„Synowa zamiast tradycyjnej wigilii szykowała cyrk. Gdy podała makowiec japoński, powiedziałam jej gorzkie słowa prawdy”
„Tylko że ja już wtedy wiedziałam: to się źle skończy. Miałam przeczucie, które ścisnęło mnie w żołądku jak w imadle. Coś było nie tak. Święta to nie jest moment na zmiany. Święta to tradycja, zapach suszonych grzybów i maku, ciepło lampek na prawdziwej choince, a nie czas na eksperymenty”.

- Redakcja
Od ponad trzydziestu lat Wigilię spędzaliśmy w moim domu. I nie chodziło tylko o to, że miałam największy stół czy że moje pierogi były najlepsze w rodzinie – chociaż nieskromnie powiem, że były. Chodziło o to, że to ja byłam matką, teściową, babcią. Dbałam, by na stole było dwanaście dań, by na choince wisiały te same ozdoby co przed laty, a pod obrusem leżało sianko. W tle zawsze grały kolędy – nie z głośników, tylko śpiewane, niekoniecznie czysto, ale za to z sercem. To było dla mnie ważne. Dla nas wszystkich. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Wiedziałam, że pewnego dnia nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie oddać pałeczkę młodszym. To normalna kolej rzeczy. Jednak liczyłam, że odbędzie się to z szacunkiem do tego, co budowaliśmy przez lata. Tymczasem zostałam zepchnięta ze sceny jak stara dekoracja. Synowa przejęła organizację świąt, ignorując wszystko, co dla mnie było świętością. Słowo „tradycja” potraktowała jak brudne buty – coś, co trzeba zdjąć przy drzwiach. A ja miałam grzecznie przyklasnąć, udawać, że to wszystko jest „nowoczesne”.
Nie spodziewałam się, że ta noc zamieni się w emocjonalną katastrofę. Ani że właśnie wtedy przekroczona zostanie granica, której nikt wcześniej nie odważył się nawet tknąć. Święta – które miały być czasem jedności – stały się areną. Cyrkiem bez klowna, ale za to z tofu, japońskim makowcem i aplikacją do medytacji.
Miałam złe przeczucia
– Mamo, w tym roku Wigilia u nas – powiedział mój syn podczas rodzinnego obiadu w listopadzie. – Sylwia bardzo się stara i wszystko już zaplanowała.
Zachłysnęłam się zupą. Wigilia? U nich? Przecież mają dwupokojowe mieszkanie i stół, przy którym ledwo mieszczą się cztery talerze! Nie mówiąc już o tym, że w jednym pokoju mają biurko z komputerem, w drugim łóżko, a dziecko biega wszędzie, bo nie ma swojego kąta.
– Nie trzeba było niczego planować, przecież wiesz, że jak co roku… – zaczęłam.
– No właśnie – przerwał mi. – Jak co roku. I Sylwia stwierdziła, że może czas na coś innego. Trochę nowoczesności. Sama rozumiesz.
Nie, nie rozumiałam. Zupełnie. Dwa tygodnie później dostałam maila. Maila! Z programem Wigilii: „Start: 17:00. Przystawki w formie bufetu. 17:30 – życzenia i podziękowania. 17:45 – wspólne zdjęcia przy ekologicznej choince”.
– Ekologiczna choinka? – zapytałam głośno, trzymając kartkę w drżących dłoniach. – Oni chcą postawić jakąś miotłę w doniczce i kazać mi się do niej uśmiechać?
– Mamo, daj im szansę – powiedziała moja córka. – Może się postarają.
Tylko że ja już wtedy wiedziałam: to się źle skończy. Miałam przeczucie, które ścisnęło mnie w żołądku jak w imadle. Coś było nie tak. Święta to nie jest moment na rewolucje. Święta to tradycja, zapach suszonych grzybów i maku, ciepło lampek na prawdziwej choince, a nie czas na eksperymenty.
Najchętniej bym wyszła
Kiedy weszłam do mieszkania syna w Wigilię, poczułam się jak na jakimś kursie medytacji. W kącie stał suchy patyk owinięty światełkami, a na nim wisiały bombki z wypalanymi w drewnie napisem „miłość” i „tlen”. Pachniało kadzidłem, nie piernikami. I nie było ani jednej gałązki świerku. Podłoga wyszorowana do połysku, na parapecie kilka suszonych pomarańczy i las w słoiku zamiast tradycyjnych ozdób.
– Jak ci się podoba nasza alternatywna choinka? – zapytała Sylwia, wychodząc z kuchni. Miała na sobie lnianą sukienkę i kapcie z filcu. – Cała w rękodziele.
– A gdzie reszta? – zapytałam, rozglądając się. – Prezenty? Żłóbek?
– Prezenty w tym roku to wspólne doświadczenia. I rozmowy – odparła, jakby właśnie wypowiedziała coś głębokiego.
Usiadłam na pufie, bo krzeseł nie było. Z trudem utrzymałam się w pionie. Tkanina pachniała lawendą albo czymś innym, co miało mnie rzekomo uspokoić. Na stole pojawiły się potrawy. Była sałatka z kaszy jaglanej z suszoną żurawiną, tofu udające rybę i pasztet z ciecierzycy. Wszystko ułożone symetrycznie, bez żadnych dekoracji.
– A karp? – zapytałam, niepewnie unosząc pokrywkę jednej z misek.
– Nie jemy zwierząt – odparła Sylwia z uśmiechem. – To święta, a nie rzeź.
Patrzyłam na nią w milczeniu. Najchętniej bym wyszła, ale wiedziałam, że nie mogę. Byłam tu dla syna. I dla wnuka. Tylko dla nich.
Wszystko było nie tak
Przyszedł czas na życzenia. Sylwia podziękowała nam za przybycie, po czym złożyła życzenia „spokoju i równowagi w oddechu”.
– Spokoju w czym? – szepnęłam do męża, który tylko wzruszył ramionami. On od pół godziny siedział sztywno, z miną jakby był w teatrze absurdu.
Potem rozdano wszystkim wegańskie pierniczki i zaproszono do stołu. Dostałam głęboki talerz z różową cieczą. Na wierzchu pływała jakaś zielona trawa, być może rukola.
– To barszcz? – zapytałam nieśmiało.
– To zupa z pieczonych buraków z mlekiem kokosowym – powiedziała Sylwia. – Bez zakwasu, bo fermentacja nie zawsze jest korzystna.
– Przeżyłam PRL i śledzia z beczki, to i barszcz na zakwasie bym przetrwała – mruknęłam, ale zjadłam w milczeniu.
W pewnym momencie wnuk szepnął mi do ucha:
– Babciu, mogę potem iść do ciebie na bigos?
Poczułam, jak łzy stają mi w oczach. W tym domu nawet zapachy były inne, obce. Tu nie było świąt. Tu był teatr. I to taki, w którym nikt nie chciał uczestniczyć. W głowie słyszałam melodię „Wśród nocnej ciszy”, ale zza ściany leciały jakieś mantry tybetańskie.
Miałam tego dość
W połowie kolacji Sylwia wyjęła telefon i postawiła go na środku stołu.
– Mam włączoną playlistę z dźwiękami świątecznego lasu. I prowadzenie medytacji przez aplikację. Zaraz zaproszę was do wspólnego oddechu – powiedziała z entuzjazmem.
Zaczęło się. Zamknęła oczy i szeptała: „Wdech... wydech... myślami jesteśmy przy naszych przodkach… wchodzimy w przestrzeń miłości…”. Mój mąż chrząknął. Syn przewrócił oczami. A ja już nie wytrzymałam.
– Sylwia – przerwałam. – Ja wiem, że chcesz dobrze. Ale w tym domu nie ma ani świąt, ani radości. Ja przyszłam na Wigilię, a nie na warsztaty duchowe!
– Przecież każdy przeżywa święta po swojemu – próbowała jeszcze tłumaczyć.
– Święta są wspólne. I nie są do przeżywania „po swojemu”. Są od tego, żeby być razem, po ludzku. A nie robić z tego przedstawienie!
– Mamo… – zaczął syn.
– Dajcie mi tylko kawałek makowca i pójdę – powiedziałam chłodno.
I wtedy stało się coś, czego nie zapomnę nigdy. W pokoju zapadła cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Spojrzenia wszystkich były wbite w Sylwię, która właśnie z uśmiechem ruszyła w stronę lodówki.
Miarka się przebrała
Sylwia z uśmiechem wyjęła z lodówki… ciasto. Ustawione na ceramicznej paterze, udekorowane listkami mięty i pestkami granatu. Z daleka wyglądało ładnie. Z bliska – nieco mniej.
– To mój makowiec japoński! – zawołała. – Wegański, bezglutenowy, bez cukru i… bez maku, ale inspirowany tradycją.
– Makowiec… bez maku? – powtórzyłam wolno.
– Zmieliłam nasiona chia, dodałam puree z jabłek, orzechy, cynamon i tofu. Smakuje prawie identycznie, jak makowiec. Chcesz kawałek?
Wstałam.
– Nie. Nie chcę. Nie chcę już niczego, co „prawie” smakuje jak święta. I nie chcę być częścią tej parodii.
Syn próbował mnie zatrzymać.
– Mamo, proszę, nie rób scen…
– Scenę zrobiliście wy. Dla mnie święta to nie jest tofu, „wspólne doświadczenie” i medytacja przy aplikacji. Święta to sianko pod obrusem, uszka z grzybami i makowiec z makiem. I jeśli dla was to przeżytek, to trudno. Ja przynajmniej wiem, że nie zdradziłam tego, w co wierzyłam całe życie.
Zabrałam płaszcz i wyszłam.
Będę żyła po swojemu
Od tamtej Wigilii minął już rok. Nie mówię, że wszystko się posypało – ale coś pękło i nie chce wrócić na miejsce. Przez pierwsze miesiące syn się nie odzywał. Sylwia napisała do mnie jednego SMS-a: „Żałuję, że nie dała mi Pani szansy”. Odpisałam tylko: „Szansę miałaś. Zmarnowałaś ją, bo chciałaś wszystko zmienić na siłę”.
Od tamtej pory kontakt mamy, jak to się mówi, poprawny. Kilka słów przez telefon, rozmowy o pogodzie, zero głębi. Syn przychodzi czasem z wnukiem, ale ona zostaje w domu. Nie zapytałam ani razu, dlaczego. Nie musiałam, bo i tak wiem. Może nie potrafi spojrzeć mi w oczy, a może po prostu nie uważa, by było za co przepraszać. Prawdę mówiąc, już mnie to nie interesuje. Ja nie potrzebuję „doświadczeń”, „energii” i „nowych przestrzeni”. Potrzebuję ciepła, zapachu grzybów, dźwięku łamanego opłatka i słów „dobrze, że jesteśmy razem”.
W tym roku znów organizuję Wigilię. U mnie, tak jak kiedyś. Córka przyjedzie z mężem i dziećmi. Syn też, z wnukiem. Sylwia? Podobno źle się czuje, ale nie jestem naiwna. Może kiedyś zrozumie, że nie da się zbudować nowej tradycji, plując na starą. A jeśli nie – cóż, ja będę żyła po swojemu. Bo jedyne „wspólne doświadczenie”, jakiego pragnę w święta, to patrzeć, jak ktoś bierze dokładkę mojego barszczu i mówi: „Mamo, jak zawsze pyszne”.
I może to mało nowoczesne. Może niedzisiejsze. Ale dla mnie – to właśnie jest Boże Narodzenie.
Helena, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż skąpi na prezenty dla dzieci, a sobie kupił smartwatch. Ja pod choinkę dam mu klocki, bo nie dorósł do roli ojca”
- „Kupowałam sylwestrową kreację, ale zamiast na promocje, trafiłam na dowód zdrady. Okazja do zemsty spadła mi z nieba”
- „Córka potrzebowała korepetycji z biologii. Zapisałem ją na prywatne lekcje, bo skusił mnie uśmiech nauczycielki”

