„Synowa traktowała mnie jak darmową nianię na etat. Nie miała pojęcia, co robimy z dziećmi za zamkniętymi drzwiami”
„I tak siedzieliśmy – dzieci szczęśliwe, ja też. W duszy miałam trochę wyrzutów sumienia. Przecież wiem, że Julita tego nie pochwala. Ale dzieci to nie roboty. Muszą czuć smak życia, inaczej będą potem jak Julita – spięci, kontrolujący wszystko”.

- Redakcja
Mam 63 lata, sztuczne kolano, wnuka, wnuczkę i jedno, niezachwiane przekonanie: że wiem, co dobre dla dzieci. A już na pewno lepiej niż ich matka, Julita. Jestem wdową. Mój Rysiek zmarł sześć lat temu, na serce. Odszedł nagle – zasnął przed telewizorem i się nie obudził. Wiem, że dla wielu ludzi to straszna tragedia, ale ja... cóż, ja chyba dość szybko nauczyłam się z tym żyć. Nie to, że nie kochałam Ryśka. Po prostu... jakoś nie wyobrażałam sobie reszty życia w żałobie.
Po śmierci męża zaczęłam więcej pomagać synowi. Michał i jego żona, Julita, mieli już wtedy jednego malucha – Stasia, a potem doszła jeszcze Helenka. Julita jest typową nowoczesną matką. Wszystko ma zaplanowane, wyliczone, zbadane i opisane. Czas snu, czas posiłków, czas drzemek, czas bez ekranów, czas aktywności fizycznej, czas na oddychanie i czas na bycie eko. Zero cukru, zero bajek, zero luzu. Jakby dzieci to były jakieś projekty do zarządzania.
Od kiedy wróciła do pracy, zajmuję się wnukami niemal codziennie. I nie żałuję. Staś jest cudowny – mądry, bystry, choć czasem pyskaty. Helenka to moje słoneczko, jeszcze mówi niewyraźnie, ale jak się uśmiechnie tymi swoimi ząbkami, to świat staje się lepszy.
Ale Julita... Julita traktuje mnie bardziej jak opiekunkę z darmową stawką niż babcię. Daje mi listę wytycznych – co mają jeść, czego nie jeść, ile spać, kiedy wyjść na spacer i jaką czapkę założyć. A ja się pytam – czy jak wychowałam dwójkę dzieci, to niby nie wiem, jak się opiekować wnukami?
Wczoraj nawet rozmawiałam z Halinką, sąsiadką z drugiego piętra. Zadzwoniłam, bo musiałam się wygadać.
– Halinka, wyobraź sobie, że Staś miał ochotę na kawałek czekolady, to mu dałam. Jedną kosteczkę! – szepnęłam do słuchawki.
– I co, Julita coś powiedziała?
– Jeszcze nie, ale wiesz, ona ma jakiś radar na cukier. Jakby w domu prześwietlenie robiła. A przecież to tylko czekolada, Halinka. Nie trucizna!
– Oj, Basieńka... a nie boisz się, że się dowie?
– A co mi zrobi? Na głowę nie skoczy. Ja i tak wiem lepiej. To dzieci, nie laboranci. Potrzebują miłości, ciepła i odrobiny słodyczy.
– I bajki od czasu do czasu – dodała Halinka z uśmiechem w głosie.
– No właśnie! Bo to dzieciństwo, nie wojskowy obóz.
Chciałam dać im beztroskie dzieciństwo
Staś dziś od rana miał jakiś błysk w oku. Znałam ten błysk dobrze – taki sam miał Michał, gdy jako mały chłopak kombinował, jakby tu dostać drugiego pączka albo namówić mnie, żeby nie chodzić na religię.
Helenka bawiła się klockami na dywanie, a Staś przyczłapał do mnie cichutko, jakby bał się, że podłoga go zdradzi.
– Babciu... a masz może... czekoladkę? – zapytał, niemal szeptem.
Uśmiechnęłam się. Dziecko dobrze wiedziało, do kogo iść z takimi pytaniami. Wstałam powoli, żeby nie skrzypnąć kolanami, i podeszłam do kredensu. Miałam tam małe „tajne zapasy” – kilka kostek czekolady, które trzymałam na wyjątkowe okazje.
– Ale ciii, nie mówimy nic mamusi, dobrze? To nasz sekret – powiedziałam, podając mu kostkę na dłoni. – Helenka, ty też chcesz? – dodałam cicho, a ona aż zapiszczała z radości.
Usiedliśmy razem na kanapie. Helenka ze swoją czekoladką, Staś jak król, z uśmiechem od ucha do ucha. Włączyłam im bajkę. Nie żadną nową animację z komputerowym błyskiem – tylko „Misia Uszatka”, starą kasetę VHS, którą kiedyś nagrałam z telewizji.
I tak siedzieliśmy – dzieci szczęśliwe, ja szczęśliwa. W duszy miałam trochę wyrzutów sumienia. Przecież wiem, że Julita tego nie pochwala. Ale czy naprawdę jedna kostka czekolady i pół godziny bajki to zbrodnia? Dzieci to nie roboty. Muszą czuć smak życia, inaczej będą potem dorośli jak Julita – spięci, kontrolujący wszystko.
– Smakuje? – zapytałam Stasia.
– Bardzo... – mruknął z pełnymi ustami. – Babciu, ty jesteś fajna.
No właśnie. Ja po prostu chciałam być fajną babcią.
Dzieciaki się wygadały
Julita wróciła z pracy jak zwykle punktualnie, z torbą na ramię i miną, jakby właśnie wracała z pola bitwy. Nawet się nie przywitała, tylko rzuciła:
– Dzieci były grzeczne?
– Jak aniołki – odpowiedziałam, układając puzzle z Helenką. – Nie było z nimi żadnego problemu.
– To super – powiedziała oschle i przykucnęła przy Staśku, który rysował coś przy stole. – Kochanie, a co dziś robiłeś z babcią?
– Układałem klocki, malowałem i… Babcia mi dała czekoladkę! I oglądaliśmy Misia Uszatka! – wypalił z dumą Staś.
Zamarłam. Dosłownie. Jakby mi ktoś włączył pauzę. Julita podniosła głowę powoli, bardzo powoli, i spojrzała na mnie tak, jakby właśnie odkryła, że jej dziecko było karmione gwoździami.
– Czekoladę? – zapytała chłodno.
– Tylko jedną kostkę – zaczęłam się tłumaczyć. – I bajkę. Krótką, starą, edukacyjną. Dzieci były szczęśliwe.
– Mama chyba nie rozumie, że to nie chodzi o jedną kostkę. Tylko o zasady – powiedziała już ostrym tonem. – Umówiłyśmy się, że nie dajemy dzieciom cukru. I żadnych bajek.
– Ależ Julita, kochanie, przecież nic im nie będzie od jednej bajki. Ja wychowałam dwójkę dzieci i jakoś żyją!
– To nie znaczy, że robiłaś to dobrze – syknęła. – Moje dzieci nie będą jakimś eksperymentem. Ja mam plan. A ty burzysz ten plan.
Helenka przytuliła się do mnie, jakby wyczuła napięcie. Ja miałam ochotę się rozpłakać. Czułam się jak uczennica przy tablicy, którą nauczycielka publicznie beszta.
– Nie przesadzajmy, Julita... – mruknęłam.
– Nie, nie przesadzam. Chodzi o zaufanie. I odpowiedzialność.
Wtedy zrozumiałam: Julita nie traktuje mnie jak babcię dzieci. Traktuje mnie jak nianię, której płaci w zaufaniu. Tyle że ja nie dostaję nawet grosza. A dostaję za to... wykład.
Nadeszła gorzka refleksja
Minęły trzy dni ciszy. Ciszy, która dudniła mi w uszach jak młot. Julita przestała się do mnie odzywać. Nie dzwoniła, nie pisała, nie przyprowadzała dzieci. W poniedziałek Michał sam zadzwonił. Jego głos był spięty, jakby dzwonił w imieniu przełożonej z korporacji.
– Mamo... Julita uważa, że musimy przemyśleć, czy ta opieka nadal ma sens – zaczął. – Nie chodzi o ciebie, tylko o... styl wychowania.
– Styl wychowania? – prychnęłam. – Ty też byłeś wychowany moim „stylem” i jakoś nie wyszedłeś na przestępcę!
– Mamo, proszę... To dla niej ważne. Dla nas. Ona potrzebuje czuć, że jej decyzje są szanowane.
– A moje zdanie? Moje doświadczenie? – zapytałam. – Czy to się w ogóle liczy?
– Wiem, że chcesz dobrze. Ale Julita musi czuć, że może ci ufać. I nie, nie chodzi o kostkę czekolady. Chodzi o to, że dzieci mówią, że „babcia mówiła, żeby nie mówić mamie”. To ją boli.
Zamilkłam. Faktycznie, kazałam im nie mówić. To był mój błąd. Ale... przecież to miał być tylko drobny sekret. Nic wielkiego.
Po rozmowie długo siedziałam przy stole, wpatrzona w kubek po herbacie. Poczułam się jak ktoś niepotrzebny. Jak niania, która się nie sprawdziła. Jak mebel, który zawadza.
Może rzeczywiście się zagalopowałam? Może za bardzo chciałam być tą fajną babcią, tą ukochaną, tą, która daje czekoladki i puszcza „Miśka Uszatka”? Może... może chodziło mi nie tylko o dzieci. Może ja po prostu nie chciałam być sama. Nie chciałam siedzieć w pustym mieszkaniu i słuchać tykającego zegara.
Wiedziałam, że nie jestem idealna. Ale nigdy nie chciałam ich skrzywdzić. Pragnęłam tylko być częścią ich świata. A teraz... czuję się z niego wypisana.
Postanowiłam być szczera
Zebrałam się na odwagę dwa dni później. Ubrałam się trochę odświętnie – nie jak na pogrzeb, ale jak na rozmowę, w której ważą się losy czegoś ważnego. Zadzwoniłam do Julity i poprosiłam, żebyśmy się spotkały. Bez dzieci. Zgodziła się. Spotkałyśmy się w małej kawiarni, neutralnym gruncie.
Usiadłyśmy naprzeciw siebie. Ona w garsonce, z notesem w torebce. Ja z sercem w gardle.
– Julita... przepraszam – zaczęłam cicho. – Wiem, że zawiodłam twoje zaufanie. I że nie powinnam robić rzeczy za twoimi plecami.
– Dziękuję – powiedziała chłodno, ale bez złośliwości. – Tylko to nie była tylko ta czekolada. To było... wszystko. To, jak zawsze podważasz moje decyzje. Jak mówisz: „Za moich czasów...” albo „Ja wiem lepiej”. Jakbyś nie akceptowała, że ja jestem matką tych dzieci.
Westchnęłam. Zabolało. Ale wiedziałam, że musi to ze mnie zejść.
– Bo może... nie akceptuję do końca. Nie tak, jak trzeba. Bo czuję się odsunięta. Traktowana jak darmowa opiekunka. A ja jestem ich babcią. Te dzieci są moją rodziną. I może... może za bardzo chciałam być ważna.
Julita zamilkła. Przez chwilę patrzyła na filiżankę kawy, potem na mnie. W końcu powiedziała:
– Nie musisz być „ważna”. Wystarczy, że będziesz obecna. Ale w zgodzie z tym, co ustalamy razem. Bo one są moje. I Michała.
– Wiem – powiedziałam. – Ale trochę też moje. Chociażby przez miłość.
– Nie musimy się kochać – powiedziała nagle, jakby wyjęła to zdanie z jakiejś książki. – Ale musimy się szanować.
Wtedy po raz pierwszy od dawna poczułam, że może da się znaleźć wspólny język. Nie zbliżyłyśmy się. Ale może przynajmniej przestałyśmy się odpychać.
Cieszę się tym, co mam
Wracam do nich. Ale już nie tak jak wcześniej. Nie jestem już „babcią Basieńką, co robi najlepszy budyń i puszcza bajki na VHS-ie”. Teraz jestem bardziej... „Basia do pomocy”. Nadal opiekuję się dziećmi – ale pod czujnym okiem. Julita zostawia mi listy. Zawsze drukowane, zawsze z nagłówkiem: „Plan dnia Helenki i Stasia”. Na lodówce mam magnetyczne notatki, godziny posiłków, proporcje wody do soku i temperaturę optymalną do drzemki.
Czasem czuję się jak personel. Ale... nie protestuję. Bo dzieci są przy mnie. I to się liczy. Choć już rzadziej się do mnie przytulają, jakby nie chciały, żebym znowu naraziła się mamie. Staś nie prosi o czekoladę. Helenka mówi „czy mogę” zanim weźmie kredkę. Czasem to boli.
Ja już nie wyciągam czekolady z kredensu. Przynajmniej nie dla nich. Zdarza się, że Helenka płacze, bo rozbiła domek z klocków, a Staś siedzi naburmuszony, bo ktoś mu kazał wyłączyć bajkę na tablecie „bo za długo patrzy w ekran”. Wtedy patrzę na nich i mam ochotę złamać wszystkie zasady. Ale nie robię tego.
Tylko czasem – gdy zapadnie cisza, gdy dzieci śpią, a ja siedzę sama przy kuchennym stole – sięgam do szuflady. Wyciągam jedną małą kostkę czekolady. Gorzkiej. Dla siebie.
Rozpuszcza się powoli na języku. Cicha, słodka przypominajka, że byłam kiedyś „fajną babcią”. Że pozwalałam dzieciom być dziećmi. Może za dużo, może za bardzo. Ale z miłości. Nie żałuję. Ale wiem już, że za bycie fajną babcią płaci się czasem bardzo wysoką cenę.
Barbara, 63 lata
Czytaj także:
- „Synowa widzi we mnie wroga i uważa, że wychowałam niedorajdę. Obwinia mnie nawet za problemy w swoim małżeństwie”
- „Teściowa daje mi stare łachy i żąda wdzięczności. Zaciskam zęby i pieję z zachwytu, bo spadek czeka za rogiem”
- „Synowa grała pierwsze skrzypce w naszej rodzinie, a syn tylko jej potakiwał. Nikt już nie liczył się z moim zdaniem”

