Reklama

Nie jestem z tych teściowych, które tylko czekają, żeby wtrącać się w życie młodych. Przez całe życie ciężko pracowałam, prowadziłam dom, wychowywałam syna i nigdy nie narzekałam. Ale od kiedy mój Michaś ożenił się z tą swoją Jagodą, codziennie mam serce w gardle. Patrzę, jak chudnie w oczach, jak z mężczyzny z krwi i kości robi się jakiś cienias, jakby go wiatr miał porwać. A wszystko przez te jej „zdrowe” pomysły kulinarne. Zamiast porządnego kotleta – zupa dyniowa. Rozwodniona, bez smaku, jakby to była jakaś kara. Ileż można milczeć?

Dynia zamiast schabowego

– To ty nic nie jadłeś?! – zapytałam z przerażeniem, patrząc na Michała, który przyszedł w odwiedziny cały jakiś… blady.

– Jadłem, mamo. Jagoda zrobiła zupę. Dyniową – odpowiedział i usiadł ciężko przy stole.

– Zupę. Dyniową – powtórzyłam cicho, bo nagle miałam wrażenie, że zaraz mi serce stanie. – A gdzie ziemniaki? A kotlet?

– Nie było dziś. Jagoda mówi, że trzeba jeść sezonowo i zdrowo. Że dynia ma dużo beta-karotenu…

Wstałam bez słowa i podeszłam do lodówki. Po chwili na stole leżały dwa kotlety schabowe z wczoraj, podsmażone na złoto, do tego kiszony ogórek, kartofelki z koperkiem. Michaś patrzył na to wszystko, jakby pierwszy raz od miesięcy widział normalny obiad. Jadł w milczeniu, a mnie skręcało w środku.

– Ona cię głodzi, Michaś – powiedziałam cicho. – Przecież ty zawsze byłeś chłop jak dąb. A teraz co? Wiatrem cię zawieje.

– Mamo, nie przesadzaj… – mruknął, ale wziął dokładkę bez słowa.

Nie byłam pewna, czy bardziej mnie boli, że tak schudł, czy że pozwala się tak traktować. Jagoda to dobra dziewczyna, ale ona nie rozumie, że facet musi mieć siłę. Że się nie żywi jak ptaszek. Schabowy, nie dynia, buduje rodzinę. A ja nie po to go karmiłam przez dwadzieścia pięć lat, żeby teraz patrzeć, jak znika w oczach przez jakieś zupy z blendera.

Inaczej niż kiedyś

Jeszcze kilka lat temu Michaś wchodził do domu i od progu wołał:

– Mamo, pachnie jak u babci! Co dziś na obiad?

Rozpinał wtedy kurtkę, całował mnie w policzek, a ja z dumą stawiałam na stół michę rosołu, ziemniaki z koperkiem, kotleta, a czasem golonkę, jak w sklepie mi się spodobała. I zawsze zostawał na dokładkę.

A teraz? Teraz stoi w progu jak nie on. Zamiast porządnego zapachu cebuli na smalcu – w jego domu pachnie... orzechami. I nie tymi z ciasta, tylko jakimś masłem orzechowym, mlekiem migdałowym i jeszcze nie daj Boże – tofu. Kiedyś się śmiał z takich rzeczy. Dziś podaje mi krem z brokuła w szklance jak kawę. I jeszcze z dumą mówi, że to „przekąska przed kolacją”.

– Jagoda się stara – mówi mi. – Zdrowo gotuje, lekko. Mamy blendery, wyciskarki, termomiksy...

A ja się pytam: gdzie są żeberka? Gdzie karkówka w cebuli? Co z bigosem? Wszystko teraz fit, bio, eko, bez laktozy, bez glutenu. Ale i bez smaku, i bez sensu.

– Mamo, takie teraz czasy – mówi mi. – Teraz się nie je, żeby się najeść, tylko żeby organizm był szczęśliwy.

– Michał – spojrzałam mu wtedy prosto w oczy – a twój organizm wygląda, jakby tęsknił za zasmażką.

I tak siedział, spuścił głowę, i przez chwilę był znów moim chłopcem. Moim syneczkiem, który kiedyś nie zasnął bez dokładki mielonego z buraczkami. Jagoda może i jest matką jego przyszłych dzieci, ale ja byłam tą, która naprawdę wiedziała, co to znaczy dać komuś jeść z serca.

Obiad skończył się płaczem

To miał być zwykły niedzielny obiad. Zadzwoniłam do Michała, żeby przyjechali razem, to zrobię coś domowego. Ucieszył się. Nawet usłyszałam w jego głosie takie „uff”, jakby się już nie mógł doczekać. Mówię mu: będzie rosół, pieczony schab, kluski śląskie, buraczki. A on:

– Super, Jagoda też się cieszy. Dawno nie jedliśmy takich rzeczy.

No to się ucieszyłam. Od rana krzątałam się w kuchni, pachniało jak u mojej mamy. Ale jak tylko usiedli do stołu, wiedziałam, że coś będzie nie tak. Jagoda podniosła widelec, popatrzyła na schab, popatrzyła na mnie i powiedziała:

– Oj, dużo tłuszczu, mamusiu.

Mamusiu. Od razu wiedziałam, że to nie jest żadne czułe „mamusiu”, tylko takie z podtekstem. Michał wbił wzrok w talerz. Nawet nie spojrzał.

– A ty nie lubisz schabu? – spytałam spokojnie, choć już czułam, jak mnie pieką uszy.

Ja to bym zjadła jakąś kaszę z warzywami. Albo sałatkę. Takie rzeczy lepiej się trawią – odpowiedziała i zaczęła odsuwać mięso na brzeg talerza.

Wtedy nie wytrzymałam.

– Dziewczyno, ale ty mu nie dajesz jeść! On chudnie, smutny chodzi, a ty go karmisz jakby był wróbel, nie chłop!

Zapanowała cisza. Jagoda wstała od stołu. Michał też. A mnie aż ścisnęło w gardle, bo wiedziałam, że przegrałam ten obiad. I syna też. Zostałam sama, przy gorącym jeszcze talerzu, na którym z dumą leżał kotlet, którego nikt nie chciał zjeść.

Nie mogę się nie wtrącać

Myślałam, że się nie odezwie, że tak to się skończy, jak wszystko dziś – jednym kliknięciem. Ale przyszedł. Sam. Bez niej. Przyniósł ciasto z jakiegoś sklepu, nawet ładnie zapakowane, ale nie moje, nie swoje. Obce jakieś.

– Mamo, pogadajmy, co? – zapytał i usiadł przy kuchennym stole, tam gdzie zawsze.

Zagotowałam wodę, postawiłam dwa kubki. Ale czajnik kliknął i zamilkł, a ja nadal stałam, patrząc na Michała, który patrzył w blat, jakby tam było coś ważniejszego niż moje oczy.

– Michaś, ja nie chcę się wtrącać – zaczęłam w końcu, spokojniej niż myślałam. – Ale ja cię znam. Wiem, kiedy się uśmiechasz, a kiedy tylko udajesz.

– Mamo, ona naprawdę się stara. I mnie kocha, i gotuje po swojemu, bo wierzy, że to lepsze. Tylko... no nie wiem – westchnął ciężko.

– Tylko nie masz już siły być sobą?

Popatrzył na mnie. Tak, jak wtedy, gdy był mały i coś nabroił. Wzrok pełen wstydu i prośby o zrozumienie.

– Czasem mam wrażenie, że muszę się cały czas pilnować. Co jem, co mówię. Żeby nie było za tłusto, za ciężko, za staroświecko. A przecież ja tylko... chcę normalnie. Zjeść normalnie. Żyć normalnie.

Podeszłam, usiadłam obok. Nie mówiłam, że mam rację. Położyłam tylko dłoń na jego ręce.

Między żoną a matką

W niedzielę miałam imieniny. Nie robiłam wielkiej imprezy, zaprosiłam tylko Michała i Jagodę. Ustawiłam stół, jak zawsze – biała serweta, moje nieśmiertelne śledzie w śmietanie, sałatka jarzynowa, ciasto drożdżowe z kruszonką. I rosół. Z prawdziwej kury, taki, co leczy i koi. Przyszli. Ona w lnianej sukience, on w nowej koszuli – pewnie jej pomysł. Uśmiechali się oboje, jakby nic się nie wydarzyło. Usiadłam naprzeciw i patrzyłam, jak Jagoda nakłada sobie tylko surówkę, a Michał… Michał zjadł dwa talerze rosołu i wziął dokładkę schabu. Nie komentowała. Tylko piła herbatę i bawiła się łyżeczką.

Po deserze Michał powiedział:

– Mamo, możemy na chwilę do salonu?

Przeszliśmy. Usiadł obok mnie na kanapie, jak dawniej, gdy opowiadał mi o kolegach z klasy.

– Mamo, nie chcę, żebyś czuła się jak ktoś gorszy, tylko dlatego, że Jagoda gotuje inaczej. Ona jest inna, ty też jesteś inna. Ale ja... ja potrzebuję was obu. Tylko musicie przestać walczyć.

Patrzyłam na niego i czułam dumę i smutek jednocześnie. Mój syn dojrzał. Umiał mówić o uczuciach, których jego ojciec nigdy nawet nie próbował nazwać.

– Michał, ja nie walczę o kuchnię. Ja walczę o ciebie. Żebyś nie zniknął mi z oczu, rozpuszczony w dyniowym kremie.

Uśmiechnął się. A ja wiedziałam, że rozumie. Że nie musi wybierać między żoną a matką. Ale że on sam musi wybrać, kim chce być – i z czego ma się składać jego dom.

Przejadła mi się dynia

Minęło kilka tygodni. Nie wiem, czy to zasługa tej rozmowy, czy czegoś, co w nim samym dojrzało, ale Michał znów wyglądał jak mój chłopiec. Nie, nie chodzi o kilogramy – choć chyba rzeczywiście coś mu się poprawiło – ale o to, jak patrzył, jak się śmiał. Jak mówił do mnie: „Mamuś, a pamiętasz, jak robiłaś gołąbki i zalałaś całą kuchnię sosem?”. Pamiętałam. I nie sądziłam, że on też.

Jagoda? Też się zmieniła. Zaczęła przynosić swoje dania, ale nie komentowała moich. Nawet raz powiedziała, że ten mój sernik „ma coś w sobie”. Jakby dopiero teraz zauważyła, że można gotować nie tylko z rozsądku, ale i z serca. Wiem, że nie jestem modna. Że nie mam blendera ani aplikacji do liczenia kalorii. Ale mam coś, czego nikt mi nie odbierze – pamięć o tym, co buduje dom. Zapach pieczonego schabu. Ciepły rosół, który paruje w zimne dni. I to, jak syn przychodzi bez pytania, otwiera lodówkę i mówi: „Mamo, zostało coś z wczoraj?”.

Czasem przychodzą razem. Jagoda przynosi jakieś swoje wymysły – ostatnio były kulki mocy. Ale Michał najpierw zjada moją zupę, a dopiero potem próbuje jej cuda. I to mi wystarcza. Nie wszystko da się zblendować na jedno. Są rzeczy, które muszą zostać osobno – jak smak dzieciństwa i smak dorosłości. Jak matka i żona. A ja? Ja już nie walczę. Ja po prostu gotuję. Bo wiem, że moje jedzenie zawsze znajdzie drogę do jego serca.

Helena, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama