Reklama

Czasami mam wrażenie, że nie jestem już dla nich matką. Że jestem starą kobietą, której jedyną wartością jest konto w banku i dom na przedmieściach. Dawniej wierzyłam, że miłość jest czymś wiecznym, że dzieci kocha się za to, kim są, i odwrotnie. Ale teraz... Teraz widzę ich spojrzenia, słyszę niecierpliwe westchnienia, gdy dzwonię. Zostałam sama w ogromnym domu, w którym każdy krok odbija się echem. Nie jestem już potrzebna. Tylko czekają, aż przyjdzie dzień, kiedy w końcu położą mnie pod marmurową płytą. Tylko że zdziwią się – naprawdę zdziwią.

Dawne obietnice i nowe rozczarowania

Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu, przy stole w naszej starej kuchni, obaj moi synowie zapewniali mnie, że nigdy nie pozwolą mi zostać samej.

– Mamo, spokojna głowa, zawsze będziesz miała w nas oparcie – mówił starszy, Andrzej, stukając palcem w stół, jakby przybijał jakieś ważne porozumienie.

– Jak będziesz potrzebowała, to się przeprowadzę, choćby i zaraz – przytakiwał młodszy, Krzysiek, jeszcze z tym błyskiem w oku, który kiedyś tak uwielbiałam.

Dziś ich wielkie obietnice są tylko bladym wspomnieniem, które ściska mi serce. Andrzej, zajęty swoją firmą, wpada do mnie od święta, jakby odbębniał obowiązek. Z kolei Krzysiek... no cóż, Krzysiek mieszka dwie ulice dalej, ale częściej widuję listonosza niż jego.

– Daj spokój, mamo, każdy ma swoje życie – usłyszałam ostatnio przez telefon, kiedy odważyłam się zapytać, czy może wpadliby na herbatę.

Zrobiło mi się wtedy przykro. Niby wiedziałam, że chłopcy mają swoje sprawy. Praca, dzieci, kredyty... Ale czy naprawdę musieli zapominać o mnie aż tak bardzo? Z każdym miesiącem czułam, jak ich zainteresowanie moją osobą maleje. Coraz rzadziej pytali, jak się czuję. Coraz częściej za to pojawiały się pytania o sprawy przyziemne:

– Mamo, masz uregulowane wszystkie opłaty za dom? – pytał Andrzej z troską, za którą przebijała się niecierpliwość.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że ich troska o mnie jest może mniej szczera, niż mi się wydawało.

Jestem niewidzialna w wielkim domu

Czasem łapię się na tym, że wchodzę do salonu i mówię coś na głos, choć nikogo tu nie ma. Tak jakbym udawała, że ten wielki, pusty dom wciąż tętni życiem. Kiedyś każdy kąt był pełen śmiechu i rozmów. Ktoś trzaskał drzwiami, ktoś wołał z góry, żeby nie ruszać jego rzeczy. Nawet pies, stary Maks, kręcił się pod nogami. Teraz cisza aż dzwoni w uszach.

W weekendy dom powinien pachnieć pieczonym ciastem i rosołem. A ja... a ja czasem piekę szarlotkę, tak, jak lubili, ale potem stoję nad blachą i zastanawiam się, po co to robię. Kto ma ją zjeść? Ja sama? A może sąsiedzi, którym podrzucę kawałek, żeby nie musieć patrzeć, jak ciasto pleśnieje?

Chłopcy przyjechali w odwiedziny z okazji moich siedemdziesiątych urodzin. Było miło. Przynajmniej na początku.

– Dom duży, a ty sama – zauważył Krzysiek, rozglądając się krytycznie po kątach. – Może czas pomyśleć o czymś mniejszym?

Wiedziałam, do czego zmierza. Nie pierwszy raz rzucali takie uwagi niby od niechcenia. Ale ja przecież wiedziałam.
Wiedziałam, że chodzi o ten dom. O te cztery kąty, które kiedyś miały być naszym miejscem spotkań na święta, a teraz są dla nich tylko wartością w tabelce spadkowej. Odtąd jeszcze bardziej czułam się tu obca. Jakby każdy fotel, każdy obraz na ścianie przypominał mi, że teraz jestem tylko tymczasową administratorką cudzej przyszłości. Smutne to uczucie – być niewidzialną we własnym domu.

Tęsknię za niedzielnymi obiadami

Kiedyś niedzielne obiady były świętością. Andrzej z rodziną, Krzysiek jeszcze sam, ale zawsze przyjeżdżał. Talerze pełne rosołu, mięso z kury na półmisku, kompot malinowy. Śmialiśmy się, sprzeczaliśmy o byle co, potem leżeliśmy na kanapie, objadając się ciastem. Dom pachniał życiem. Teraz, kiedy umawiamy się na niedzielę, czuję się jak petent wyczekujący łaski.

– W tę niedzielę nie damy rady, mamo, może za tydzień – usłyszałam od Andrzeja ostatnio, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.

A kiedy już przyjadą, wszystko jest jak z obowiązku. Rozmowy prowadzone na siłę, pełne pustych słów.

– Jak się czujesz, mamo? – pyta Krzysiek, patrząc ukradkiem na telefon, który drży mu w kieszeni.

– Wszystko w porządku – odpowiadam zgodnie z prawdą, choć wcale tak nie jest. Ale przecież nie chcę im być ciężarem.

Rozmowy toczą się głównie wokół pracy, dzieci, nowych samochodów i wakacji. O mnie nikt już nie pyta. Siedzę przy stole, słucham ich, czasem coś wtrącę, ale szybko orientuję się, że jestem jak mebel – stoję, bo zawsze stałam.

– Mamo, myślałaś o tym, żeby wynająć jakieś mieszkanie? – zagadnął nagle Andrzej, próbując zabrzmieć lekko.

Zatkało mnie na chwilę. Nawet nie ukrywali, że snują plany, w których mnie już prawie nie ma. Uśmiechnęłam się tylko blado i nalałam sobie kolejny kubek herbaty, żeby nie musieć odpowiadać. W tamtej chwili czułam, że coś się we mnie łamie. Coś, co do tej pory jeszcze próbowało trzymać fason.

Listy z banku i ukryte tajemnice

Kiedy ostatnio przyszło kilka listów z banku, nie od razu je otworzyłam. Leżały na kuchennym stole, niechciane, ciężkie jak kamienie. Wiedziałam, co w nich znajdę: wyciągi z konta, potwierdzenia operacji, czasem ciche przypomnienia o tym, jak bardzo mój świat się skurczył.

W końcu, po kilku dniach, zebrałam się na odwagę. Rozcięłam koperty i patrzyłam, jak czarne cyfry układają się w smutną opowieść o pieniądzach, które wyparowały. Nie było tam już tych oszczędności, które kiedyś starannie odkładałam „na starość”, „na wnuki”, „na trudne czasy". Trudne czasy nadeszły, a pieniędzy prawie nie było. Wszystko pożarły rachunki, remont dachu, nieprzewidziane leczenie. I kilka głupich decyzji – nie oszukujmy się. Dałam się namówić na inwestycje, które miały być „pewną lokatą”. Jakby w moim wieku człowiek powinien jeszcze wierzyć w cuda.

– Mamo, ważne, żebyś wszystko miała uporządkowane – przypominał Krzysiek przy każdej rozmowie. – Żeby potem nie było bałaganu.

„Potem.” Zawsze to słowo wisiało gdzieś w powietrzu, jak ciemna chmura. Potem – czyli kiedy mnie już nie będzie. Nie miałam serca im mówić, że ich wielkie plany mogą się nie spełnić. Że ten dom, to konto, to wszystko, o czym może sobie już cicho marzą, nie przedstawia takiej wartości, jakiej się spodziewają.

Usiadłam w fotelu z tymi listami na kolanach i pomyślałam: czy to źle, że ich zaskoczę? Może nawet dobrze. W końcu nauczyłam ich w życiu wielu rzeczy. Teraz czas na ostatnią lekcję.

Serce pęka, a telefon milczy

Wczoraj miałam urodziny. Siedemdziesiąte pierwsze. Czekałam przy telefonie od rana. Wstawiłam sobie nawet herbatę do ulubionej filiżanki i usiadłam przy oknie, patrząc, jak szarzeje jesienny dzień. Telefon milczał. Cisza wypełniała dom grubą warstwą, której nie potrafiłam przebić. O jedenastej zadzwoniła Halinka, sąsiadka.

Wszystkiego najlepszego, kochana – zaświergotała. – Niech ci zdrowie dopisuje!

Podziękowałam ciepło, ale zaraz po odłożeniu słuchawki znowu wróciła ta straszna samotność. Czekałam jeszcze. Może Andrzej przypomni sobie w przerwie między jednym spotkaniem a drugim? Może Krzysiek, odwożąc dzieci na basen, wpadnie na pomysł, żeby zadzwonić do matki? O piętnastej w końcu telefon zabrzęczał. Zerwałam się jak oparzona, serce tłukło mi się w piersi. Na ekranie – numer z banku. Odebrałam i odpowiedziałam spokojnie, choć miałam ochotę płakać. Formalności. Oferta nowej lokaty. Świetna okazja, nie do przegapienia.

Po rozmowie usiadłam z powrotem przy oknie. Patrzyłam, jak wiatr szarpie gałęzie starej jabłoni. Moje oczy piekły, ale łzy nie chciały płynąć. Jakby i one miały mnie już dosyć. Wieczorem Krzysiek wysłał wiadomość. Suchą, bez emotikonów: „Wszystkiego najlepszego, mamo. Dużo zdrowia”. Odpisałam krótkie „Dziękuję”. Co miałam napisać więcej? Andrzej nie odezwał się wcale. Tego dnia coś we mnie umarło na dobre. Ostatecznie. Może i dobrze. Im mniej się spodziewam, tym mniej mogą mnie zranić.

Naprawdę się zdziwią

Wieczorem, siedząc przy kuchennym stole, wyciągnęłam z szuflady małą, szarą kopertę. W środku było wszystko, co teraz miało dla mnie wartość – dokumenty o sprzedaży domu i zaświadczenie o przelaniu pieniędzy na fundusz opieki długoterminowej. Fundusz, który pozwoli mi spokojnie dożyć swoich dni, bez proszenia nikogo o pomoc. Bez łaski.

Nie zamierzałam mówić synom. Po co? Niech dalej snują swoje plany, niech przeliczają w głowie wartość marmurowej płyty na moim grobie. Świetnie im wychodzi układanie życia na cudzym fundamencie. W pewnym sensie to zabawne. Przez całe życie starałam się dawać im wszystko: czas, miłość, dom. Myślałam, że wychowałam ich na ludzi, którzy potrafią kochać i szanować. A oni, kiedy przyszło co do czego, potrafili tylko czekać.

Oni nie wiedzą, że pieniądze już ich nie dotyczą. Że dom, który widzą oczami wyobraźni jako kolejną inwestycję, należy teraz do kogoś innego. Że po mnie nie zostanie dla nich ani złotówki. Kiedyś, gdy w końcu staną przy moim nagrobku – tak pięknie zaplanowanym w ich wyobraźni – może uświadomią sobie, że stracili coś więcej niż pieniądze. Stracili mnie. Moją obecność, rozmowy, wspólne śmiechy, których już nie będzie. Nie płakałam tego wieczoru. Wbrew wszystkiemu, czułam dziwną ulgę. Byłam zmęczona byciem niewidzialną matką. Teraz byłam wolna.

Maria, 72 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama