Reklama

Nie jestem staroświecka. Mam konto na Facebooku, płacę BLIK-iem i oglądam seriale na Netfliksie. Ale są rzeczy, których ruszać się nie powinno. Jak wielkanocne tradycje. W moim domu od zawsze na święta był żurek na wędzonce, domowy pasztet, mazurek z orzechami, a jajka gotowało się w cebuli, żeby miały piękny kolor. Kiedy więc moja synowa oznajmiła, że przygotuje całą Wielkanoc… w airfryerze, zamarłam. Jeszcze powiedziała to z takim entuzjazmem, jakby właśnie uratowała świat. A dla mnie to była profanacja wszystkiego, co budowałam przez lata. I nie zamierzałam tego zostawić bez komentarza.

Nowoczesność wchodzi do kuchni

– Mamo, w tym roku ja przygotuję całą Wielkanoc – powiedziała Ola z taką pewnością w głosie, że aż mnie to zdziwiło.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem, bo przecież nie dalej jak miesiąc temu narzekała, że jajka jej się przypaliły w garnku, a teraz chce wziąć na siebie całe święta?

– Wiesz… ja mam już wszystko zaplanowane – kontynuowała z uśmiechem. – Zrobimy lżejsze, zdrowsze wersje tradycyjnych potraw. Będzie bardziej fit i… nowocześnie.

– Zdrowsze? – uniosłam brwi. – A co z żurkiem na białej kiełbasie? Pasztetem, który przez trzy dni piekę, podlewając winem i dusząc w żeliwnym garnku?

– Mamo, posłuchaj… airfryer! – powiedziała, jakby właśnie objawiła mi nowe wcielenie Mesjasza.

Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Jak można mówić o airfryerze w kontekście świąt? Przecież moja mama, babcia, nawet prababcia piekły baby i mazurki w piecach, do których drewno nosiło się w fartuchu. A Ola chce włożyć kiełbasę do jakiejś dmuchawy i udawać, że to święta?

– Zrobię wszystko. Nawet sernik! – rzuciła dumnie. – To będzie przełom.

Sernik z airfryera. Tego jeszcze nie słyszałam. Kiedy poszłam do kuchni, żeby się uspokoić przy cieście drożdżowym, czułam, jak coś we mnie pęka. Wiedziałam, że to będzie zupełnie inna Wielkanoc. Nie taka, jaką znam. I chyba nie taka, na jaką czekam.

Wielkanoc po nowemu

Nie było już odwrotu. Ola zadeklarowała, że wszystko weźmie na siebie i nawet Bartek, mój syn, kiwał głową z aprobatą. Jakby właśnie podpisał wyrok na moją wielkanocną duszę.

– Mamo, to będzie odciążenie dla ciebie – powiedział, siadając przy stole z kawą. – W końcu zawsze wszystko jest na twojej głowie.

– Bo zawsze chciałam, żeby było jak u mojej mamy – odparłam cicho.

– No właśnie, a teraz może być trochę inaczej. Po naszemu – Ola uśmiechnęła się jak dobrotliwa rewolucjonistka.

Zaczął się tydzień prób. W kuchni pojawiły się pudełka z etykietami: „airfryer-friendly”, „low-fat”, „bez glutenu”. Ola stała nad tym swoim sprzętem jak alchemik, co raz coś wyciągając, co raz wsadzając. Czasem coś zaskwierczało, czasem zapach był nawet… ciekawy.

– To są chipsy z buraka – powiedziała jednego wieczoru, podając mi miseczkę.

– A gdzie kiełbasa? – zapytałam, patrząc na purpurowe plasterki jak na dekorację z ikebany.

Kiełbasa będzie w wersji wegańskiej – odpowiedziała.

Nie odzywałam się. Wzięłam jeden plasterek i włożyłam do ust. Był suchy. Tak suchy, że musiałam popić wodą. Ola patrzyła na mnie z dumą. A ja w tym momencie poczułam się jak ostatnia dinozaurzyca w muzeum nowoczesności. Wieczorem, kiedy Bartek oglądał film, weszłam do spiżarki. Wyjęłam słoik chrzanu, swojską kiełbasę i jajka. Schowałam je za starą formą na babkę. Wiedziałam, że w niedzielę będę potrzebować choćby jednego kęsa prawdziwej Wielkanocy.

Zamieszanie przy stole

Wielka Niedziela nadeszła. Nie spałam prawie całą noc, kręcąc się z boku na bok. Z jednej strony wiedziałam, że nie mogę jej przeszkadzać, przecież obiecałam. Z drugiej... przecież to nie był mój dom, to był mój syn i jego żona, ja byłam gościem. Ale jakoś nie mogłam w to uwierzyć. Rano Ola krzątała się z dumą, prezentując wszystko na półmiskach, które wyglądały jakby przeszły metamorfozę w telewizyjnym show kulinarnym. Była „kiełbasa z soczewicy”, „majonez z aquafaby”, a zamiast mazurka – „migdałowe kulki bez pieczenia”.

– Zrobiłam to wszystko sama – powiedziała z błyskiem w oku. – Zero smażenia, zero cholesterolu, same cuda.

– A gdzie koszyczek ze święconką? – zapytałam, ostrożnie siadając przy stole.

– Och, zrobiliśmy symboliczną wersję. Jest zdjęcie w telefonie – Ola sięgnęła po smartfona. – Ksiądz w tym roku błogosławił online.

Popatrzyłam na Bartka, który udawał, że nie widzi mojego spojrzenia. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, podano barszcz... ale nie był to żurek. Był to klarowny rosół z kiszonej kapusty, podany w szklaneczkach do whisky.

To taka inspiracja kuchnią skandynawską – dodała Ola z uśmiechem.

Wzięłam łyk. Kwaśny, ciepły, kompletnie obcy. Nie odezwałam się ani słowem. Po prostu odstawiłam szklaneczkę na bok i sięgnęłam po swój słoik chrzanu. Ustawiłam go przy talerzu bez słowa, jakby był moją osobistą bronią. Bartek spojrzał na mnie z lekkim niepokojem.

– Mama… tylko żeby nie było znowu jak w Boże Narodzenie…

Spokojnie, ja tylko jem – powiedziałam i posmarowałam kromkę chleba.

Kłótnia o pasztet

Kulminacją obiadu miał być pasztet. I to nie byle jaki – według Oli „pasztet z ciecierzycy z nutą rozmarynu i chrupiącą skórką z airfryera”. Wyszedł z tej maszyny parujący, bladozłoty. Podała go z sosikiem z nerkowców. Wszyscy w milczeniu patrzyli, jak kroi go z zadowoleniem, a potem z triumfem nakłada na każdy talerz. Wzięłam widelec i delikatnie odcięłam kawałeczek. Nie powiem – pachniało nawet przyjemnie. Ale smak…

– Mmm, czujesz tę delikatność? – zapytała Ola, pochylając się do mnie z uśmiechem.

– Czuję… – mruknęłam, przełykając z wysiłkiem. – Cieciorka.

– A co, w twoich czasach nie robiono pasztetów z roślin?

– Robiono. Ale nie w święta – odpowiedziałam z kamienną twarzą.

Bartek spuścił wzrok. Dzieci próbowały grzebać w talerzach, szukając chyba świątecznego sensu. I wtedy nie wytrzymałam. Wstałam. Przeszłam do kuchni. Wyjęłam swoją skrytkę ze spiżarki. Po chwili wróciłam z tą prawdziwą, grubą, pachnącą kiełbasą i kawałkiem schowanego pasztetu – mojego, mięsnego, pieczonego dwa dni temu w tajemnicy.

– Ja też coś przygotowałam – oznajmiłam i położyłam wszystko na stole.

Ola zamarła. Bartek wyglądał, jakby chciał się zapaść pod ziemię.

– Mamo, umawialiśmy się, że to ja robię Wielkanoc w tym roku – powiedziała z lodowatym spokojem.

– A ja się umawiałam z moją mamą, że świąt nie będę robić w mikrofali – odpowiedziałam równie spokojnie i zaczęłam kroić pasztet.

Gorzki posmak rodzinnych świąt

Cisza przy stole była tak gęsta, że można by ją było kroić nożem. Nawet dzieci, zwykle rozgadane, patrzyły po sobie z niepewnością. Ola siedziała sztywno, z widelcem wbitym w plasterek swojej roślinnej kiełbasy. Bartek próbował coś powiedzieć, ale tylko westchnął i upił łyk kompotu z rabarbaru.

– Możemy chociaż spróbować tego twojego… – zaczęła cicho Ola, wskazując na mój pasztet.

– Proszę bardzo – powiedziałam, odsuwając talerz w jej stronę. – Nie z airfryera. Ten jest prawdziwy.

Zjadła. Najpierw ostrożnie, potem drugi kęs, większy. W końcu spojrzała na mnie.

Smakuje jak u mojej babci. Takiego nie jadłam od lat.

W jej oczach pojawił się cień czegoś... może skruchy? Może zrozumienia?

– Nie chodzi mi o to, żeby robić wszystko jak kiedyś. Ale może nie wszystko trzeba zmieniać naraz – powiedziałam łagodniej. – Te potrawy to nie tylko jedzenie. To wspomnienia. Kiedyś, jak umrę, to może chociaż smak tego pasztetu będzie wam mnie przypominał.

Bartek spojrzał na mnie ze ściśniętym gardłem.

– Mamo…

– Nie dramatyzuję. Po prostu… chciałabym mieć swoje miejsce w tej nowoczesnej kuchni. Nie muszę mieć głównej roli. Ale nie każcie mi tylko siedzieć w fotelu i patrzeć, jak zacieracie wszystko, co było.

Długo nie było odpowiedzi. W końcu Ola wstała i bez słowa sięgnęła po nóż. Pokroiła pasztet na równe kawałki, każdemu po jednym.

– Na przyszły rok... może zrobimy pół na pół? – zapytała cicho.

Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się pierwszy raz od rana.

Tradycja kontra technologia

Po tym obiedzie nic nie było już takie samo, ale nie w zły sposób. Wieczorem siedzieliśmy przy herbacie – ja z jedną babą drożdżową, Ola z notatnikiem i przepisami. Próbowała zapisać składniki mojego pasztetu, choć co chwilę podnosiła wzrok i mówiła:

– Ale jak to: „na oko”? Ile to jest „trochę soli”?

– Tyle, ile podpowie serce – odpowiadałam, śmiejąc się, choć naprawdę czułam wzruszenie.

Bartek dolał mi herbaty, spojrzał na mnie z czułością, jakiej dawno nie widziałam.

– Dzięki, mamo. Wiem, że nie było ci łatwo.

– Najłatwiej byłoby udawać, że mi wszystko jedno. Ale nie było – przyznałam.

Wiedziałam, że nie wygram z airfryerem. Ola lubiła eksperymentować, a ja nie chciałam zostać muzealnym eksponatem. Ale nie chciałam też, by wszystko, co budowałam latami, wylądowało w śmietniku tylko dlatego, że teraz modna jest soja i „przyprawa zero kalorii”. Zgodziliśmy się, że od przyszłego roku będziemy przygotowywać święta razem – ja z przepisami babci, Ola z nowoczesnymi pomysłami. Airfryer dostał honorowe miejsce obok piekarnika, a mój żeliwny garnek nie został wyrzucony.

Tradycja to nie relikt. To coś, co nosimy w sobie, jak smak z dzieciństwa, zapach chrzanu i widok kolorowych pisanek na koronce haftowanej przez babcię. A technologia? Może być sprzymierzeńcem, jeśli tylko nie próbuje wszystkiego napisać od nowa. Tamtego dnia nie wygrała ani ja, ani Ola. Wygrała rodzina. I może właśnie o to chodziło w tych świętach.

Teresa, 65 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama