Reklama

Święta były dla mnie świętością – dosłownie i w przenośni. W moim domu koszyczek wielkanocny nie mógł być byle jaki. Musiał być chrzan, musiało być jajko, musiał być baranek z masła – nawet jeśli w zeszłym roku rozpuścił się w drodze do kościoła i zostawił tłustą plamę na obrusie. Tradycja to było dla mnie coś więcej niż tylko rytuały – to był fundament domu.

Reklama

Od lat to ja wszystko organizowałam – od malowania pisanek, przez wypiekanie drożdżowej babki, aż po pakowanie koszyczka. Dlatego kiedy pewnego dnia moja synowa Kasia, stanęła w drzwiach kuchni i oznajmiła:

– Mamo, w tym roku ja zrobię koszyczek – no, przyznam, zamarłam z nożem nad marchewką.

Z jednej strony się ucieszyłam – może dziewczyna wreszcie chce się czegoś nauczyć, może przestanie twierdzić, że święconka to "średniowieczny food styling". Ale z drugiej… ona przecież nie wiedziała nawet, co to rzeżucha! A jak mi do koszyczka włoży jakieś bezglutenowe wynalazki?

Wieczorem opowiadałam o tym sąsiadce Genowefie, mojej powierniczce i towarzyszce każdej procesji.

– Kasia chce sama zrobić koszyczek – rzuciłam, zaciągając się herbatą.

– Oho – mruknęła Genowefa, z miną, jakby połknęła cytrynę. – Ciekawe, czy znajdzie tam miejsce na różowy hummus i brokatowe jajka.

Zaśmiałyśmy się wtedy. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że rzeczywistość przerasta nawet nasze najśmielsze przewidywania…

Tylko się przyglądałam

W piątek siedziałam przy kuchennym oknie i patrzyłam, jak Kasia krząta się po ogrodzie z jakimś koszyczkiem. Owinęła go żółtym tiulem i coś tam do niego pakowała z miną, jakby właśnie miała przeprowadzić tajny rytuał nowoczesnej magii. Przekrzywiłam głowę, żeby zobaczyć lepiej, i westchnęłam. Nie wiedziała, co to chrzan. Kiedyś zapytała mnie, czy to „ta pikantna pasta do sushi”. Z wrażenia prawie się zakrztusiłam barszczem.

Z jednej strony serce mi miękło – bo może się stara. Z drugiej strony… znałam życie. I znałam swoją synową. Prędzej włoży awokado niż kiełbasę, a sól to pewnie weźmie różową himalajską. Nie chciałam być złośliwa, ale czułam w kościach nadciągającą katastrofę.

– Tomek! – zawołałam syna, który siedział w salonie z telefonem. – Uważaj, żeby twoja żona nie przyniosła do święcenia sushi i majonezu sojowego!

Tomek uniósł wzrok i westchnął teatralnie.

– Mamo, proszę… Kasia się stara. Nie bądź złośliwa.

– Ja? Złośliwa? Ja tylko ostrzegam. Jak ksiądz zobaczy w koszyku tofu, to się przeżegna drugi raz!

Nie odpowiedział. Tylko się uśmiechnął pod nosem. Pewnie myślał, że przesadzam. Ale ja już swoje wiedziałam – i w sobotę rano zamierzałam być gotowa na wszystko.

Syna była dumna, ja przerażona

Nastała Wielka Sobota. Z samego rana ubrałam się porządnie, jak przystało na dzień święcenia. Spódnica do kolan, sweterek z haftem i apaszka, którą dostałam od mamy jeszcze w czasach Gierka. Tomek i Kasia zajechali pod dom swoim hybrydowym autkiem – cichym jak tajemnica. Kasia wysiadła z uśmiechem i trzymała w ręku koszyczek, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak z katalogu.

– Mamo, gotowe! – zawołała radośnie. – Sama wszystko przygotowałam!

– No to pokaż – uśmiechnęłam się, choć coś mnie już w środku uwierało.

Zanim zdążyłam spojrzeć, do przedpokoju weszła Genowefa – sąsiadka z parteru, która zawsze przychodziła z nami do kościoła. Usiadła, poprawiła sobie beret i już miała zacząć swoje "bo dawniej to było...", kiedy Kasia z dumą uniosła serwetkę. Zapadła cisza.

W środku leżały: pół awokado zawinięte w serwetkę, słoiczek z hummusem, jajko pomalowane w ombré jak z Instagrama, batonik proteinowy, bagietka i... świeczka o zapachu lawendy.

Spojrzałam na Genowefę. Ta przeżegnała się, jakby zobaczyła ducha.

– Gieniu, widzisz to samo co ja? – szepnęłam.

– Widzę. I nie wierzę. To teraz młodzi noszą takie cuda do święcenia? Tfu! Co na to proboszcz?

A Kasia – cała dumna – poprawiała serwetkę i mówiła, że liczą się dobre chęci i pamięć o tradycji. Ja już wiedziałam, że to będzie święconka, którą zapamiętam do końca życia.

Byłam zła

Stałam nad tym nieszczęsnym koszykiem jak nad grzechem pierworodnym i starałam się nie wybuchnąć. Ale jak tu się nie denerwować, kiedy świeczka zapachowa zajmuje miejsce baranka?

– Kasiu… a gdzie chrzan? Gdzie sól? A kiełbasa? – spytałam, siląc się na spokój.

– No… sól mam w domu, zapomniałam dodać. A baranek… miał być z masła, ale się rozpuścił w samochodzie. Więc dałam świeczkę.

– Świeczkę. Zapachową. Do kościoła? – powtórzyłam, czując, jak mnie zaczyna nosić. – A może jeszcze kadzidełko dorzucisz, co?

– Ale mamo… to chodzi o symbol. Żeby było z sercem, a nie według sztywnego schematu.

– Serce to można dać do zupy! – warknęłam. – A koszyk to się robi porządnie albo wcale!

Tomek próbował mediować.

– Mamo, proszę cię, nie róbmy scen. Kasia się postarała.

– Postarała się? – odwróciłam się do niego. – Batonik proteinowy do święcenia? Dobrze, że wzięłam swój własny koszyk. Na wszelki wypadek. Bo przecież nie pójdę z awokado do proboszcza!

Genowefa kiwała głową z powagą. W powietrzu wisiało napięcie. Kasia milczała, wyraźnie dotknięta. Ale ja nie zamierzałam przepraszać. W moim domu tradycja to nie moda. To świętość. A świętość nie pachnie lawendą.

Czułam ogromny wstyd

Kościół był pełny, jak zawsze w Wielką Sobotę. Ludzie w kurtkach, dzieci w rajtuzach, starsze panie z różańcami w dłoniach. Z boku paliły się świece, pachniało kadzidłem i czymś jeszcze… lawendą.

Kasia dumnie trzymała swój koszyczek, jakby niosła koronę Miss Polski, a ja... klęczałam obok z własnym, tradycyjnym, pachnącym kiełbasą i chrzanem. Genowefa siedziała z nami – wzrokiem omiatała koszyki w pobliżu i mruczała pod nosem jak kontroler jakości.

Zauważyłam, jak kilka osób z ławki obok spogląda na koszyk Kasi i potem po sobie z rozbawieniem. Jakaś dziewczynka szepnęła mamie:

– Mamo, a czemu tam jest świeczka? To zamiast baranka?

Tomek próbował się nie śmiać, ale ja widziałam, jak pod nosem mu drży. Za to proboszcz… o dziwo, nic nie powiedział. Tylko spojrzał raz, potem drugi – i przeszedł dalej z kropidłem. Albo nie zauważył, albo postanowił dać młodzieży kredyt zaufania. Albo... już wszystko widział.

W drodze powrotnej nikt się nie odzywał. Cisza w aucie była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Dopiero przy furtce Tomek westchnął:

Może w przyszłym roku zrobimy koszyczek razem? – zaproponował ostrożnie.

– O, to ja już dziś zacznę suszyć zioła – rzuciłam z przekąsem. – Żeby były bardziej „eko” niż ten twój hummus.

Kasia się nie odezwała. Zaciśnięte usta, zaciśnięte dłonie. Może pierwszy raz w życiu dotarło do niej, że nie każdą tradycję można ozdobić brokatem.

Barbara, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama