„Synowa zrobiła z nas darmowe opiekunki, a z naszego domu przytułek dla wnuków. Na kilka lat zapomniała, że jest matką”
„Czasem chłopcy zostawali z nami dłużej. Bo Kamila miała kolację biznesową, a Marcin wracał w nocy, bo ktoś niespodziewanie musiał przedłużyć delegację. Dla sześćdziesięciolatków i starszych ludzi takie tempo to nie sprint – to maraton z przeszkodami”.

Opieka nad wnukami to coś więcej niż tylko przyjemność z bycia potrzebnym. To codzienny wysiłek, który wymaga też cierpliwości i energii, o jakiej czasem młodzi zapominają. A gdy się starzejemy, ta energia zaczyna się kurczyć. Każdy krok staje się cięższy, każdy hałas w domu trochę głośniejszy. Dzieci, które kiedyś wydawały się takie urocze, potrafią być… wykańczające. Ich krzyk, śmiech i tupot nóg rozbrzmiewa w naszym domu jak echo, które nie chce zniknąć.
Doszły nam nowe obowiązki
Mój syn Marcin wraz z żoną Kamilą niedawno przenieśli się z mieszkania na drugim końcu miasta do apartamentu zaledwie kilka przecznic stąd. To miało być wygodne i praktyczne – dom blisko dziadków i niedaleko szkoły. Z początku byłem tym nawet podekscytowany. W końcu, pomyślałem, będę mógł widywać wnuków częściej. Jednak rzeczywistość szybko okazała się bardziej wymagająca niż moje romantyczne wyobrażenia.
Marcin praktycznie non stop był w trasie. Miał duże projekty, ważne kontrakty, był potrzebny tam i ówdzie. Słyszałem to codziennie przy śniadaniu i przy pożegnaniu w przedpokoju. Kamila z kolei poświęcała się swojej firmie tak bardzo, że często nie było jej w domu nawet wtedy, kiedy fizycznie w nim była. Ciągłe telefony, pilne wiadomości i nieustające spotkania. Jej rytm dnia przypominał pracę w call center.
W tym wszystkim byli Filip i Kuba – nasi wnukowie. Nie mieli na to wpływu, nie znali naszego zmęczenia, nie rozumieli przyczyn, dla których ich rodzice byli ciągle zajęci. Dla nich świat był miejscem pełnym możliwości i zabawy, a my… musieliśmy każdego popołudnia okiełznać ich energię. Tylko że byliśmy ludźmi, których organizmy nie były już przystosowane do tak intensywnej aktywności.
Opieka nad nimi spadła na nas
Z początku, gdy odbieraliśmy ich ze szkoły albo przychodzili od razu po lekcjach, było miło. Przygotowywaliśmy wspólnie obiad, siadaliśmy przy stole i rozmawialiśmy o ich przygodach w szkole. Były żarty, śmiechy, rysunki rozrzucone na blacie stołu i pełne miski ich ulubionych dań.
– Dziadku, opowiesz mi jeszcze raz o tym, kiedy byłeś w górach? – dopytywał Filip, z błyskiem w oczach.
– A potem pokażesz mi, jak się robi papierowe samoloty? – wołał Kuba, już biegając po kuchni i trzepocząc rękami jak skrzydłami.
Ewa, moja żona, śmiała się wtedy i mówiła, że mamy w domu dwa małe tornada. I przez chwilę to było urocze. Ale życie – jak to życie – ma to do siebie, że idealne obrazki szybko się kończą.
Czasem chłopcy zostawali z nami dłużej. Bo Kamila miała kolację biznesową, a Marcin wracał w nocy, bo ktoś niespodziewanie musiał przedłużyć delegację. I wtedy dom wypełniał się ich śmiechem i krzykiem od rana do późnego wieczora. Dla sześćdziesięciolatków i starszych ludzi takie tempo to nie sprint – to maraton z przeszkodami. I choć kochaliśmy wnuków nad życie, organizm powoli przestawał nadążać.
Bywało, że jedno z nas chodziło do kuchni zrobić kanapki, a to drugie starało się nadążać za chłopcami, kiedy rzucali się z poduszkami i udawali, że to walka smoków. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że zdrowie Ewy zaczęło szwankować coraz częściej. Kilka lat wcześniej miała problemy z sercem. Lekarze mówili, że wszystko powinno wrócić do normy, ale życie udowodniło nam, że „powinno” i „jest” to dwie różne rzeczy.
Ewa nie czuła się najlepiej
Czułem to – w tym, jak oddycha ciężko po spacerze, w tym, jak powoli się porusza, jak mówi cicho, jakby bała się, że głośniejsze słowa mogą odebrać jej resztki sił. Starała się ukrywać to przed innymi, ale ja znałem każdy jej gest, każdy sygnał, który wysyłała. Wiedziałem, kiedy ma słabszy dzień, kiedy tylko udaje, że dobrze się czuje, a kiedy naprawdę potrzebuje odpoczynku.
– Może dziś ja zajmę się chłopcami, a ty odpoczywaj? – proponowałem czasem.
– Nie, razem damy radę – odpowiadała. – Nie zostawię cię z nimi samego. Jesteśmy drużyną.
Byliśmy drużyną przez całe nasze życie. Wspieraliśmy się w chorobie, w kłopotach, w radościach i smutkach. Jednak nawet najlepsi zawodnicy potrzebują chwili oddechu. A my… powoli traciliśmy siły. Wtedy zaczęły się poważniejsze problemy. Ewa, przygotowując kisiel dla chłopców, po prostu ze zmęczenia osunęła się na podłogę. Filip i Kuba patrzyli na nią z szeroko otwartymi oczami. Nie wiedzieli, co się dzieje, tylko czuli, że ta nagła cisza jest złowieszcza.
– Babcia? – zapytał niepewnie Filip.
– Zadzwońmy po pomoc! – krzyknął Kuba i wciąż trzymał telefon w dłoni, niepewny, jak wprowadzić numer.
Ja podbiegłem, uklęknąłem obok Ewy. W oczach chłopców pojawił się strach, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Wezwaliśmy pomoc, próbując przez telefon przekazać jak najwięcej informacji. Każda sekunda była jak wieczność.
To już dla nas zbyt dużo
W szpitalu lekarze potwierdzili moje obawy. Przemęczenie. Siedziałem na korytarzu, patrząc na białe ściany i słysząc tylko kroki pielęgniarek. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo nasze życie się zmieniło.
– Musicie zwolnić tempo – usłyszałem głos lekarza. – Obciąża to serce pani Ewy. Wiem, że opiekujecie się wnukami, ale nie możecie tego robić ponad swoje siły!
Te słowa nie tylko uderzyły mnie z pełną mocą, a syn i synowa stwierdzili, że to nic poważnego. Kamila przyszła dopiero trzy dni po wypisie Ewy do domu. Wpadła jak burza – wystrojona, z uśmiechem na twarzy i bukietem kwiatów w ręce.
– Mamusiu! Jak dobrze wyglądasz! – powiedziała i nachyliła się do Ewy, robiąc zdjęcie telefonem. – Chłopcy się stęsknili. Już nie mogą się doczekać krupniku!
Kiedy to usłyszałem, aż mnie zatkało.
– Kamila… – zacząłem ostrożnie. – Lekarze zalecili Ewie odpoczynek. Zero stresu, wysiłku...
– Oj, tatuś! Przecież to tylko dzieci. A poza tym będzie wam milej, jak z wami pobędą.
Wyszedłem na balkon, żeby nie powiedzieć czegoś, czego bym potem żałował. Przez trzy tygodnie po wypisie Ewy dzieci do nas nie przychodziły. Kamila wynajęła opiekunkę, zorganizowała grafik. I wtedy poczuliśmy, czym jest spokój.
Wnuki mają rodziców
Ewa powoli dochodziła do siebie. Nauczyła się znowu drzemać w ciągu dnia, czytała, rozwiązywała krzyżówki. Ja zacząłem codziennie gotować, odkryłem nawet, że nie jestem taki zły w robieniu klusek śląskich. Wieczorami siadaliśmy razem i rozmawialiśmy, pierwszy raz od miesięcy – o starych filmach, o wspomnieniach z wakacji, o tym, co będziemy robić, jak już będzie naprawdę dobrze. Bałem się jednak, że Kamila znów wróci do starych nawyków. I miałem rację.
Pewnego popołudnia wpadła znów bez uprzedzenia.
– Jutro dzieci po szkole wpadną na krupnik, ok? – rzuciła z uśmiechem, jakby nic się nie stało.
Spojrzałem na Ewę. Milczała. Jej oczy mówiły wszystko. Była rozczarowana, zmęczona, zraniona. I wtedy podjąłem decyzję, której nie planowałem – ale wiedziałem, że zrobię to teraz albo nigdy. Zadzwoniłem do starego przyjaciela, który miał domek nad morzem. Zapytałem go o termin, o szczegóły. Na szczęście – miał wolne.
– Pakuj się, Ewa – powiedziałem wieczorem. – Jutro jedziemy nad morze. Musisz naprawdę odpocząć.
Ostatni raz przyjęliśmy chłopców. Przytuliliśmy ich, wspólnie zjedliśmy pizzę, zamiast gotować obiad. Opowiedzieliśmy im o wyjeździe. Na chwilę się zasmucili, ale kiedy obiecaliśmy przywieźć najładniejsze muszelki, rozpromienili się.
– Będziecie dzwonić? – zapytał Kuba.
– Codziennie przed snem – odpowiedziałem.
Wieczorem zaprowadziłem ich do domu. Kamila patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Jak to? Wyjeżdżacie na miesiąc?
– Tak. Musimy. I możemy – powiedziałem spokojnie. – Ewa musi dojść do siebie.
– To chyba żart? Kto zajmie się dziećmi?
– Ich matka. Czyli ty – odpowiedziałem cicho, ale stanowczo.
Zamknąłem za sobą drzwi i poczułem ulgę. Nad morzem Ewa odzyskała spokój. Spacery po plaży, herbata z cytryną na tarasie, rozmowy bez pośpiechu. Zaczęła się znowu śmiać – tym swoim cichym, prawdziwym śmiechem. Czułem, że powoli wraca do życia. A ja… czułem, że ją odzyskuję.
Po powrocie Kamila była już inna. Nie wiem, czy to strach, czy refleksja, ale zaczęła rozkładać swoje obowiązki inaczej. Częściej była z chłopcami. Nas zaczęła traktować z szacunkiem, a nie jak darmowych opiekunów. Dziś znów jesteśmy po prostu dziadkami. Takimi, którzy pieką ciastka i uczą robić latawce. I nikt już nie oczekuje, że będziemy żyli ich życiem.
Stefan, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie mówiłam córce o ojcu, bo nie było o czym. Wtedy siostra jednym zdaniem doprowadziła ją do płaczu”
- „Myślałem, że odzyskam dawną miłość. Okazało się, że ta, którą kocham, jest teraz narzeczoną mojego brata”
- „Szwagierka nie mogła znieść, że nam się powodzi. Gdy ona wciąż mieszkała z mamusią, my z mężem budowaliśmy swój dom”

