciałbym ogłosić, że nowym liderem projektu zostaje Ewa – powiedział i klasnął w dłonie.

Byłem zawiedziony

Wbiłem wzrok w stół. Ewa się uśmiechnęła i podziękowała, jakby wyrecytowała to w lustrze już setki razy. Ktoś nawet klasnął. Poczułem, jak powietrze robi się cięższe, jakby ktoś nagle zdjął mnie z jakiejś niewidzialnej listy obecności. Po spotkaniu złapałem Marcina na korytarzu. Stał przy automacie i udawał, że nie widzi, jak do niego podchodzę.

– Przepraszam, ale… Ewa? Pracuje od trzech miesięcy – powiedziałem szeptem, ale ton miałem ostry.

Marcin westchnął. Nawet nie próbował udawać zaskoczenia.

– To decyzja dyrektora. Oni się… znają z uczelni – dodał po chwili i spojrzał w bok.

Wróciłem na swoje stanowisko i usiadłem przed monitorem. Wpatrywałem się w ekran przez kilka minut, ale nic nie widziałem, jakby ktoś mnie właśnie wyciął ze zdjęcia firmowego. Moje imię, moja praca, moje zasługi – jakby ich nigdy nie było. Miałem wrażenie, że zrobiono ze mnie cień. Obecny, ale zbędny.

Tamtego dnia nie odezwałem się już do nikogo. Wróciłem do domu wcześniej niż zwykle, bo nie potrafiłem udawać, że wszystko jest w porządku. Po raz pierwszy od lat poczułem, że coś się we mnie buntuje. Że bycie lojalnym to czasem po prostu bycie naiwnym.

Nie mogłem uwierzyć

Dwa dni później dostałem maila od dyrektora z zaproszeniem na spotkanie. Wszedłem do jego gabinetu. Siedział za biurkiem, rozluźniony, jakby nic się nie wydarzyło. Podał mi kartkę.

– Co to? – zapytałem, unosząc brwi.

– Wypowiedzenie – odpowiedział spokojnie.

Wziąłem kartkę i skinąłem głową. To wszystko. Tyle lat, a on nawet nie zaproponował rozmowy. Nie powiedział „szkoda”.

Zabrałem swoje rzeczy w ciszy. Ostatnie dni przepracowałem tak samo jak wcześniej – rzetelnie, choć już bez emocji. Bez żadnych pożegnań. Po prostu zniknąłem. Pamiętam tylko jedno uczucie – nie był to smutek, ani nawet złość. To była chłodna ulga, jakby ktoś w końcu otworzył okno w dusznym pokoju.

Tydzień po mim odejściu zadzwonił telefon. Numer Marcina.

– Bartek, potrzebujemy cię. System padł. Nie wiemy, co się stało. Nikt nie ogarnia.

Potrzebowali mnie

Słyszałem w jego głosie coś, czego wcześniej nigdy nie było. Panikę. Ostrzegałem ich wcześniej, że niektóre procedury są zbyt złożone, żeby powierzać je osobom z doskoku. Nie słuchali.

– I co? Przypomnieliście sobie o mnie, kiedy zrobiło się ciemno?

– Bartek… jesteśmy w czarnej dziurze.

– Jestem wolnym człowiekiem. Pogadajmy o warunkach.

Zamilkł. Po chwili rzucił tylko:

– Oddzwonię.

Odłożyłem telefon i spojrzałem przez okno. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy od dawna to ja trzymam karty. Parę godzin później spotkaliśmy się w kawiarni niedaleko firmy. Marcin przyszedł punktualnie, z telefonem w dłoni i miną człowieka, który wie, że musi się ugiąć.

– Trzy razy tyle? Serio? – zapytał od razu, bez powitania.

– Tak. Bez etatu, bez układów. Konsulting zdalny, bez wchodzenia do biura. Faktura co miesiąc. Jasne warunki.

Teraz ja rozgrywałem

Patrzył na mnie, jakby próbował ocenić, czy żartuję. Nie żartowałem.

– Szef się zgodził – powiedział w końcu.

– Dobrze zrobił.

Wróciłem, ale nie na swoje dawne miejsce. Logowałem się zdalnie, analizowałem błędy, rozpisywałem procedury. System postawiony został w dwa dni. Miałem pełną kontrolę, choć nikt mnie już nie widział na korytarzach.

Wiedziałem, że to, co się wydarzyło, nie było kwestią przypadku. To był test. I przeszedłem go nie dlatego, że byłem lojalny. Przeszedłem go, bo w końcu przestałem być naiwny.

Nie wróciłem na etat. Nie chciałem. Zbyt dobrze wiedziałem już, co się za tym kryje. Dziś pracuję jako konsultant, sam wybieram projekty. Czasem odrzucam zlecenia, które jeszcze rok temu wziąłbym z wdzięcznością. Wysoka stawka nie robi już na mnie wrażenia. Nie chodzi już o pieniądze. Chodzi o to, by nigdy więcej nie czuć się zbędnym, kiedy całe lata nosiło się na barkach czyjeś bezpieczeństwo.

Byłem górą

W firmie, z której odszedłem, system działa. Czasem ktoś jeszcze do mnie dzwoni, z pytaniem, z problemem. Odbieram, kiedy mam ochotę. Już nie czuję, że muszę.

Ewę awansowano dalej. Dyrektor się zmienił, Marcin też podobno odszedł. Tamten świat się kręci, jakby mnie tam nigdy nie było. I może właśnie o to chodzi. O ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że lojalność bez wzajemności nie jest cnotą, tylko słabością.

Zmienili się oni, ale bardziej zmieniłem się ja. Coś we mnie się zamknęło. Może to zaufanie, może naiwność. Nie szukam już potwierdzenia własnej wartości w oczach przełożonych. Nie czekam na awans. Awans przyszedł, tylko z innej strony. Ale już nie wierzę w lojalność.

Bartek, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama