„Synowa nie poszła na pasterkę, a syn jej przyklasnął. Nie tak wychowałam dzieci, żeby barszcz był ważniejszy niż msza”
„Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się, choć poczułam, jak coś we mnie pęka. Powiedziałam sobie, że są zmęczeni. Że w mieście ludzie funkcjonują inaczej, że to tylko jedna noc. Że rano jeszcze wszystko się ułoży. Ale pierwszy raz w życiu zwątpiłam, czy święta to jeszcze coś więcej niż wspólny stół i dwanaście potraw”.

- Redakcja
Nazywam się Jolanta. Od ponad czterdziestu lat mieszkam w tym samym domu, z tym samym widokiem na jabłoń za oknem. W grudniu towarzyszy mi ten sam zapach świąt, który co roku wraca do mnie jak dobrze znana modlitwa. Dla mnie Boże Narodzenie zawsze miało głębokie, duchowe znaczenie i swój porządek.
Najpierw przygotowania — takie prawdziwe, od świtu. Lepienie pierogów, barszcz, który musi „dojść”, prasowanie białego obrusa, tego samego, który pamięta jeszcze mojego męża. Wszystko po kolei, jak paciorki różańca. A na końcu, jak ta wisienka na torcie – pasterka o północy. I to nie taka w telewizji, z Watykanu, tylko prawdziwa, w naszym kościele. To była tradycja.
Ich słowa mnie zaskoczyły
Święta były czasem zadumy i skupienia. Wiedziałam, gdzie jestem i po co. Wigilia, pasterka, poranna msza. Potem dopiero jedzenie, rozmowy, odwiedziny. Tak mnie nauczono i tak uczyłam mojego syna.
Paweł przyjechał z Magdą dzień przed Wigilią. Samochód zaparkował krzywo, jakby nawet na to nie było czasu. Teraz wszystko jest inaczej. Żyje się szybciej, nosi się inne płaszcze, mówi inne słowa. Rozumiem to, tempo życia się zmieniło. Nawet gdy siedzieli na kanapie, odpoczywając, wyglądało to jak pośpiech. Magda była uprzejma, grzeczna, ale zdystansowana. Paweł… mój Paweł… patrzył gdzieś obok mnie, jakby już był w drodze powrotnej.
Wieczorem, gdy doprawiałam zupę, usłyszałam to zdanie. Rzucone lekko, jakby chodziło o pogodę.
– Mamo, tylko żeby było jasne — na pasterkę nie idziemy.
Zamarłam, ale nie przestałam mieszać barszczu. Magda uśmiechnęła się miękko, niemal przepraszająco.
– W nocy wolimy film i kieliszek wina.
Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się nawet, choć poczułam, jak coś we mnie pęka cicho, bez dźwięku. Powiedziałam sobie, że są zmęczeni. Że w mieście ludzie zaczynają funkcjonować inaczej, że to tylko jedna noc. Że rano jeszcze wszystko się ułoży. Ale pierwszy raz w życiu zwątpiłam, czy święta to jeszcze coś więcej niż wspólny stół i dwanaście potraw.
Te myśli nie dawały mi spokoju
Wigilia przyszła cicho. Usiedliśmy do stołu punktualnie, tak jak zawsze, choć nikt nie patrzył na zegarek. Obrus leżał równo, potrawy ustawione były dokładnie w tej kolejności, jaką pamiętałam jeszcze z domu moich rodziców. Dwanaście dań, a każdego trzeba spróbować. Tradycję trzeba szanować.
Usiedliśmy przy stole. Przez chwilę było nawet zwyczajnie. Paweł chwalił barszcz, Magda mówiła, że pierogi są bardzo dobre, i robiła to tym spokojnym, wyważonym tonem, jakby każde słowo było dokładnie przemyślane. Słuchałam ich uważnie, ale czułam, że rozmowa jest powierzchowna, nie zahacza o nic prawdziwego. Kiedy przyszła pora, by się pomodlić, odezwałam się cicho.
– Może choć krótką modlitwę?
Paweł spojrzał na mnie z lekkim zmęczeniem, nie ze złością, raczej ze zniecierpliwieniem.
– Mamo… no po co psuć atmosferę?
Nie powiedziałam nic. Przełknęłam te słowa razem z opłatkiem. Łamaliśmy się nim, składaliśmy sobie życzenia, ale brzmiały one jak formułki wyjęte z kalendarza. Zdrowia, spokoju, wszystkiego dobrego. Nikt nie spojrzał mi wtedy w oczy dłużej niż trzeba.
Wieczór skończył się szybko. Poszli do swojego pokoju, a ja zostałam sama w kuchni. Sprzątałam wolno, odkładając każdy talerz na miejsce, jakby porządek mógł coś zatrzymać. Później ubrałam się i przygotowałam na pasterkę. Słyszałam zza ściany śmiech, dialogi z filmu, dźwięk kieliszków. Stałam nieruchomo i po raz pierwszy w życiu nie wyszłam z domu na nocną mszę. Nie potrafiłam iść sama.
Myśli krążyły wokół jednego pytania. Czy wiara bez rodziny ma sens? Czy rodzina bez wiary to jeszcze rodzina? Wstydziłam się tych myśli, jakby były czymś nie na miejscu, a jednak nie dawały mi spokoju aż do rana.
Czułam się niepotrzebna
Wstałam wcześnie, zanim w domu pojawił się jakikolwiek ruch. Zrobiłam to z przyzwyczajenia, bez zastanawiania się, czy jest po co wstawać. Kuchnia była jeszcze chłodna, okno lekko zaparowane, a świat za nim wydawał się nieruchomy. Postanowiłam, że tego dnia nie będę nikogo namawiać ani tłumaczyć. Pomyślałam, że jeśli coś ma się wydarzyć, stanie się samo, bez moich próśb.
Przygotowałam śniadanie i usiadłam przy stole, ale jedzenie stygło, a ja tylko patrzyłam w jeden punkt. W końcu wzięłam kartkę i długopis. Ręka drżała mi lekko, jakby zapisanie kilku słów miało większe znaczenie, niż chciałam przyznać. Napisałam krótko: „Msza jest o 11:30, może jeszcze zdążycie”. Położyłam kartkę na środku stołu i wyszłam się ubierać do drugiego pokoju.
Usłyszałam ich dopiero po dłuższej chwili. Rozmawiali spokojnie, bez pośpiechu. Wrócili do kuchni, jedli, planowali powrót do miasta. Stałam obok, jakby mnie tam nie było. Magda pierwsza odezwała się, wskazując głową w stronę kartki.
– Oj, to już chyba za późno. Ale mamo, przecież to tylko msza.
Paweł dodał to zdanie, które zapamiętałam dokładnie.
– Nie rób z tego tragedii.
Uśmiechnęłam się. Sama byłam zdziwiona, jak łatwo mi to przyszło. Nic nie odpowiedziałam, choć w środku poczułam się niepotrzebna. Jak ktoś, kto pilnuje tradycji, która nikogo już nie interesuje. Zrozumiałam wtedy, że nie jestem już potrzebna jako strażniczka porządku, który był dla mnie całym światem. Bo tego świata już nie było.
Nie umiałam się z tym pogodzić
Po śniadaniu zaczęli się pakować. Robili to sprawnie, jakby każdy ruch był wcześniej przećwiczony. Torby stały przy drzwiach, kurtki wisiały już na ramionach. Patrzyłam na nich z kuchni i miałam wrażenie, że ten moment dzieje się obok mnie. Paweł podszedł pierwszy. Pocałował mnie w policzek, krótko, jak zawsze odkąd dorósł.
– Było smacznie, dzięki.
Magda uśmiechnęła się i zrobiła to samo.
– Nie przemęczaj się tak następnym razem.
Skinęłam głową. Znowu uśmiechnęłam się tym samym wyuczonym ruchem twarzy. Drzwi zamknęły się cicho, bez trzasku, bez pośpiechu. Zostałam sama w domu, który nagle wydał mi się za duży.
Zabrałam się za sprzątanie. Ręce pracowały same, a myśli krążyły coraz szybciej. Po raz pierwszy nie próbowałam ich uciszać. Pojawił się bunt, spokojny, ale wyraźny. Pytanie, którego nigdy wcześniej nie wypowiedziałam nawet w myślach. Gdzie jest miejsce dla wiary? Dla czegoś, co jest ważniejsze niż jedzenie i wygoda? Dla ciszy, która miała znaczenie?
Zatrzymałam się w pół ruchu i zrozumiałam, że boję się odpowiedzi. Strach nie dotyczył tego, że ktoś mnie wyśmieje albo zlekceważy. Bałam się, że jeśli zapytam, usłyszę, że tego miejsca już nie ma. I że to nie jest chwilowe, tylko ostateczne. Usiadłam na krześle i pozwoliłam, by dom wypełnił się tą nową ciszą. Nie była świąteczna ani spokojna. Była pusta.
Miałam mętlik w głowie
Usiadłam w fotelu przy oknie, tym samym, w którym siadywałam wieczorami z mężem. Za szybą leżał ogród przykryty cienką warstwą śniegu. Przypomniałam sobie dawne święta, pierwsze, które spędzaliśmy razem. Szliśmy wtedy na pasterkę pieszo, skrzypiał śnieg pod butami, a ja trzymałam go pod ramię, jakby bez tego gestu świat mógł się rozsypać. W kościele było ciasno, ludzie stali nawet pod ścianami, a mimo to czułam spokój. Nikt się nie zastanawiał, czy warto iść. Po prostu się szło.
Myślałam o tym, jak później nosiłam Pawła na rękach, kiedy zasypiał w ławce, o tym, jak poprawiałam mu czapkę przed wyjściem. Wtedy nie było rozmów o sensie, nikt niczego nie podważał. Wszystko miało swoje miejsce. Sięgnęłam po telefon i przez chwilę trzymałam go w dłoni, obracając powoli, jakby od tego zależała decyzja. Wyobrażałam sobie rozmowę, która mogłaby się wydarzyć, ale nie wydarzyła się nigdy.
W myślach mówiłam do syna, pytając, czy to, co było dla mnie ważne, znaczy dla niego cokolwiek. Słyszałam jego odpowiedź, spokojną i zdystansowaną. Mówił, że każdy ma swoją drogę, że to moja sprawa, nie jego. W tym wyobrażeniu nie było złości, tylko obojętność, a ona bolała bardziej niż sprzeciw.
Zaczęłam się zastanawiać, czy przez lata nie stawiałam wiary wyżej niż relacji. Czy nie oczekiwałam zbyt wiele, wymagając, by świat moich dzieci był taki sam jak mój. Ta myśl była trudna do przyjęcia, bo podważała porządek, który dawał mi poczucie sensu. Odłożyłam telefon. Rozmowa nie doszła do skutku i wiedziałam, że na razie nie dojdzie. Zostałam sama z pytaniem, czy wiara była mostem, czy murem.
To mi wystarczało
Poszłam do kościoła w następną niedzielę sama. Droga była ta sama co zawsze, ale szłam wolniej, spokojniej, jakby każdy krok miał swój sens. Powietrze było chłodne, a śnieg pod butami skrzypiał znajomo. Ten dźwięk przypomniał mi, że nie wszystko musi się zmieniać tylko dlatego, że świat wokół przyspiesza.
Wnętrze kościoła było prawie puste. Usiadłam w swoim miejscu, tam, gdzie przez lata siadałam z mężem i synem. Znałam każdy detal, każdą rysę w ławce, każde skrzypnięcie podłogi. Tym razem nie czułam pustki. Czułam obecność. Cichą, niewymuszoną, taką, która nie domaga się dowodów ani wyjaśnień.
Modlitwa przyszła powoli, nie od razu. Najpierw było milczenie, potem kilka znanych słów, a w końcu spokój. Zrozumiałam, że wiara nie zależy od tego, kto siedzi obok. Nie znika razem z czyjąś nieobecnością. Jest we mnie, tak samo jak była wtedy, gdy byłam młoda, gdy nosiłam dziecko na rękach, gdy żegnałam męża.
Nie poczułam żalu, a raczej akceptację. Przyzwolenie na to, że drogi mogą się rozchodzić, a sens nie musi znikać razem z nimi. Moja wiara nie była już mostem ani murem. Była miejscem, w którym mogłam stanąć i oddychać. Wyszłam z kościoła spokojniejsza. Wiedziałam, że nie wszystko da się połączyć, ale też nie wszystko trzeba tracić. Zostałam przy tym, co mnie ukształtowało. Nie z uporu, nie z przyzwyczajenia, ale z przekonania. I to wystarczyło.
Jolanta, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy mąż zmarł, zamknęłam się w sobie. Odżyłam, gotując barszcz z uszkami dla potrzebujących w święta”
- „W święta wolałam być sama niż z rodziną. Nie miałam ochoty na kolejny teatrzyk i litanię wyrzutów”
- „Mąż dał teściowej luksusową błyskotkę na święta. Chyba nie byłam tak grzeczna jak ona, bo dostałam tanią patelnię”

