„Synowa wyśmiewała moją polską kuchnię i chciała sushi zamiast gołąbków. Zrobiłam jej niespodziankę, którą popamięta”
„Następnego dnia wstałam wcześnie. Coś mnie tknęło. Może głupota. Może duma. Może upór. W każdym razie weszłam do kuchni i bez słowa wyjęłam z zamrażarki karkówkę. A potem kapustę, śliwki, czosnek, buraki, jabłka”.

- Redakcja
Nie jestem kobietą, która łatwo się obraża, ale gdy ktoś lekceważy coś, co kocham i w czym jestem naprawdę dobra – to mnie boli. Z moim mężem, Rysiem, prowadzimy od lat mały rodzinny hotelik nad jeziorem. Niewielki, przytulny, z domową kuchnią, która ściąga do nas ludzi z całej Polski. I właśnie ta kuchnia – ta, która przez lata była moją dumą i pasją – stała się kością niezgody między mną a… moją synową.
Dorota, żona mojego syna Kamila, nie potrafiła ukryć, że nie przepada za moimi potrawami. I choć inni goście cmokali nad moim żurkiem i rozpływali się przy szarlotce, ona tylko kręciła nosem.
– Mamo, ja po prostu wolę coś lżejszego, bardziej… nowoczesnego – mawiała, stawiając na stole własne dania z awokado, tofu i nasion chia.
Starałam się nie przejmować. W końcu nie każdy musi lubić schabowego z kapustą. Ale kiedy pewnego dnia usłyszałam od Kamila, że na kolację dla zagranicznych znajomych zamiast moich dań będzie… jej zamówione sushi, coś we mnie pękło.
Nie chodziło tylko o jedzenie. Chciałam, żeby Dorota choć raz poczuła, że w tej rodzinie to, co polskie, może być piękne, smaczne i – tak, powiem to – imponujące. Postanowiłam więc przygotować moje najlepsze dania. Nie na pokaz, nie z przekory, ale z serca. Może nie dla niej, ale dla siebie. I może… trochę dla tych jej znajomych.
Ciągle coś krytykowała
– Mamo, Dorota mówiła, że dzisiaj ugotowałaś żurek? – zapytał Kamil podczas naszej ostatniej wizyty u nich.
– No tak. Z kiełbasą od Krzyśka i własnym zakwasem. Jak goście przyjeżdżają, to sami się o niego dopytują – odpowiedziałam, czując lekką dumę.
– Aha… bo Dorota mówiła, że był „dość intensywny”.
„Dość intensywny”? W mojej głowie coś zgrzytnęło. Wiedziałam już, że Dorota nie przepada za polskimi daniami, ale żeby tak o żurku? Nie odzywałam się, tylko pokiwałam głową. Zamiast tego zaczęłam opowiadać o nowym piekarniku, który właśnie zamontowaliśmy w kuchni hotelowej. Ale w głowie cały czas słyszałam ten jej komentarz.
To nie pierwszy raz. Kiedyś upiekłam sernik z wiejskiego sera, specjalnie dla nich, bo wiem, że Kamil go uwielbia. Dorota tylko uśmiechnęła się lekko i powiedziała:
– A nie dałoby się zrobić jakiegoś wegańskiego? Ten był taki… ciężki.
Mój mąż, Rysiek, zawsze wtedy starał się rozładować atmosferę. Gdy usłyszał o tym serniku, mruknął:
– To następnym razem zróbmy powietrze z cukrem i nazwijmy to „beza Doroty”.
Roześmiałam się, choć nie było mi do śmiechu. Z każdym takim komentarzem czułam, jakby ktoś mi mówił, że to, co umiem najlepiej, jest przestarzałe. Niemodne. Niepotrzebne.
Aż w końcu nadszedł dzień, który przelał czarę goryczy. Zadzwonił Kamil z informacją, że w sobotę odwiedzą nas z gośćmi z zagranicy. Pomyślałam: świetna okazja, by ich ugościć po polsku. Zaczęłam spisywać menu. Gołąbki, schab ze śliwką, żurek, surówki, domowa szarlotka z lodami. Ale wieczorem zadzwonił Kamil jeszcze raz. Tym razem z nowiną, która odebrała mi apetyt.
Poczułam się urażona
– Mamo… tylko nie szykuj żadnych dań na sobotę, dobrze? – powiedział Kamil z niepewnym tonem w głosie.
Zamarłam z długopisem w dłoni, właśnie kończyłam listę zakupów. Miałam w niej najlepsze śliwki suszone z bazarku i zakwas od znajomej.
– Nie rozumiem. Przecież mówiłeś, że przyjeżdżacie z gośćmi. To chyba oczywiste, że coś przygotuję – odpowiedziałam powoli, jakby chciałam się upewnić, że to, co słyszę, nie jest snem.
– Tak, ale… Dorota zamówiła już sushi. Wie, co lubią nasi znajomi. Poza tym oni są z daleka, więc może nie będą zachwyceni żurkiem czy gołąbkami – wyjaśnił tonem, który miał być delikatny, ale trafił mnie prosto między żebra.
– Sushi? – powtórzyłam, nie dowierzając.
– No tak. I jeszcze jakieś wegańskie desery. Dorota chce, żeby było nowocześnie, stylowo. Wiesz, ona się trochę stresuje, chce zrobić dobre wrażenie.
Zrobiłam głęboki wdech. Chciałam zapytać: „A ja nie chcę?”. Ale tylko odłożyłam długopis i powiedziałam chłodno:
– Skoro Dorota wszystko załatwiła, to nie ma potrzeby, żebym cokolwiek gotowała. Życzę wam udanego wieczoru.
– Mamo, no nie obrażaj się… – zaczął Kamil, ale już nie słuchałam.
W kuchni unosił się zapach pieczonego chleba – właśnie wyciągnęłam bochenek z pieca. Ale nagle ten zapach wydał mi się niepotrzebny. Zupełnie jak ja.
Gdy Kamil się rozłączył, podeszłam do okna i spojrzałam na podjazd hotelu. Rysiek stał przy beczce, z której właśnie zlewał aroniową nalewkę.
– Dla kogo to? – zapytałam. – I tak nie będą pić.
Rysiek tylko się uśmiechnął.
– Oj, kobieto, nie mów hop. Lepiej szykuj kieliszki. Ja zrobię nalewki, a ty… zrób na wszelki wypadek swój żurek.
Postawiłam na swoim
Nie odzywałam się przez resztę wieczoru. Rysiek coś tam nucił pod nosem, przelewał swoje nalewki do małych buteleczek, jakby nigdy nic się nie stało. A ja siedziałam w kuchni, przed pustą miską, zastanawiając się, czy jestem już tylko kucharką, której można powiedzieć „dziękujemy, tym razem zamawiamy coś z dowozu”.
Następnego dnia wstałam wcześnie. Coś mnie tknęło. Może głupota. Może duma. Może upór. W każdym razie weszłam do kuchni i bez słowa wyjęłam z zamrażarki karkówkę. A potem kapustę, śliwki, czosnek, buraki, jabłka.
– Aha – mruknął Rysiek, patrząc na mnie znad szklanki z poranną kawą. – Czyli wojna będzie po cichu.
– Gotuję. Na wszelki wypadek. Najwyżej sama zjem. Nie mam zamiaru nikomu niczego wciskać – odparłam, nakładając fartuch.
Zabrałam się za gotowanie z takim zacięciem, jakbym walczyła na froncie. Gołąbki z mięsem i ryżem w pomidorowym sosie, schab ze śliwką, żurek na zakwasie z białą kiełbasą, trzy rodzaje surówek i duża, pachnąca szarlotka z cynamonem. W międzyczasie ukroiłam kawałek świeżego chleba i zjadłam go z masłem. Tak po prostu, dla siebie.
Wszystko pachniało tak, że nawet Rysiek zaczął się kręcić przy piekarniku.
– Odsuń się – burknęłam. – To na wszelki wypadek, nie dla ciebie.
– Aha. To jakby co, ja jestem „wszelki wypadek” – zażartował i wyszedł, zostawiając mnie w tej mojej kuchennej ciszy.
W południe ustawiłam drugi stół w salonie, z obrusami w kratkę, w słoikach kwiaty. Bez fajerwerków. Po prostu. Wtedy usłyszałam, jak na podjeździe zatrzymuje się samochód. Goście przyjechali. A z nimi sushi, desery i… cała prawda o tym, co dziś naprawdę zrobi wrażenie.
Nie zdołali się oprzeć
Zanim zdążyłam sięgnąć po fartuch, drzwi otworzyły się z impetem.
– Mamo, pachnie tu… – Kamil wszedł pierwszy i aż się zatrzymał. – Serio to wszystko gotowałaś? Ale przecież mówiłem…
– Że mam nie gotować. Wiem – przerwałam mu. – To nie dla was. To dla mnie. Nie mogłam patrzeć, jak kuchnia stoi pusta.
Zza Kamila wychyliła się Dorota, ubrana w beżowy garnitur i z tekturowym pudełkiem w dłoniach.
– Mamo, tylko się nie denerwuj. To tylko kilka rolek sushi i jakieś desery – powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Za nimi pojawili się znajomi – młode, rozgadane małżeństwo. Już od progu rozglądali się wokół i szeptali coś do siebie.
Wtedy Rysiek wkroczył z tacą kieliszków i butelką aroniowej nalewki.
– Na przywitanie! Domowe, mocne, ale duszy nie pali – zachęcił.
Goście grzecznie wypili, a potem... ich nosy same ich poprowadziły. Najpierw do kuchni. W powietrzu unosił się zapach pieczonego schabu, czosnku, jabłek i przypraw. Dorota spojrzała z niepokojem na swoje sushi, które leżało jakby trochę zawstydzone obok wielkiego półmiska z gołąbkami.
Zasiedliśmy przy stole, jedli, pytali o przepisy, śmiali się. Sushi? Nikt go nawet nie rozpakował do końca. Aż w końcu Kamil nachylił się do mnie i szepnął:
– Mamo, może i Dorota chciała zrobić wrażenie… ale ty ich dziś podbiłaś.
Wtedy zauważyłam, że Dorota po cichu nakłada sobie kawałek pieczeni. I choć próbowała to zrobić niezauważenie, nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęła się.
– Mamo… może jednak nauczysz mnie robić ten żurek?
Zachichotałam.
– Ale tylko jak sushi nie będzie.
Sama spróbowałam tego sushi i uznałam, że to całkiem dobre. Ale moje gołąbki lepsze.
Obie się przełamałyśmy
Wieczorem, gdy goście już odjechali, stół wyglądał jak po weselu – pusty, ale szczęśliwy. Usiadłam z Rysiem na sofie i westchnęłam głęboko.
– No i co, pani kucharko? – zapytał z przekąsem, zerkając na mnie spod krzaczastych brwi.
– A nic. Po prostu żurek czasem wygrywa z tofu – odpowiedziałam i oparłam głowę o jego ramię.
Nie chodziło już o to, kto ugotował lepiej, ani o to, czy sushi pasuje do drewnianego stołu. To była wojna nie o smaki, tylko o szacunek. O uznanie dla tradycji. I o miejsce, jakie zajmuje teściowa przy stole, nawet jeśli ten stół jest nowoczesny i pokryty modnymi miseczkami z sosami sojowymi.
Dorota następnego dnia przyszła do mnie z zeszytem i długopisem.
– Mamo… nie jestem fanką kapusty, ale te gołąbki były nieprzyzwoicie dobre. I ta szarlotka... Mogę dostać na to przepisy? I na żurek?
– Oczywiście – uśmiechnęłam się. – Ale ostrzegam, że do zakwas żytni na żurek to cztery dni cierpliwości.
– Wiesz co… może ja na kolejny raz zrobię sushi, a ty żurek. A potem wymienimy się przepisami. Tradycja i nowoczesność, co ty na to?
Spojrzałam na nią z lekkim rozbawieniem. Jeszcze tydzień temu nie chciała słyszeć o cebuli w zupie, a dziś chciała zakwas.
– Dobrze. Ale najpierw zjemy. A potem będziemy filozofować.
I tak, między jedną łyżką żurku a kawałkiem wodorostów, okazało się, że nie trzeba wybierać między jednym a drugim. Można usiąść przy jednym stole. I podać na nim i gołąbki, i sushi – byle tylko z odrobiną szacunku. I sercem.
Beata, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa zostawiła mojej żonie spadek, a ja nie zobaczyłem ani grosza. Okazało się, że w tajemnicy miały pewną umowę”
- „Synowe traktują mój dom jak darmowe przedszkole. Chyba czas im wystawić rachunek za opiekę nad dziećmi”
- „Córka żeruje na nas i nie ma żadnych planów na przyszłość. Boję się, że zmarnuje całe swoje życie”

