„Synowa zrobiła z komunii wnuka szopkę, jakby miał przyjechać prezydent. Dziecko powinno przyjąć Boga, a nie gratulacje”
„Po mszy ruszyliśmy do sali. Tam dopiero się zaczęło. Fotobudka, ścianka, DJ grający cichą muzykę w tle, kelnerzy w białych rękawiczkach. Dzieci dostały personalizowane pudełka z upominkami. Nawet tort był przygotowany z takim rozmachem, że ludzie robili sobie z nim zdjęcia”.

Komunia to, moim zdaniem, wydarzenie duchowe. Pamiętam, jak moje dzieci szykowały się na ten dzień z przejęciem i spokojem. Dziś wszystko wygląda inaczej. Moja synowa Ania urządziła wnukowi komunię, jakby miał przyjechać prezydent. Fotobudka, tort na pięć pięter, wynajęta sala i kamerzysta — nie brakowało niczego oprócz skupienia na tym, co najważniejsze. Czułam się, jakbym uczestniczyła w przedstawieniu, a nie uroczystości religijnej. I chociaż rozumiem chęć, by uczcić ważny dzień, to przecież nie o gratulacje tu chodzi, tylko o przyjęcie Boga.
Przygotowania jak do wesela
Zaczęło się niewinnie. Ania zadzwoniła, że chciałaby, żebym przyszła do niej pomóc przy wyborze zaproszeń na komunię Kubusia. Myślałam, że chodzi o prostą decyzję — biała kartka, może złoty krzyżyk, coś klasycznego. Tymczasem na stole leżały próbki jak z katalogu ślubnego. Z tłoczeniami, brokatem, nawet z koronką.
– Tylko nie wiem, czy wziąć te z wytłaczanym kielichem, czy może bardziej minimalistyczne, z motywem gołębicy? – zapytała, przymierzając do nich koperty w różnych odcieniach bieli.
– Aniu… to tylko zaproszenia – próbowałam załagodzić sytuację. – Najważniejsze, żeby były czytelne.
– No ale mamo, to jest ważny dzień! Wszystko musi być idealne – powiedziała, nie podnosząc wzroku.
Potem było tylko gorzej. Pokazała mi coś dziwnego z Instagrama. Komunia Kubusia miała mieć temat przewodni: „niebiańska biel”. Białe balony, białe kwiaty, biała dekoracja stołów. Nawet dzieci miały dostać białe lizaki. Zaproszenia miała przygotować firma z Poznania, tort zamówiła u cukiernika znanego z telewizji, a catering... cóż, musiał spełniać standardy wegańskie, bezglutenowe i inne takie wymysły.
Stałam w jej kuchni i nie wierzyłam. Przecież jeszcze nikt nie mówił z Kubusiem o tym, co znaczy komunia. Ale Ania była zbyt zajęta ustalaniem odcienia obrusów. Poczułam dziwny ścisk w sercu. Czy w tym wszystkim naprawdę chodziło o Kubusia?
Sukienka droższa niż moje mieszkanie
Tydzień później Ania zaprosiła mnie do siebie, bo miała do pokazania „coś wyjątkowego”. Myślałam, że może to jakiś prezent dla Kubusia — Biblia, medalik, różaniec. Tymczasem ona z uśmiechem położyła na stole ogromne pudełko.
– Zobacz, przyszła! – pisnęła z ekscytacją, otwierając wieko.
W środku leżała… jej sukienka. Długa, kremowa, jak z pokazu mody. Miała koronkowe rękawy, subtelne zdobienia i metkę z nazwiskiem jakiegoś francuskiego projektanta.
– Co o niej sądzisz? Pasuje do klimatu uroczystości?
Zaniemówiłam. W myślach przemknęło mi, że to raczej suknia ślubna niż strój matki dziecka przystępującego do sakramentu.
– A ile kosztowała? – zapytałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.
– Mniej niż zasługuje – rzuciła z uśmiechem. – Trzy i pół tysiąca, ale przecież to wyjątkowy dzień. Nie mogę wyglądać jak byle kto.
Usiadłam ciężko na krześle. Ja za swoje mieszkanie zapłaciłam mniej niż ona za kieckę. Ale nie chodziło o pieniądze. Chodziło o to, że Ania całą swoją energię wkładała w to, jak będzie wyglądać, jak wszystko będzie prezentować się na zdjęciach. Nawet fryzjerkę już zarezerwowała – specjalistkę od „uroczystych stylizacji”.
– A Kubuś? – spytałam cicho. – Co on na to wszystko?
– Oj, wiesz, chłopcy to nie przejmują się takimi rzeczami. Dla niego najważniejsze będą prezenty.
To jedno zdanie powiedziało mi więcej, niż bym chciała wiedzieć.
Goście jak z czerwonego dywanu
Dwa tygodnie przed komunią dostałam od Ani maila z załącznikiem. „Lista gości – wersja ostateczna” – głosił temat wiadomości. Otworzyłam plik i przecierałam oczy ze zdumienia. Prawie siedemdziesiąt nazwisk. Rodzina, znajomi, koledzy z pracy, sąsiedzi. Nawet jedna pani, której nazwiska nie kojarzyłam, a która okazała się być stylistką od wnętrz Ani.
– Aniu, przecież to nie wesele – powiedziałam jej, kiedy zadzwoniłam.
– No ale mamo, trzeba zaprosić tych, którzy coś dla nas znaczą. I tych, którzy nas wspierali.
– Wspierali w czym? W zakupie sztućców?
Zaśmiała się, ale bez cienia refleksji. Dla niej liczba gości świadczyła o randze wydarzenia. Im więcej ludzi, tym większy prestiż. A że większość z nich nie widziała Kubusia od jego chrztu? Detal.
W dniu samej uroczystości przyjechałam do kościoła wcześniej. Już na parkingu zobaczyłam samochody lepsze niż na niejednej wystawie motoryzacyjnej. Panie w szpilkach, w kapeluszach, panowie w idealnie skrojonych garniturach. Niektórzy mieli przy sobie nawet osobistych fotografów. Czułam się, jakbym weszła na plan jakiegoś reality show. Tylko dzieci w albach przypominały, że to jednak komunia.
W ławce obok mnie usiadła sąsiadka Ani.
– Pięknie to wszystko zorganizowała, prawda? – szepnęła z zachwytem. – Jak na ślub królewski.
Uśmiechnęłam się słabo. Tak, z zewnątrz wyglądało to perfekcyjnie. Ale w środku coś mnie gryzło. Bo choć było pięknie, to nie było prawdziwie. A już na pewno nie duchowo.
Wnuk zniknął w tym całym teatrze
Gdy nadszedł moment samej mszy, spojrzałam na Kubusia. Stał w drugim rzędzie, w białej albie, z rękami złożonymi jak aniołek. Ale jego wzrok był gdzieś daleko. Wcale nie wyglądał na przejętego, raczej znudzonego. Ziewał, wiercił się. Co chwilę zerkał na zegarek, który dostał od Ani kilka dni wcześniej — najnowszy smartwatch. Kapłan mówił o darze Eucharystii, o czystości serca, o łasce. Ja słuchałam uważnie, ale widziałam, że większość gości rozgląda się po kościele, robiąc ukradkiem zdjęcia, sprawdzając, czy makijaż się nie rozmazał, czy dziecko dobrze stoi w kadrze.
Po mszy ruszyliśmy do sali. Tam dopiero się zaczęło. Fotobudka, ścianka z napisem „Pierwsza Komunia Kubusia”, DJ grający cichą muzykę w tle, kelnerzy w białych rękawiczkach. Dzieci dostały personalizowane pudełka z upominkami. Nawet tort był przygotowany z takim rozmachem, że ludzie robili sobie z nim zdjęcia jak z celebrytą. A Kubuś? Siedział sam przy stole, bawił się zegarkiem i grzebał widelcem w talerzu. Podeszłam do niego.
– I jak się czujesz, kochanie?
Wzruszył ramionami.
– Dostałem tylko trzy zestawy Lego. Liczyłem na drona...
Spojrzałam na niego i poczułam ukłucie smutku. Gdzieś w tym wszystkim zniknął chłopiec, który miał dziś przyjąć Pana Jezusa. Został tylko mały książę wielkiej imprezy, który nie wiedział, po co tak naprawdę tu jest.
To nie pokaz mody
Na koniec, jakby wszystkiego było mało, Ania zorganizowała pokaz slajdów. Zdjęcia Kubusia od narodzin, przez chrzest, pierwsze kroki, aż do dnia komunii. Każde zdjęcie miało specjalnie dobraną muzykę i podpisy w stylu: „Mały Kubuś, wielkie serce”, „Droga do świętości zaczyna się dziś”. Ludzie bili brawo, wzruszali się, a ja... miałam ochotę wstać i wyjść. Po pokazie Ania podeszła do mnie, cała w euforii.
– Wyszło lepiej, niż myślałam! Widzisz te reakcje?
– Tak – odpowiedziałam cicho. – Ale czy ty w ogóle pamiętasz, po co to wszystko było?
Zmarszczyła brwi.
– O co ci chodzi?
– O to, że twój syn miał dziś przyjąć ciało Chrystusa, nie nagrodę za najlepszą imprezę. To nie pokaz mody, Aniu.
Zamilkła. Pierwszy raz od miesięcy nie miała gotowej odpowiedzi.
– Myślałam, że wszystko ci się podoba – rzuciła z wyrzutem.
– Nie chodzi o to, czy mi się podoba. Chodzi o to, czy cokolwiek z tego było prawdziwe. Czy Kubuś zrozumiał, co się wydarzyło? Czy ktoś z was w ogóle z nim o tym rozmawiał?
Zamilkła. Spojrzała w stronę sali, gdzie jej syn siedział z tabletem, podczas gdy inni tańczyli.
– Może... może trochę mnie poniosło – powiedziała cicho.
– Trochę? – uniosłam brwi. – Aniu, to była piękna uroczystość. Ale zabrakło w niej najważniejszego.
I wtedy w jej oczach pierwszy raz zobaczyłam cień refleksji. Może nie wszystko jeszcze stracone.
A co z Bogiem?
Kiedy goście się rozeszli, a sala powoli cichła, zostałam jeszcze na chwilę. Ania stała przy oknie, patrząc, jak kelnerzy sprzątają dekoracje, a Kubuś podszedł do mnie i przytulił się bez słowa.
– Babciu, a jak ty się czułaś na swojej komunii? – zapytał nagle, niespodziewanie.
Zaskoczył mnie tym pytaniem.
– Czułam się szczęśliwa, kochanie. Bałam się trochę, ale wiedziałam, że to ważny dzień. Wiedziałam, że Pan Jezus mnie kocha i chce być ze mną.
Spojrzał na mnie uważnie.
– A ja dzisiaj czułem się... jakbym miał wystąpić w telewizji.
Uśmiechnęłam się smutno. To jedno zdanie powiedziało wszystko. I było w nim więcej szczerości, niż we wszystkich tych wystawnych dekoracjach. Wróciłam do domu i długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wciąż widząc obrazy z dnia: suknie, flesze, balony. I to jedno pytanie, które cały czas dudniło mi w głowie – a co z Bogiem?
Bo przecież to On miał być w centrum. To dla Niego Kubuś uczył się modlitw. To Jego miał dziś przyjąć. Ale wśród tych prezentów i zdjęć zabrakło miejsca na ciszę, na skupienie, na wdzięczność. Nie wiem, czy Ania zrozumie. Może nie od razu. Ale może kiedyś wróci do tego dnia i zrozumie, że komunia to nie scena, tylko początek drogi. A ja będę obok, żeby jej to przypomnieć.
Maria, lat 67
Czytaj także:
- „Syn zakochał się w prostej dziewczynie z małej mieściny. Do naszej rodziny pasuje jak świni siodło”
- „Na rodzinnej imprezie siostra zjawiła się z tajemniczym nieznajomym. Problem w tym, że ja znam go dogłębnie”
- „Zamieniłam garnki na pędzle, bo dobijało mnie bycie gosposią dla męża. Zamiast płótna wymalowałam sobie rozwód”

