Reklama

Nigdy nie byłam szczególnie narzekającą osobą. Życie mnie nauczyło, że jeśli chcesz czegoś od losu, musisz o to samemu zadbać. Dlatego wychowałam dwóch synów sama, bo mąż odszedł do innej kobiety, gdy chłopcy byli jeszcze mali. Wcale nie do młodszej, ładniejszej, inteligentniejszej czy bardziej zabawnej ode mnie. Marzena po prostu pochodziła z bogatej rodziny. A konkretniej – była córką jego dyrektora. Rafałowi chyba bardzo zależało na karierze i podniesieniu swojego statusu materialnego. Tak bardzo, że na drodze do szczęścia nie była w stanie stanąć mu nawet żona i dwójka malutkich dzieci w domu.

Zostałam sama z dziećmi

Ale nie załamałam się. Wiedziałam, że muszę być silna. Że nie mogę się poddać. Dla chłopców. Od tej chwili musiałam być dla nich i matką, i ojcem jednocześnie. Zwłaszcza, że prawdziwy ojciec po rozwodzie całkiem przestał interesować się synami. Szybko założył nową rodzinę, a Marzena pilnowała, żeby utrzymywał sporadyczne kontakty z synami z poprzedniego małżeństwa.

Pracowałam po nocach, a rano robiłam im kanapki do szkoły. Zatrudniłam się w firmie sprzątającej. Dzięki temu mogłam wyrabiać cały etat, sprzątając nocami biura. Podczas mojej nieobecności nad śpiącymi chłopcami czuwała zaprzyjaźniona sąsiadka. Starsza pani, która starała się mnie wspierać w miarę swoich możliwości. Nie chciała w zamian pieniędzy. Wystarczyło jej, że myłam u niej okna, pomagałam w generalnych porządkach czy dużych zakupach. Bez niej trudno byłoby mi sobie poradzić.

Gdy chłopcy szli do szkoły, ja rozkładałam się w naszym mieszkaniu z maszyną do szycia. W ten sposób dorabiałam do swojej niewysokiej pensji. Nie było łatwo, ale patrzyłam na nich z dumą – obaj byli, zdolni, grzeczni, nie sprawiający problemów. Dobrze się uczyli, dostawali świadectwa z czerwonym paskiem na koniec roku, nauczyciele ich chwalili.

Starałam się ze wszystkich sił, żeby moim synom niczego nie brakowało. Żeby chodzili do szkoły ubrani nie gorzej niż inne dzieci. Żeby mieli zabawki, książki, wszystkie potrzebne pomoce naukowe. Żeby mogli jeździć na szkolne wycieczki, zapisać się na dodatkowo płatne zajęcia sportowe.

Teraz są dorosłymi mężczyznami. Mają swoje włąsne firmy, swoje domy i rodziny. Młodszy mieszka w Norwegii – mówi, że tam są lepsze perspektywy dla dzieci. Starszy przeniósł się do Warszawy, bo jego żona niedawno awansowała i chcieli być bliżej jej pracy. Obaj mają dzieci – wnuki, które kiedyś biegały po mojej działce i wpychały palce do ciasta, zanim wylądowało w piekarniku. To dla nich lepiłam tuziny pierogów z truskawkami, smażyłam naleśniki i piekłam babeczki z malinami zebranymi prosto z grządki.

Wszystkie swoje wnuki kocham dokładnie tak, jak niegdyś synów. Nadal chciałabym ich rozpieszczać. Ale teraz... Teraz ich wszystkich widuję głównie na Facebooku.

Dostałam tylko wiadomość

Pamiętam, jak rok temu w Dzień Babci siedziałam w fotelu, czekając, aż ktoś zadzwoni. Na zakupy do piekarni i pobliskiego sklepu spożywczego specjalnie poszłam tuż po szóstej rano. Kupiłam chleb, świeże bułki, warzywa, mięso na zupę. W drodze powrotnej spotkałam sąsiadkę, która wracała z nocnej zmiany. Pani Zosia jest sporo młodsza ode mnie, jeszcze w dobrej kondycji. Rok temu przeszła na emeryturę, ale dorabia sobie w pobliskim zakładzie produkcyjnym na tak zwanej stróżówce.

– Pani Krysiu, to nawet nie chodzi o te kilka dodatkowych groszy, które zarobię – kiedyś zaczęła mi tłumaczyć. – Ale jak człowiek chodzi do pracy, to nadal jest aktywny. Musi wstać, ubrać się. Ma motywację, żeby o siebie zadbać, bo nadal jest wśród ludzi – tłumaczyła mi kiedyś, a ja kiwałam głową ze zrozumieniem, bo sama już od dawna odczuwałam samotność.

Miałam coraz mniej sił. Coraz rzadziej wychodziłam z domu. Moje dawne przyjaźnie zwyczajnie się wykruszały. Koleżanki umierały albo wyjeżdżały do dzieci. Z Zosią czasami pogadałam na schodach czy balkonie, ale ona jeszcze była aktywna. Wciąż gdzieś pędziła i tak naprawdę miała niewiele czasu.

Tego dnia moja sąsiadka niemal biegła do domu. Zatrzymała się tylko na chwilkę.

– Muszę szybko wracać do domu, wykąpać się i na kilka godzin położyć. Bo na dwunastą mamy zaplanowany Dzień Babci. Najpierw w przedszkolu u Oliwki, a godzinę później w szkole u Marcina – zaczęła mi tłumaczyć z uśmiechem na ustach, że córka wszędzie podwiezie ją samochodem, żeby się nie męczyła.

Nie będę kłamać. Zrobiło mi się przykro, bo sama też chciałabym wziąć udział w takiej imprezie. Posłuchać wierszyków i piosenek, dostać laurkę namalowaną przez wnuki specjalnie dla mnie. Ale cóż, moje dzieci są daleko i o żadnych szkolnych imprezach dla dziadków nawet nie może być mowy.

Ale przecież na pewno zadzwonią. To właśnie, dlatego podreptałam do tego sklepu tak wcześnie. Żeby czasami nie przegapić telefonu od wnuków z życzeniami. Zrobiłam sobie zieloną herbatę, usiadłam w kuchni i czekałam. Minęła dziewiąta, potem dwunasta, w końcu zrobiła się piętnasta. I nic.

W końcu włączyłam komputer – tak, umiem go obsługiwać – i zobaczyłam na komunikatorze wiadomość od wnuczki: „Babciu, wszystkiego najlepszego! Buziaki”.

Na jej profilu pojawiło się nowe zdjęcie. Z chłopakiem, którego nawet nie znałam. Oboje stali uśmiechnięci w jej pokoju. W tle majaczyła komoda, na której było ustawione moje zdjęcie. Zdaje się, że moja mała wnusia z kimś się spotyka. Zamknęłam laptopa. Nie wiedziałam, czy bardziej boli mnie ta wiadomość, czy to zdjęcie. Przecież kiedyś byli tacy mali. Przytulali się do mnie, rysowali serduszka i pisali: „Babciu, kocham Cię najbardziej na świecie”. I co? Teraz jestem tylko zdjęciem w ramce na ich półce? Niczym więcej?

Mówią, że mam wszystko

Zapytałam kiedyś starszego syna, czy nie mogliby z rodziną wpaść do mnie na weekend. Zrobiło się niezręcznie. W końcu Hubert powiedział, że to „trochę trudne logistycznie”, bo dzieci mają zajęcia, jego żona ma pracę, a on sam jest „ciągle w biegu”.

– Ale przecież zawsze mówiłeś, że rodzina jest najważniejsza – przypomniałam mu ze smutkiem.

– Mamo, przecież rodzina to właśnie to, że możemy się odezwać w każdej chwili, zobaczyć, pogadać. Ty masz wszystko, czego potrzebujesz. Masz przecież mieszkanie, zamontowaliśmy ci ten duży telewizor, żebyś mogła oglądać sobie seriale. No i umiesz posługiwać się komputerem. Agatka specjalnie cię nauczyła, żebyś czasami mogła napisać. Jesteś niezależna – rzucił tonem, który miał chyba być komplementem.

A ja pomyślałam: czy samotność to też forma niezależności? Bo ja wcale nie czułam się niezależna. Zwyczajnie czułam się samotna. Chciałam, żeby czasami zadzwonili bez okazji na dłużej niż kilka słów. Odwiedzili mnie nie tylko w święta czy moje urodziny. Przyjechali na niedzielny obiad, pogadali, zabrali na spacer. Czy to aż tak dużo za lata, które poświęciłam, żeby ich wychować?

Przyjaźnię się tylko z pielęgniarką

Nie chcę się użalać. Nie jestem ciężko chora, chociaż mam już swoje lata i codzienne dolegliwości. Nadciśnienie, chore stawy, bolący kręgosłup. Ale jakoś sobie jeszcze radzę z codziennością. Pójdę do lekarza, apteki, sklepu. Posprzątam powoli mieszkanie, ugotuję. Wszystko robię już oczywiście wolniej, bo szybko się męczę. Ale daję radę.

Mam jeszcze coś innego. A raczej kogoś. Pielęgniarkę z opieki społecznej – panią Anię. Przychodzi do mnie co drugi dzień, mierzy ciśnienie, podaje leki. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest, że ze mną rozmawia. Tak zwyczajnie, od serca. O wszystkim i o niczym.

– Pani Mario, dziś taka ładna pogoda. Może pójdziemy na balkon, co? Albo wyjdziemy na chwilę na ławkę przed blok.

– Jak tam wnuki? – pytam czasami, bo pani Ania też jest już babcią, tyle, że sporo młodszą ode mnie.

A jak pani dzieciaki? Odzywają się? – odpowiada pytaniem.

I wtedy nie potrafię ukryć wzruszenia. Bo ta obca kobieta wie więcej o tym, co siedzi w moim sercu niż moje własne dzieci.

Ostatnią Wigilię spędziłam przed laptopem. Obaj synowie połączyli się ze mną przez kamerkę. W tym roku nikt z nich nie mógł przyjechać. Ponoć mieli mało wolnego, nie daliby rady. Miałam już przygotowane pierogi i barszcz. Oni – piękne zastawy, kolorowe światełka, przystrojone choinki, góry prezentów.

Babciu, pomachaj do kamery! – krzyczał Maciuś, jeden z moich wnuków.

– Babciu, patrz, jakie zrobiłam ciasteczka! Lepiłam z mamą i ozdabiałam lukrem – chwaliła się Paulinka, najmłodsza wnuczka.

Patrzyłam i uśmiechałam się przez łzy. Starałam się nie okazać, jak bardzo mi przykro, że widzimy się tylko przez kamerę. Bo przecież wszystko jest pięknie. Niby się widzimy, niby jesteśmy razem. Tylko, że ekranu nie da się przytulić. Nie poda ręki. Nie posmaruje opuchniętych nóg. Nie zapyta: „Babciu, jak się dziś czujesz?”.

Nie mam pretensji, mam żal

Nie żywię urazy. Może to po prostu znak czasów? Może teraz starsi ludzie są na dystans, a wszystko załatwia się kliknięciem w ekran? Ale w głębi duszy... mam żal. Bo gdyby nie moje poświęcenie, moje dzieci miałyby bardzo trudno na starcie. Nie mieliby wykształcenia, domów, wygodnego życia. Kto z nimi siedział, gdy mieli ospę? Kto gotował zupki i czytał bajki? Kto dźwigał siatki i rachunki? Kto starał się zarobić na dodatkowy angielski i wciskał kilka groszy na studiach? Ja, bo mąż zniknął.

Czasami sobie wyobrażam, że ktoś dzwoni.

– Mamo, przyjedziemy na weekend. Wnuki chcą pobyć z tobą.

Albo że ktoś mnie przytula, ot tak, po prostu. Ale wtedy dzwoni domofon. Pani Ania z opieki. Przynosi nie tylko leki, ale i serce.

Dzień dobry, pani Marysiu. Dzisiaj wygląda pani wyjątkowo pięknie! Przyniosłam drożdżówkę z jabłkami, tą, którą pani tak lubi – mówi z uśmiechem.

I wiecie co? Może ona nie jest moją rodziną z krwi i kości. Ale jest człowiekiem, który pamięta. A w dzisiejszych czasach to już bardzo dużo.

Maria, 71 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama