„Synowa przyniosła mi 4 worki śliwek i powiedziała, że mam zrobić powidła. Nie będę stać przy garach dla tej małolaty”
„Patrzyłam na nią i czułam satysfakcję tak czystą, że aż mnie rozgrzała od środka. Wreszcie zobaczyła, że życie to nie tylko konturówka do ust i promocja na serum. Ale najgorsze miało dopiero nadejść”.

- Redakcja
Zawsze powtarzałam, że na stare lata to ja się nareszcie będę wypoczywać. Całe życie ganiałam za innymi – dla dzieci, dla męża, dla roboty. A teraz, jak już sobie spokojnie w kapciach siądę z herbatką i serialem w tle, to mi się ktoś na głowę chce ładować. Synowa. Ta panna z wyższych sfer, co to sobie mojego syna złapała, bo chłopak niebrzydki i robotny. Przyszła pewnego dnia z tym swoim przesłodzonym uśmiechem i już wiedziałam, że będzie z tego afera.
Byłam na nią zła
– Pomyślałam sobie, że skoro mamy tyle śliwek na działce, to przecież szkoda by się zmarnowały, prawda?
Stała w progu z miną jakby właśnie przyniosła złoty medal z olimpiady. Obok niej cztery wypchane worki. Śliwki wysypywały się z nich na podłogę.
– I co ja mam z tym niby zrobić? – zapytałam, unosząc brew.
– Powidła, mamusiu! Pyszne, domowe! Takie jak te, co kiedyś mi przyniosłaś. Maciek się zajadał. Pomyślałam, że może zrobimy razem?
Zrobimy. Jasne. Już widziałam tę jej „pomoc” – stanie z boku, zapozuje do selfie i zniknie.
– To znaczy... ja zrobię, a ty będziesz nadzorować? – syknęłam.
– Oj tam, oj tam. Przecież wiesz, ja się do garów nie nadaję. Ty to robisz najlepiej – rzuciła z tym swoim słodziutkim uśmiechem.
– A Maciek? – próbowałam zagrać na emocjach. – Twój mąż też jadł te powidła, może by tak sam zrobił?
– On cały czas jest pracy... – dodała, siadając na mojej kanapie i włączając Instagram. – Mamusiu, to ja ci tu zostawię te śliwki, dobrze?
– A ty gdzie?
– Muszę jechać do fryzjera. Terminu nie odwołam przecież, byłam umówiona trzy tygodnie temu! – pisnęła i już jej nie było.
Zostałam sama z czterema worami śliwek i pustym kubkiem po kawie. Przez chwilę rozważałam, czy nie wyrzucić ich do kompostownika.
Miałam dość
Następnego dnia obudziłam się z bólem krzyża. Pewnie dlatego, że pół wieczoru przesiedziałam na taborecie, drylując śliwki i klnąc pod nosem. A wcale nie zaczęłam smażyć.
– Na stare lata powinnam się zapisać na kurs zen – mruknęłam do siebie, wkładając fartuch.
W kuchni pachniało słodko. Wielki gar na kuchence już bulgotał, a ja mieszałam tę fioletową breję, jakby od tego zależał pokój na świecie. I wtedy zadzwonił telefon.
– Jak tam powidła? – głos Pauliny brzmiał wesoło jak dzwoneczki.
– Zaczęły się smażyć. Ty co, wracasz już?
– Jeszcze nie. Wiesz, miałam taką sytuację w pracy, ale spokojnie, potem wpadnę!
Zgrzytnęłam zębami.
– Mam ci je do słoików też zapakować, czy może sama, chociaż pokrywki przykręcisz? – spytałam przez zęby.
– Oj, mamuś, przestań! Przecież ja cię nie zmuszam! Jak nie chcesz, to nie rób! – i bach, się rozłączyła.
Stałam jak idiotka, z łyżką w garści i brązową plamą na fartuchu.
– No nie, teraz to muszę to ogarnąć – powiedziałam sobie.
Minęło pół godziny. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Zakpiła ze mnie
Paulina stanęła w drzwiach jak z katalogu – fryzura w hollywoodzkie fale, rzęsy pod sufit, paznokcie jak szpony. A w rękach... torba z drogerii i sześć słoików. Sześć! Jakby te cztery worki śliwek miały się zmieścić w sześciu słoikach.
– To są te większe, litrówki! – uśmiechnęła się, jakby mi właśnie przyniosła pierścionek z diamentem. – I mam rękawiczki! Takie różowe, silikonowe! Nie chcę się pobrudzić. To nowa bluzka – powiedziała, oglądając się w lustrze na korytarzu. – Ale mogę ci podawać łyżkę. Albo słoiki. Albo cię nagrać, jak robisz te powidła! Pokażemy ludziom, że jesteś taka gospodarna!
– Zostaw mi ten telefon – rzuciłam i podałam jej stary fartuch w tulipany. – Masz, zakładaj. Będziesz przekładać gorące powidła. Zobaczysz, jakie to „super”.
Po kwadransie stała obok mnie czerwona jak burak z łopatką w ręce.
– To się nie kończy! – jęknęła.
– A co, myślałaś, że powidła to się robi w 3 minuty, że raz-dwa i gotowe?
– One są takie ciężkie… – narzekała, jakby miała wypchać węgiel z piwnicy.
Patrzyłam na nią i czułam satysfakcję tak czystą, że aż mnie rozgrzała od środka. Wreszcie zobaczyła, że życie to nie tylko konturówka do ust i promocja na serum. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Bo wtedy zadzwonił syn.
– Mamo, tylko nie denerwuj. Paulina wrzuciła na Instagrama, że robisz powidła „jak za dawnych lat”. Ludzie cię oznaczają i pytają o przepis. Chcesz linka?
Zamarłam. Ona mnie wrzuciła do internetu?! W fartuchu?! Z rozwianym włosem i plamą po śliwkach?! Nie odpowiedziałam. Po prostu odwróciłam się i sięgnęłam po garnek.
– Paulina, masz dwie opcje. Albo to kasujesz, albo…
Ale nie zdążyłam powiedzieć, co będzie „albo”, bo zadzwonił dzwonek do drzwi.
Utarłam jej nosa
W drzwiach stała sąsiadka z pierwszego piętra. W jednej ręce reklamówka, a w drugiej... słoik.
– Pani Halinko, ja tylko na chwileczkę – zaczęła konspiracyjnym szeptem. – Zobaczyłam u pani synowej filmik w telefonie. Tak pięknie pani mieszała te powidła... Czy mogłabym dostać troszeczkę do spróbowania? Dla męża. On uwielbia takie tradycyjne smaki.
Paulina, cała spocona, odwróciła się do mnie z miną niewiniątka.
– Ale ludzie cię kochają, mamusiu! Komentarze są takie wzruszające! Że ciepło, że rodzinnie, że „jak u babci w kuchni”. Jeden facet napisał, że jego mama umarła, jak miał 7 lat, i że teraz jak zobaczył ten filmik, to się popłakał!
– Niech se płacze, ale niech nie przysyła tu ludzi z pustymi słoikami – odburknęłam.
Wzięłam łyżkę i zamaszyście nałożyłam jej porcję powideł. Trochę się wylało na nakrętkę, ale nawet mi nie mrugnęła powieka.
– Proszę bardzo. A teraz wracam do roboty.
Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie ciężko jak po maratonie.
– Ty chyba sobie kpisz. Robię ci przetwory, a ty mnie wrzucasz do internetu, jak małpę w zoo? – powiedziałam, wskazując na telefon, który właśnie emitował kolejne „relacje z kuchni Halinki”.
– Ale to dla potomności! – krzyknęła z przejęciem. – Chciałam pokazać, jak wygląda prawdziwa rodzinna atmosfera! Że nie wszystko jest kupne, że są jeszcze takie mamy, jak ty!
– „Takie mamy”? No to teraz słuchaj, influencerko od przetworów.
Usiadłam przy stole i zaczęłam łuskać kolejne śliwki. Powoli, ostentacyjnie.
– Teraz idziesz do piwnicy. Tam są kolejne słoiki. Potem przetrzesz blat. I umyjesz podłogę, bo się lepi jak na stołówce w PRL-u.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Mówiłam ci kiedyś, że ja robiłam powidła? Nie? No to masz okazję zobaczyć, jak to się robiło naprawdę.
O dziwo – poszła. Cicho. Bez protestów. A ja zalałam kolejną partię śliwek cukrem i poczułam coś na kształt... triumfu.
Aż się zakrztusiłam
Minęło zaledwie dziesięć minut, gdy usłyszałam szuranie na schodach. Paulina wracała z piwnicy z kartonem po bananach z dwudziestoma słoikami.
– One są... cięższe niż wyglądają... – jęknęła, opierając pudło o framugę.
– Życie też jest ciężkie – mruknęłam, nie podnosząc wzroku znad garnka.
– Wiesz... – zaczęła, siadając ostrożnie na taborecie. – Jak cię nagrałam... to mi się jakoś przypomniała moja babcia. Też robiła powidła. Ale wtedy, jak byłam mała, to myślałam, że to głupie i nudne.
Nie odezwałam się. Po prostu mieszałam.
– Jak ja cię wrzuciłam do sieci, to nie chciałam ci zrobić krzywdy. Chciałam się... tobą pochwalić.
Aż się zakrztusiłam.
– Pochwalić?! Mną?! Jestem babą po sześćdziesiątce, która gotuje w znoszonym fartuchu, a ty mnie wrzuciłaś między fit-mamuśki i kucharzy!
– Właśnie dlatego. Bo jesteś prawdziwa – odpowiedziała spokojnie. – Bo masz pazur. Bo ludzie ci wierzą.
Wtedy mnie zatkało. Bo nagle, po raz pierwszy, nie poczułam się jak służąca, tylko jak... bohaterka.
– Powiedziałaś ludziom, że to ja zrobiłam powidła? – zapytałam po chwili.
– Jasne. I że to twoja receptura. I że nie wolno cię wkurzać.
Roześmiałyśmy się obie. A potem, przez kolejne trzy godziny, robiłyśmy razem powidła. Tylko my, garnek i zapach dzieciństwa. Pod wieczór Paulina zamknęła ostatni słoik, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Mamusiu… wiem, że czasem gadam głupoty. Ale jak będę miała córkę, to chciałabym być dla niej... taką mamą jak ty.
O matko. No i się rozkleiłam. Tylko na chwilę, bo zaraz przypomniałam sobie, że jeszcze trzeba etykiety przykleić i podłogę umyć.
– No dobra, kochanie – powiedziałam z westchnieniem. – Ale nie licz, że za tydzień zrobię ci konfitury z pigwy. Wystarczy, że cię nauczyłam, co to jest łopatka cedzakowa.
Byłam dumna
Wyszła wieczorem, zmęczona, umazana powidłami i... chyba szczęśliwa. I wiecie co? Może i ta moja Paulina jest czasem jak z innej planety, ale jakoś ją lubię. Nawet z tymi jej paznokciami i głupkowatym telefonem. Na kuchennym blacie stały równo ułożone słoiki. Każdy wytarty, opisany, zamknięty z taką starannością, jakiej nie widziałam u niej nigdy. Aż mnie coś ścisnęło w środku. Może to jednak nie była tylko kara. Może to było... coś więcej. Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam z powrotem w moim fotelu. Fartuch rzuciłam przez poręcz. Stopy wsunęłam w kapcie.
I tak sobie pomyślałam, że może jestem ostatnią babą, co wie, ile cukru trzeba na cztery kilo śliwek. Ale dopóki ktoś tego jeszcze chce się ode mnie nauczyć – to chyba jednak warto było. Chociaż... jeśli mi jeszcze raz przytaszczy cztery worki czegokolwiek, to sama ją tam wrzucę.
Halina, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój facet to chodząca niespodzianka. Jak dziecko łapie się na każdą promocję i nigdy nie wiem, z czym wróci ze sklepu”
- „Teściowa wiedziała o nas za dużo. Gdy odkryłam, skąd to wszystko wie, byłam w szoku”
- „Mój mąż rwał się do sąsiadki jak do zbierania śliwek. Z boku patrzyłam jak robi z siebie pajaca”

