„Synowa wymyśliła sobie święta w duchu zero waste. Jej wigilijne potrawy nadawały się jedynie do kosza na śmieci”
„Gdy synowa powiedziała, że w tym roku Wigilia będzie w duchu zero waste, pomyślałam, że się przesłyszałam. Moja Wigilia, moje święta. Mój zapach kapusty z grzybami, moje pierogi, dwa rodzaje ryb i trzy ciasta. A teraz wszystko w duchu zero waste? Nie powiedziałam wtedy nic. Ale w środku miałam ochotę krzyknąć”.

- Redakcja
Gdy Justyna – moja synowa – powiedziała, że w tym roku Wigilia będzie w duchu „zero waste”, pomyślałam, że się przesłyszałam. Byłyśmy akurat u niej w kuchni, siedziałyśmy przy zielonej herbatce z imbirem i jakimiś korzennymi ciasteczkami bez cukru. Patrzyłam na nią, jak w najlepsze układa na stole słoiczki z przyprawami, kiedy nagle wypaliła, że ma „plan na najbardziej świadome święta w historii naszej rodziny”.
– Zero waste? – powtórzyłam ostrożnie.
– Tak, mamo. Wszystko zgodnie z ideą: bez plastiku, bez mięsa, bez marnowania, bez zakupów, bez... przesady.
Bez przesady, pomyślałam gorzko. Tyle że dla mnie to była właśnie przesada. Nie powiedziałam tego głośno. Uśmiechnęłam się tylko słabo, choć z każdą sekundą czułam, jak zaciska mi się w środku coś, co zwykle w grudniu rozkwitało: radość. Moja Wigilia, moje święta. Mój zapach kapusty z grzybami, moje pierogi, dwa rodzaje ryb i trzy ciasta. A teraz wszystko w duchu zero waste? Nie powiedziałam wtedy nic. Ale w środku miałam ochotę krzyknąć.
Byłam rozczarowana
Tydzień później zadzwonił do mnie Tomek, mój syn. Głos miał niepewny.
– Mamo, chciałem tylko potwierdzić, że Wigilia będzie u nas. Justyna już wszystko zaplanowała. Zrobimy to... no wiesz, trochę inaczej. Ale będzie pięknie, obiecuję.
– A pierogi?
– Będą. Tylko że z kaszą gryczaną i dynią. Justyna mówi, że są pyszne. Robiła już nawet próbę.
– A karp?
– Karp odpada, ale będzie tofu po grecku.
Tofu. Po grecku.
– Opłatek przynieść?
– Nie... w tym roku chcemy zrezygnować, żeby było bardziej neutralnie. Tak... nowocześnie.
Zamilkłam. W moim domu opłatek był jak kompas. Jak go nie było, to znaczyło, że święta się nie zaczęły.
– Mamo? Jesteś?
– Jestem – odpowiedziałam, ale czułam, że coś we mnie się skończyło. Wspomnienia. Radość.
– Przynieś swój kompot, dobrze? Ten twój z suszonymi śliwkami. On jest ekstra. Tylko... może bez cukru?
Bez cukru. Bez opłatka. Bez karpia. Bez wszystkiego, co znałam.
Spodziewałam się najgorszego
Synowa przygotowywała kolację, ale ja i tak zaczęłam gotować we własnej kuchni, jak co roku. Z przyzwyczajenia. Bigos, choć wiedziałam, że będę go jeść sama. Pierogi – z kapustą i grzybami – zamroziłam „na potem”. Kompot z suszu zrobiłam jak zawsze, ale bez cukru, choć śliwki były z supermarketu, nie z „eko bazarku”.
W kuchni cicho grały kolędy. Stare, klasyczne. Czułam się trochę jak statysta w świątecznym filmie, wiedziałam, że nie zagram już głównej roli. Że teraz święta są „nowoczesne”. I że moje wspomnienia dla nikogo nie mają już znaczenia. A przecież nie zawsze tak było. Do tej pory co roku zasiadaliśmy przy suto zastawionym stole, a teraz nie wiedziałam, czego się spodziewać. Była to dla mnie zbyt duża zmiana. I kompletnie niepotrzebna.
W Wigilię wsiadłam w tramwaj z torbą, w której był kompot w dużym słoju, zawinięty w ręcznik. Jechałam do syna i synowej – na kolację, która miała być „przyjazna dla planety”. Kiedy dotarłam na miejsce, już z korytarza poczułam dziwny zapach... no właśnie, czego? Trochę jakby przypalonej marchwi, trochę sfermentowanej kapusty. Trochę... dziwnych przypraw. W niczym nie przypominało to moich świąt. Poczułam, że właśnie sprawdzają się moje najgorsze przewidywania.
Nic nie smakowało jak Wigilia
W przedpokoju ściągnęłam płaszcz i rozejrzałam się po mieszkaniu. Stół był nakryty... lnianą ściereczką. Zamiast obrusa – szare serwetki, jakby z recyklingu. Na środku stały dwie świeczki w słoikach po dżemie. Zamiast talerzy – miski z czegoś przypominającego łupiny kokosa.
– Super, prawda? – zapytała Justyna, podając mi lnianą serwetkę. – Wszystko naturalne, bez plastiku.
Na choince nie było bombek. Tylko papierowe ozdoby, ususzone plasterki pomarańczy i gałązki.
– Choinka w doniczce. Potem oddamy ją znajomym, mają ogród – dodała Justyna.
W kącie siedziała moja wnuczka – pięcioletnia Maja. Na sobie miała sukienkę w jakieś dziwne bohomazy. Jak mi wyjaśniła synowa – uszytą z zasłony. Usiadłam przy stole. Naczynia były lekkie, jakby miały zaraz pęknąć. Wszystko wydawało się takie... sztuczne i mało świąteczne. Jak piknik. Ale nie było już ucieczki, w końcu byłam gościem. Justyna wniosła pierwsze danie.
– Barszcz z zakwasu buraczanego i fermentowanego pora. Wege paszteciki z cieciorką i obierkami z marchewki.
Obierki? Przecież to dobre do śmietnika. Zanurzyłam łyżkę, smak był cierpki, kwaśny. Poczułam gorycz w ustach.
– Mmm... interesujące – powiedziałam dyplomatycznie.
– To kiszony barszcz – rzuciła Justyna z dumą.
Potem były pierogi – kasza jaglana i tofu w liściu kapusty. Pasztet z czerwonej soczewicy. Nic, absolutnie nic nie smakowało jak Wigilia.
Czułam się wyobcowana
Tradycja to dla mnie rzecz święta. A stary obyczaj nakazywał spróbować wszystkich potraw ze stołu wigilijnego. W tym roku jednak wyjątkowo nie miałam na to ochoty. Starałam się przemóc, nakładając sobie na talerz po jak najmniejszym kęsie każdego dania. W międzyczasie Justyna opowiadała o tym, jak długo gotowała zupę z czerstwego chleba, jak suszyła skórki od jabłek i jak ręcznie myła sznureczki po prezentach z zeszłego roku.
– Wiesz, mamo, każda plastikowa łyżka to kilkaset lat w środowisku – mówiła z ogniem w oczach.
Tomek siedział obok mnie, milczący. Popijał kompot, który przyniosłam i próbował się uśmiechać.
– A ciasto? – zapytałam, po cichu licząc na to, że deser okaże się choć trochę bardziej apetyczny niż reszta potraw.
Justyna zniknęła w kuchni i wróciła z czymś, co wyglądało jak brązowy placek zbożowy. Bez cukru, bez mąki, bez glutenu, bez sensu.
– To raw cake. Z daktyli i kakao, bez pieczenia. Świetna alternatywa dla piernika.
Alternatywa. To było słowo klucz tego wieczoru. Zjadłam pół kawałka. W środku mnie aż bolało. Nie z powodu smaku, ale z żalu. Czułam się wyobcowana w rodzinie, którą sama stworzyłam.
Chciało mi się płakać
Po kolacji Maja rozpakowywała prezenty – książeczka robiona ręcznie, lalki z drewna, koralikowa bransoletka. A ja dostałam świeczkę z przetopionych resztek i krem do rąk z pestek dyni, zrobiony przez Justynę.
– W słoiczku po majonezie, zobacz. Prawie zero śmieci! – śmiała się.
Wzięłam prezent, podziękowałam i schowałam go do torby. Chciało mi się płakać. Wyszłam do kuchni po kompot. Na blacie stał garnek z resztkami tofu i przypalonym porem. Zapach był intensywny. Otworzyłam kosz na bioodpady. Po chwili zawartość garnka wylądowała w środku.
– Mamo?
Odwróciłam się. Tomek stał za mną.
– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Nie mogłam...
Patrzył na mnie długo, w milczeniu.
– Ja też nie mogłem. Ale nie chciałem robić jej przykrości.
– Tomek... to już nie są nasze święta.
Zawahał się.
– Masz rację. W przyszłym roku wracamy do Wigilii u ciebie. Z opłatkiem, karpiem i pierogami. Obiecuję.
Objęłam go. Czułam, jak w końcu wraca do mnie mój syn.
To, co ważne
Wróciłam do siebie późnym wieczorem. Przez chwilę stałam w przedpokoju w płaszczu, jakbym nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Cisza aż dzwoniła w uszach. Pusty dom w święta... to nie tak miało być. Zdjęłam buty i poszłam do kuchni. Na blacie stał garnek z bigosem, który zrobiłam wcześniej „dla siebie”. Otworzyłam lodówkę, wyjęłam kilka pierogów, położyłam na talerzu i podgrzałam. Potem nalałam sobie resztę kompotu, tego z suszu, prawdziwego, mojego.
Usiadłam przy stole, sama. Z zerkającym na mnie z szafki aniołkiem z makaronu, którego zrobiła Maja lata temu. Zjadłam wszystko w ciszy. Pierogi, bigos, kompot. I pierwszy raz tego wieczoru poczułam, że naprawdę są święta. Takie, jakie znam. Spojrzałam na okno. Światło w sąsiednim bloku migało kolorowo – ktoś pewnie ubrał choinkę na bogato. I dobrze. Każdy ma prawo do swoich świąt.
Nie mam nic przeciwko zmianom. Wiem, że świat się zmienia. Że trzeba dbać o środowisko, że plastik szkodzi. Że przesyt to nie luksus. Ale nie można rezygnować czułości. Bo czym są święta bez uczuć, bez smaków, bez wspomnień? Można wyrzucić plastikową łyżkę, ale nie wyrzuca się wspólnego łamania opłatkiem. Można podać pasztet z soczewicy, ale nie można odciąć się od babcinego makowca jak od niechcianego dziedzictwa.
Na dnie duszy poczułam żal. Nie do Justyny, nie do Tomka. Nawet nie do świata. Tylko do tego, że pozwoliłam sobie zabrać głos. Że chciałam być miła, pokorna, tolerancyjna. A przecież mogłam powiedzieć „dość”. Mogłam powiedzieć: „zróbcie eko-wersję, ale zostawcie miejsce dla mnie. Na moje pierogi, na mój obrus. Na mój opłatek”. Może wtedy by zrozumieli, że nowoczesność nie musi oznaczać rezygnacji z korzeni.
Zamknęłam oczy i wyszeptałam pod nosem:
– Za rok wrócicie do mnie. I zrobimy Wigilię po naszemu. Ze śmiechem, ze łzami. Z okrasą na pierogach i karpiem w galarecie. I niech sobie planeta poczeka tę jedną noc.
Odetchnęłam. W pokoju cicho grała kolęda z radia. Moje święta wracały. Może jeszcze nie dziś, może dopiero za rok. Ale wrócą. Bo czasem trzeba pozwolić odejść nowym pomysłom, żeby mogło zostać to, co naprawdę ważne.
Janina, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa dała wnukom anielski kalendarz adwentowy dla dewotki. Przecież dziecko woli czekoladę od świętych obrazków”
- „W te święta odpuściłam polowanie na promocje i prezenty. Nie spodziewałam się, że największy luksus tkwi gdzie indziej”
- „Dostaliśmy od teściów 60 tysięcy złotych na wkład własny. Zrobili sobie z naszego mieszkania hotel i restaurację”

