„Synowa przygotowała świąteczne potrawy, a ja płakałam nad talerzem. Nie rozumiem, jak można łamać rodzinne tradycje”
„A co z tradycją? Z grzybami, z kapustą, z moim przepisem na barszcz, który robiłam przez trzydzieści pięć lat? Aż chciało się krzyknąć, że święta to nie eksperymenty kulinarne, tylko wspomnienia. Ale milczałam. Nie chciałam, żeby synowa się starała. Chciałam tylko zjeść normalną kolację wigilijną. Tę, którą znałam”.

- Redakcja
Nie należę do osób, które łatwo się wzruszają. Przeżyłam już swoje — pogrzeby, śluby, narodziny, nawet jeden rozwód w rodzinie. Jednak łzy, które polały mi się w tamto grudniowe popołudnie, nie miały nic wspólnego z tragedią. One były z bezsilności. Z tej niemocy, kiedy czujesz, że coś, co było ci znajome przez dziesięciolecia, właśnie przestaje istnieć. Niby mały szczegół — kilka talerzy z jedzeniem. A jednak to wszystko mówiło jasno: "To już nie twój dom. Nie twoje święta."
Wtedy pierwszy raz poczułam się gościem we własnym życiu. A przecież to ja przez trzydzieści pięć lat lepiłam pierogi i gotowałam barszcz dla całej rodziny. To ja miałam swój notes z przepisami, z notatkami od mamy i babci. A teraz... teraz siedziałam przy stole i nie poznawałam ani potraw, ani ludzi. Synowa wzięła święta w swoje ręce. I zrobiła je po swojemu.
Byłam sceptycznie nastawiona
– Mamo, w tym roku my zrobimy Wigilię – oznajmił mi syn przez telefon pewnego grudniowego poranka.
– Ale jak to? Przecież zawsze ja robiłam, jak co roku...
– No właśnie. Zawsze było u was, a teraz niech mama odpocznie. Lena już wszystko zaplanowała. Kupiliśmy nawet ekologiczny pasztet i tempeh.
– Tem... co?
– Taki... no, coś jak mięso, ale z soi. Bardzo zdrowe. I barszcz Lena zrobi z imbirem, mówi, że genialnie podkręca smak.
Zamilkłam. Nawet nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Mój syn — mój Marek — był zawsze tradycjonalistą. Uwielbiał mój barszcz, ten z gotowanych buraków, z czosnkiem, zakwasem i majerankiem. A tu nagle imbir i soja? W słuchawce zapanowała cisza. Tylko dzieci w tle wołały coś do Leny, jego żony.
– Będzie cudownie, zobaczysz. Lena się bardzo stara. Wiesz, ostatnio interesuje się zdrowym odżywianiem.
Przełknęłam ślinę. Zdrowym odżywianiem... A co z tradycją? Z grzybami, z kapustą, z moim przepisem na barszcz, który robiłam przez trzydzieści pięć lat? Aż chciało się krzyknąć, że święta to nie eksperymenty kulinarne, tylko wspomnienia. Ale milczałam. Nie chciałam, żeby synowa się starała. Chciałam tylko zjeść normalną kolację wigilijną. Tę, którą znałam.
Coś we mnie pękło
Kiedy weszłam do ich mieszkania, od razu poczułam, że coś tu nie gra. W kuchni nie pachniało grzybami ani kapustą. Pachniało... cytrusami i czymś ostrym. Imbir? Chili?
– Mamo! – zawołała Lena i rzuciła mi się na szyję. – Tak się cieszę, że przyszłaś!
– No przyszłam, bo przecież Wigilia... – uśmiechnęłam się, starając się nie patrzeć na jej zielony sweter z reniferem.
– Zrobiłam wszystko od zera, sama! Nawet pierogi – powiedziała z dumą.
– O, to super – odpowiedziałam cicho. – Z kapustą i grzybami?
– Nie! Z jarmużem i tofu! Pyszne! Zobaczysz, nawet Marek się zakochał!
Spojrzałam na mojego syna. Stał z tyłu, nie patrzył mi w oczy, udając, że bawi się z dziećmi. Usiedliśmy do stołu. Barszcz był bardziej żółty niż czerwony. Do tego lekko ostry, z posmakiem imbiru i... chyba kolendry? Pierogi wyglądały ładnie, ale po pierwszym kęsie musiałam przełknąć na siłę. Zapanowała cisza.
– Co sądzisz, mamo? – zapytał Marek.
– Smakują... inaczej – powiedziałam dyplomatycznie.
Lena aż promieniała.
– Wiedziałam, że ci posmakuje! Może następnym razem zrobimy coś jeszcze bardziej oryginalnego? Może kuchnia indyjska?
A ja czułam, że coś we mnie pęka.
Czułam się bezużyteczna
– Przepraszam na chwilkę – wyszeptałam i wyszłam do łazienki.
Zamknęłam drzwi, usiadłam na krawędzi wanny i zaczęłam płakać. Cicho. Po prostu łzy same płynęły. Czułam się bezużyteczna. Jakby nikt już nie potrzebował moich rąk, mojego przepisu na karpia, mojej zupy grzybowej. Jakby wszystko, co robiłam przez lata, przestało mieć znaczenie.
Wzięłam chusteczkę z torebki. A potem drugą. I trzecią. Nie mogłam się powstrzymać. To nawet nie chodziło o ten barszcz czy pierogi. Chodziło o to, że pierwszy raz od ślubu Marka poczułam się nikomu niepotrzebna. Jak emerytka w rodzinie, która już nie ma swojej roli. Jak mebel, którego nikt nie wyrzuca z sentymentu, ale który tylko przeszkadza.
Po kilku minutach zapukał Marek.
– Mamo? Wszystko w porządku?
– Tak... – skłamałam, ocierając oczy. – Zaraz wychodzę.
Kiedy wróciłam, dzieci już zaczęły rozpakowywać prezenty. Lena siedziała z nimi, śmiejąc się radośnie. A Marek... tylko mi się przyglądał.
– Mamo, ja wiem, że to nie to samo, ale naprawdę chcieliśmy dobrze. Lena chciała pokazać, że też coś potrafi.
– I pokazała. Tylko... synu, nie wszystko trzeba zmieniać. Tradycja to nie jest coś złego.
– Ale ty zawsze robiłaś wszystko sama. Nigdy cię nie było przy stole.
– Bo ktoś musiał to przygotować...
Zamilkliśmy.
Odbyłyśmy szczerą rozmowę
Następnego dnia Lena przyniosła mi słoik barszczu do domu.
– Wiem, że nie jest tradycyjny, ale może dasz mu jeszcze jedną szansę?
Wzięłam słoik. Pachniał już inaczej, może dlatego, że było już po świętach. Albo dlatego, że była sama, w swoim domu, bez śmiechów i kolęd w tle.
– Ja wiem, że to wszystko wyszło inaczej, niż mama się spodziewała... – zawahała się – Ale ja się naprawdę starałam. Chciałam, żeby Marek zobaczył, że ja też coś potrafię. Że ja też mam coś swojego.
– A czemu nie zrobiłaś tego ze mną, tylko obok mnie? – zapytałam wprost. – Nie chodzi o barszcz ani o jarmuż. Chodzi o to, że przez trzydzieści pięć lat robiłam święta tak, żeby tworzyć wspomnienia. A w tym roku nie miałam żadnego udziału. Nawet marchewki do sałatki nie mogłam pokroić.
Lena spuściła wzrok. Przez moment myślałam, że się rozpłacze.
– Ja się bałam. Bałam się, że mnie oceniasz. Że jak tylko wejdziesz do kuchni, to wszystko będzie nie tak. Że wszystko robisz lepiej.
Patrzyłam na nią uważnie. Bez makijażu, w płaszczu, w którym wyglądała jak nastolatka, nagle zobaczyłam w niej nie rywalkę, tylko córkę. Kogoś, kto też się boi. Tylko nie tych samych rzeczy, co ja.
– Lena, a może za rok zrobimy to razem. Ty swoje pierogi, ja swój barszcz. Albo na odwrót. Możemy też pomieszać przepisy. Moje grzyby, twoje tofu. Kto wie?
Spojrzała na mnie zaskoczona, ale w oczach miała ulgę.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Święta to nie konkurs. To wspólnota, rodzina. A rodzina to też gotowanie ramię w ramię.
Wyciągnęła rękę, a ja ciepło ją uścisnęłam.
Poszłyśmy na kompromis
Pierwszą niedzielę stycznia spędziłam sama. Zrobiłam sobie herbatę malinową, wyciągnęłam koc i obejrzałam powtórkę koncertu noworocznego. Było mi... zwyczajnie. Ani dobrze, ani źle. I wtedy rozległo się pukanie do drzwi. W progu stali oni – Marek, Lena i mała Hania w czapce z pomponem. W rękach mieli pudełko owinięte w papier z bałwankami.
– Sernik – powiedział Marek, całując mnie w policzek. – Bez sera, ale podobno dobry.
– Nerkowce i syrop klonowy – dodała Lena. – Nie patrz tak, naprawdę się starałam.
Zjedliśmy go przy herbacie. Marek wziął dwa kawałki.
– I jak? – zapytał, gdy wzięłam pierwszy kęs.
– Naprawdę niezły. No, może trochę za kwaśny, ale doceniam. I podziwiam odwagę – mrugnęłam porozumiewawczo.
Pokręciłam głową, śmiejąc się cicho.
– A może za rok ty zrobisz kapustę z grzybami, a Lena uszka? – zaproponował.
– A kto zrobi kompot?
– Ja! – zawołała Lena. – Bez cukru, ale z cynamonem. I dam kilka śliwek wędzonych, ale tylko tych „bio”.
– A piernik? – zapytałam.
– Ja zrobię, ze starego przepisu babci. Znalazłam go w twoim zeszycie. Ale... pozwolisz mi użyć mleka migdałowego?
Zatrzymałam się w pół ruchu.
– A nie lepiej dodać odrobinę mleka i odrobinę migdałów? – zaproponowałam.
– Kompromis! – Marek klasnął w dłonie.
Przez chwilę wszyscy się śmialiśmy. Nawet Hania, choć pewnie nie rozumiała dlaczego. Przed wyjściem Lena zapytała:
– Mamo... mogłabym czasem do ciebie wpaść? Tak po prostu, bez świąt.
– Mogłabyś. I powiem ci więcej – nawet byłoby mi bardzo miło.
Po ich wyjściu usiadłam z zeszytem z przepisami. Spojrzałam na starą, pożółkłą stronę z napisem „Barszcz wigilijny – wersja mamy”. Obok niej dopisałam długopisem: „Barszcz z imbirem – wersja Leny (do oswojenia, ale warto dać mu szansę)”.
Grażyna, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W grudniu wyjechaliśmy na all inclusive do Egiptu. Wolałabym marznąć w Polsce, bo z mężem bawiłam się fatalnie”
- „Teściowa dała wnukom anielski kalendarz adwentowy dla dewotki. Przecież dziecko woli czekoladę od świętych obrazków”
- „Dostaliśmy od teściów 60 tysięcy złotych na wkład własny. Zrobili sobie z naszego mieszkania hotel i restaurację”

