Reklama

Jeszcze zanim grudzień się na dobre zacznie, ja już wiem, co będę robić w Wigilię. Tak mam od lat. Co, kiedy i gdzie. Barszcz z uszkami, karp w galarecie, śledzie w śmietanie, opłatek, kolędy i obowiązkowo kompot z suszu, choć Zbyszek zawsze mówi, że smakuje jak woda po wędzeniu szynki.

Kocham tradycję

W tym roku też miał być spokój. Miałam nadzieję, że będzie tak jak dawniej, jak za czasów, gdy Maciek jeszcze był mały i biegał po domu z aniołkiem z papieru, a nie siedział cicho przy stole, jakby go ktoś uciszył pilotem.

Od rana krzątałam się po kuchni. Obrałam ziemniaki, namoczyłam grzyby. Zbyszek jak zwykle udawał, że coś robi, choć tak naprawdę czytał gazetę i co chwilę coś mruczał pod nosem o polityce. Nawet się z nim nie kłóciłam, bo po co? Natalia, synowa, miała się pojawić dopiero po południu i chociaż nie powiedziała nic o jedzeniu, ja wiedziałam swoje. Już w zeszłym roku odsunęła od siebie rybę jak truciznę. Powiedziała tylko chłodno:

– Nie jem niczego, co ma oczy.

A ja przez całe życie wkładałam serce w te ryby i w te święta. I co, teraz mam gotować tofu? Nie powiedziałam wtedy nic. Maciek tylko się uśmiechnął, ale jakby przepraszająco, a ja udawałam, że nie boli. Może to był błąd i może dlatego Natalia myśli, że może robić, co chce.

Miała swoje zwyczaje

Zresztą ja nie jestem głupia. Widzę, jak mnie omija wzrokiem, jak mówi „proszę, pani Wiesiu” takim tonem, jakby się kłaniała urzędniczce z ZUS-u, chociaż lepszy już ten formalny ton niż milczenie, mimo że i to, i to boli.

Dzień przed Wigilią zaczęłam przygotowania już o szóstej rano. Zawsze tak robiłam, bo święta to nie był czas na spanie do późna. Najpierw zalałam grzyby wrzątkiem, potem zabrałam się za ciasto na pierogi. Zbyszek siedział w kuchni przy stole i gapił się w krzyżówkę, ale nie mówił nic. Wiedział, że teraz lepiej mi nie przeszkadzać.

W Wigilię po południu wszystko już pachniało tak, jak powinno: kapusta z grochem, piernik, smażony karp. W kuchni zrobiło się duszno, ale mnie to nie przeszkadzało. Wreszcie usłyszałam dźwięk domofonu. Maciek i Natalia.

– Dzień dobry – powiedziała moja synowa i postawiła coś na blacie.

Nie spodziewałam się

Spojrzałam na to, co przyniosła. Półmisek przykryty folią. Zerknęłam pod spód, a tam… coś dziwnego. Jakby ryba, ale nie ryba. Jasne, podłużne kawałki z pietruszką i cytryną.

– To karp z selera – powiedziała. – Przyniosłam dla siebie, ale jak ktoś ma ochotę, to oczywiście może spróbować.

Zbyszek uniósł brwi. Nic nie powiedział, ale widziałam, jak kątem oka zerknął na mnie z rozbawieniem, jakby mówił „no i co ty na to, Wiesiu?”.

– A karp, którego ja smażyłam od rana, to już się nie liczy – rzuciłam spokojnie, układając sztućce na stole. – Rozumiem, taka moda.

Natalia nie odpowiedziała. Usiadła przy stole, a Maciek obok niej. Patrzył w swój talerz. Wzięłam z półmiska kawałek tego „karpia”. Wyglądało to… schludnie. Spróbowałam, bo głupio było nie spróbować. Było miękkie, pachniało cytryną i jakąś przyprawą, której nie rozpoznałam.

– Ości nie ma? – powiedziałam z kamienną twarzą. – To przynajmniej się nikt nie udławi.

Obraziła się

Zbyszek zachichotał pod nosem, a Maciek zacisnął usta, jakby coś chciał powiedzieć, ale się rozmyślił. Talerze czekały, barszcz już nalany, ale cisza zrobiła się taka, że nawet łyżki brzmiały jak dzwony. Zbyszek długo się nie odzywał. Jadł powoli, jakby mu wcale nie zależało, żeby się najeść, tylko żeby coś z tej Wigilii wyciągnąć. Patrzył na ten półmisek z selerem, raz jeszcze na Natalię, potem znów na półmisek. W końcu odłożył widelec i powiedział:

– A głowa tego karpia gdzie? Chciałem mu złożyć kondolencje.

Powiedział to spokojnie, ale wiedziałam, co robi. On zawsze wiedział, jak ukłuć bez podnoszenia głosu. Natalia zamarła. Nie uniosła wzroku, nie odpowiedziała, przez moment nikt się nie poruszył. Potem sięgnęła po półmisek i zabrała go do kuchni.

Maciek patrzył na nią przez chwilę, potem przeniósł wzrok na mnie. Ręka, w której trzymał łyżkę, lekko drżała. Nie tak, żeby to było oczywiste, ale ja to widziałam i pomyślałam wtedy, że on nic nie powie ani do ojca, ani do żony, ani do mnie. Jak zawsze będzie siedział w tym swoim milczeniu, aż wszyscy się rozproszą.

Chciałam zrozumieć

Pomyślałam wtedy, że nie trzeba krzyków, żeby się czuć obcym we własnym domu. Wystarczy kilka gestów, jedno spojrzenie, jeden zimny półmisek na stole i nagle ta kolacja, ta cała Wigilia, która miała być jak zawsze, zaczęła mi się wymykać z rąk. Jakby ktoś powoli, po cichu, przesuwał krzesła i zamieniał miejsca, a ja tylko siedziałam i udawałam, że wszystko jest dobrze.

Po kolacji wigilijnej Zbyszek zaczął zbierać talerze. Poszłam za nim do kuchni. Natalia z Maćkiem zostali w salonie, milczący jak dwa obrazy zawieszone nad kanapą.

– Powiem ci coś – zaczął Zbyszek, opłukując sztućce pod zimną wodą. – Może i ten seler był bez ości, ale za to z kolcami.

Stałam przy zlewie, wycierając talerze.

– Czasem myślę, że to ja tu jestem reliktem, a nie opłatek – powiedziałam cicho. – Robię wszystko jak kiedyś, jak mnie nauczono i nagle się okazuje, że wszystko to przeszkadza, że wszystko trzeba wymienić. Nawet karpia.

Zbyszek odstawił szklankę i westchnął.

– Wiesiu, ty się starasz aż za bardzo i oni to widzą, tylko że teraz już nikt nie powie: „dziękuję, że się tak napracowałaś”. Teraz ludzie nie mówią, co czują. Wolą zjeść w ciszy i udawać, że wszystko jest w porządku.

Byli z innego świata

– A ja się pytam: po co przyjeżdżają, skoro im tu źle? – Powiedziałam ostrzej, niż chciałam. – Niech siedzą u siebie i jedzą to, co im smakuje. Ja już nie muszę się męczyć, żeby im dogodzić.

– Ale przecież robisz to nie dla nich. Robisz to, bo tak cię nauczono, bo tak chcesz, bo w to wierzysz – Zbyszek mówił spokojnie, jakby próbował mnie uratować przede mną samą.

Oparłam się plecami o lodówkę. Przypomniały mi się święta sprzed lat. Maciek jako dziecko przychodził do kuchni i wsadzał palec do maku, a ja udawałam, że się złoszczę. A potem rozplątywał lampki choinkowe, robiąc z tego największy bałagan w domu.

– To już nie wróci – powiedziałam prawie szeptem. – Oni są gdzie indziej. Ja zostałam w tamtych świętach sama.

Zbyszek nic nie powiedział. Po prostu wytarł ręce i stanął obok mnie. Staliśmy tak przez chwilę, każde w swoich myślach. Po tym wszystkim usiadłam sama przy stole. Obrus miał plamę od buraków, której nie da się sprać. Zostały tylko śledzie – te moje, domowe – i kilka plasterków makowca. Natalia z Maćkiem pożegnali się bez słowa, włożyli kurtki i buty, powiedzieli ciche „dobranoc”. Zbyszek poszedł oglądać telewizję.

Wyszli w milczeniu

Siedziałam i patrzyłam w stół. Nie było kłótni, nawet głosu nikt nie podniósł, ale czułam, że wydarzyło się coś gorszego, coś, co rozgościło się między nami i nie miało zamiaru wyjść. Myślałam, czy powinnam przeprosić, ale za co? Że podałam śledzie, że ugotowałam barszcz? A może Natalia powinna przeprosić mnie – choćby spojrzeniem – za to, że przyszła ze swoim selerem, jakby chciała zademonstrować, że wszystko, co robię, jest przestarzałe i niepotrzebne?

Wiedziałam jednak, że żadne „przepraszam” niczego nie załatwi. Bo tu nie o jedzenie chodziło, tylko o to, że nikt z nas nie potrafił już ze sobą rozmawiać. Każdy siedział we własnym kącie, milcząc.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś śmiałam się przy tych śledziach z siostrą, z mamą, z sąsiadką. Śmiech w tamtym domu był głośny, ale prawdziwy. Teraz wszystko było ciche, ładne, ułożone i zimne. Pomyślałam wtedy, że Wigilia to nie zawsze jest czas zgody. Czasem to dzień, kiedy wszystko wychodzi na jaw, nawet jeśli nikt nic nie mówi.

Wiesława, 69 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama