Reklama

Nie jestem złośliwą teściową, naprawdę. Może czasem coś skomentuję, może spojrzę spod oka, ale nigdy nie chciałam robić przykrości mojej synowej. Przyjęłam ją do rodziny z otwartymi ramionami. Choć od początku widziałam, że Marta i mój syn to zupełnie inna para niż ja z mężem, to przecież czasy się zmieniły.

Nie miałam nic przeciwko temu, że nie gotuje codziennie obiadu, że kupuje dzieciom dania w słoiczkach, że wszystko robi „na szybko”. Ale jednego nie mogłam jej darować: jej braku gustu. Stylizacje Marty doprowadzały mnie do białej gorączki. Jakby cofnęła się modowo do jakiegoś taniego katalogu sprzed lat. Starałam się nie komentować, ale wszystko do czasu. Bo gdy zobaczyłam ją w sylwestra, naprawdę zrobiło mi się wstyd. Za nią. I za to, że to matka moich wnuków.

Myślałam, że to żart

Pierwszy raz zobaczyłam Martę, kiedy Bartek przyprowadził ją do nas na obiad. Zrobiłam wtedy rosół, pieczonego kurczaka i sernik własnej roboty. Zastawa z porcelany, kieliszki na szklanych nóżkach. Stół wyglądał jak na święta.

– Mamo, poznaj Martę – powiedział, a ona wyciągnęła rękę i rzuciła:

– Hej, fajnie, że się w końcu poznajemy.

I już wtedy mnie coś ukłuło. Nie dlatego, że powiedziała „hej”, tylko dlatego, jak wyglądała. Miała na sobie dres. Dres! Czarny, błyszczący komplet z brokatowym napisem na piersi i jakieś klapki z futrem. Guma do żucia w ustach i tipsy dłuższe niż moje palce. Przysięgam, że przez sekundę myślałam, że to jakiś żart.

– Wchodźcie, obiad zaraz będzie – powiedziałam, starając się nie komentować.

Bartek był rozpromieniony. Zachowywał się, jakby przyprowadził do domu księżniczkę. Pocałował ją w policzek, przyniósł poduszkę, żeby jej było wygodnie. A ja patrzyłam i nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Jeszcze nigdy żadna dziewczyna mojego syna nie wyglądała jak celebrytka z reality show. Przez cały obiad Marta chwaliła moją kuchnię, co akurat muszę jej przyznać – była miła. Ale gdy tylko skończyliśmy, wyciągnęła telefon i zaczęła coś klikać.

– Kochanie, wrzucę relkę, że jesteśmy u twoich rodziców, okej?

Relkę? Co to w ogóle znaczy? Spojrzałam na męża, ten tylko wzruszył ramionami. Po tym wieczorze usiadłam w sypialni i powiedziałam do męża:

– Ona się nie nadaje. Bartek się zakochał, ale to nie jest dziewczyna dla niego.

Marek spojrzał na mnie z politowaniem.

– Nie bądź taka. Może tylko dziś tak wyszło? Może była zmęczona pierwszym spotkaniem z teściową?

Zmęczona? Chyba modą i dobrym wychowaniem.

Oby się nie oświadczył

Czas mijał, a Marta coraz bardziej zadomawiała się w naszej rodzinie. Po roku była już u nas co drugi weekend, w tygodniu widywałam ją na zdjęciach z Bartkiem – całowali się na ławeczce, jedli sushi na dachu jakiegoś budynku, jeździli na hulajnogach elektrycznych. Cały świat przed nimi. Ich świat, nie mój.

Za każdym razem, gdy Marta się u nas pojawiała, miałam nadzieję, że tym razem ubierze się normalnie. Przynajmniej z szacunku do miejsca i do nas. Raz, pamiętam jak dziś, przyszła w białych legginsach i przezroczystej tunice. Tunice, która nie ukrywała zupełnie niczego. Wszystko było widać. Każdy szew bielizny, każdą niedoskonałość, każdy detal. Czułam, że mam rumieńce.

– Może chcesz jakiś szlafrok, dziecko? – zapytałam z nadzieją, że to nie jej docelowy strój.

– A po co? Przecież ciepło jest – odpowiedziała z uśmiechem.

I rzeczywiście było. Tylko mnie ogarnęła fala zimnego zażenowania. Bartek jak zwykle nie widział problemu. Dla niego Marta była idealna, najpiękniejsza. Ciągle robił jej zdjęcia, chwalił się nią przed znajomymi, zabierał w różne miejsca. A ja tylko myślałam: oby się nie oświadczył. Nie teraz. Nie z tą dziewczyną. No i oczywiście się oświadczył.

To był szok

Wigilia to był moment, kiedy naprawdę poczułam, że tracę wpływ na tę rodzinę. Co roku spotykaliśmy się wszyscy u nas: ja, Marek, Bartek, siostra i jej dzieci. Zawsze wszyscy przychodzili elegancko ubrani, biała koszula, sweter, sukienka.

Tymczasem Marta jak zwykle dała niezły popis. Przyjechała w czerwonym, welurowym komplecie, który bardziej przypominał piżamę z internetu niż świąteczny strój. Na głowie miała opaskę z reniferem, na nogach… uwaga… kapcie. Takie z reniferem, światełkami i melodyjką. Serio. Kiedy chodziła, pantofle grały świąteczne melodie.

– Kochanie, pomyliłaś się – zażartowałam. – Święta są u nas, nie w klubie karaoke.

– Haha, nie, serio, to taka specjalna stylówka! – odpowiedziała rozbawiona.

Nikt inny się nie śmiał. Mąż aż odłożył widelec, a moja siostra spojrzała zszokowana. A Marta? Zachowywała się, jakby była gwiazdą wieczoru.

Bartek obwieścił podczas kolacji, że spodziewają się dziecka. Wszyscy zaczęli klaskać, ściskać się, tylko ja siedziałam i milczałam. Myślałam o tym, że moja przyszła wnuczka będzie nosić różowe dresy, a w przedszkolu będzie mówić, że mama ją uczyła pozować do zdjęć. Nawet się cieszyłam, ale bardziej martwiłam, co to będzie.

Kolejne grudnie nie były lepsze. W święta synowa zawsze zaskakiwała stylizacją, przeważnie niemiło. Dresy, legginsy, miniówki, brokatowe dodatki – to jej popisowy repertuar. Ale to był dopiero początek. Najgorsze przyszło wraz z sylwestrem.

Nie mogłam się w tym odnaleźć

Już od początku grudnia Marta przebąkiwała, że zrobi sylwestra „u siebie”. Twierdziła, że nie chce nigdzie jeździć, że nie ma siły, że dzieci, że zimno, że nie chce po raz kolejny spędzać ostatniego dnia roku „w garsonce przy stole z galaretką”. Tak powiedziała. Wtedy przełknęłam to bez komentarza, ale wewnątrz się zagotowałam.

– Zrobimy u nas, rodzinnie, wiecie, przekąski, seriale, może jakiś filmiki z dzieciakami – mówiła, jakby opowiadała o planie ratowania świata.

– Filmiki z dziećmi? – powtórzyłam cicho.

– No, tak na luzie. Bez spiny.

Nie powiedziałam nic. Bałam się, że jak się odezwę, to wybuchnę śmiechem albo łzami. Wiedziałam, że Marta nie potrafi gotować – wielokrotnie o tym wspominała. Mówiła, że nie chce marnować życia na stanie przy garach, że jedzenie z cateringu jest „fit” i „szybsze”, że nie zamierza się uwsteczniać, gotując zupy. Więc na sylwestra zapowiedziała, że wszystko zamówi. Zapytałam, czy może w czymś pomóc, upiec sernik, zrobić sałatkę jarzynową, cokolwiek. Pokręciła głową.

– Mamo, naprawdę. Już ja się wszystkim zajmę.

Czasem traktowała mnie lekceważąco, jak obcą osobę. Jakbyśmy nie znały się od lat. Jakbym nie przychodziła do nich, nie zabierała dzieci na spacery, nie kupowała im ubrań, nie opiekowała się nimi, kiedy Marta musiała „zrobić paznokcie” albo „spotkać się z dziewczynami”. W tygodniu przed sylwestrem zadzwoniłam do Bartka.

– Synu, ona poważnie myśli o tych śmiesznych filmikach z dziećmi?

– Mamo, spokojnie, to tylko zabawa. Nagrają coś śmiesznego, może zatańczą, może zaśpiewają. Co ci to przeszkadza?

– A nie myślałeś, że potem to zobaczą inne dzieci? W internecie nic nie ginie.

Westchnął.

– Mamo, wszystko się zmieniło. Dzieci teraz wychowują się w sieci. Trzeba iść z duchem czasu.

Tylko że ja nie chciałam, żeby moi wnukowie szli z „duchem czasu” za wszelką cenę. Chciałam, żeby byli dziećmi. Bez filtrów, bez lajków, bez tańczenia w piżamie przed telefonem. Chciałam, żeby ktoś jeszcze chronił ich niewinność. Niestety, najwyraźniej byłam z tym sama.

Odebrało mi mowę

Marta wyszła z sypialni, uśmiechnięta od ucha do ucha, gotowa na zabawę. Na sobie miała... krótką sukienkę z cekinami. Krótszą niż moja halka. Góra była przezroczysta, a pod spodem miała cielisty biustonosz. Na nogach – wysokie kozaki za kolano. Wyglądała jak z jakiegoś programu o celebrytach z niższej półki. Do tego ten makijaż: rzęsy jak wachlarze, usta powiększone błyszczykiem, paznokcie jak szpony. Zaniemówiłam. Spojrzałam na Marka, a on spuścił wzrok.

– No i jak, teściowa? Czadowo, nie? – zażartowała Marta, kręcąc biodrami.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W głowie mi dudniło: przecież dzieci tu są. Przecież jesteśmy rodziną. Przecież nie idziemy na imprezę techno w klubie, tylko siedzimy w domu z bajką w tle.

– Marta… – zaczęłam powoli. – Nie czujesz, że to… może trochę nie na miejscu?

– A co? Mam chodzić w garsonce jak pani z banku? Lubię się czuć swobodnie, no! Zresztą, to jedyny wieczór w roku, gdzie mogę się odpicować!

Przy dzieciach? W takim stroju? – wtrąciłam już nieco ostrzej.

– Oj, nie przesadzajmy – Bartek wszedł między nas. – Mamo, serio?

Wtedy zrobiło mi się wstyd. Nie tylko za Martę. Wstyd mi było za Bartka, że nie widzi w tym nic złego. Wstyd mi było za to, że wnuki patrzą na coś, czego nawet ja nie chciałam oglądać. Nie powiedziałam już nic więcej tego wieczoru. Siedziałam, jadłam sałatkę i odliczałam minuty do północy.

Było mi wstyd

Kiedy wróciłam po tym sylwestrze do domu, długo stałam w przedpokoju. Marek odwiesił płaszcz i już chciał iść do salonu, ale zatrzymał się, widząc, że nie ruszam się z miejsca. Wciąż miałam przed oczami obraz Marty kręcącej biodrami w swojej cekinowej mini, trzymającej kieliszek w jednej ręce, a telefon z włączonym nagrywaniem w drugiej. I Zosia, nasza pięcioletnia wnuczka, tańcząca obok niej, próbująca naśladować ruchy swojej mamy. Julkowi zsuwała się czapka z brokatem, a Bartek śmiał się do telefonu.

– Kochanie – powiedział Marek cicho. – Przestań się tym zadręczać. Ich życie, ich wybory.

– Tylko że to też moje wnuki. A ja się po prostu boję, że dorosną i nie będą umiały odróżnić normalności od karykatury. Że będą myśleć, że tak właśnie wygląda dorosłość. Że kobieta to ta, która świeci ciałem na relacjach, a nie ta, która daje ciepło, stabilność, bezpieczeństwo. Ja nie chcę, żeby moje wnuki uczyły się świata z internetu Marty.

Usiadłam w fotelu. Cicho, bez łez. Tylko z tym przytłaczającym uczuciem bezsilności. Po raz pierwszy w życiu czułam się tak... zbędna. Jak eksponat z muzeum. Relikt innej epoki. Marek usiadł obok i ścisnął moją dłoń.

– Wychowaliśmy Bartka najlepiej, jak potrafiliśmy. On teraz sam wybiera. A dzieci... dzieci może same kiedyś zrozumieją.

Milczałam. Nie miałam siły się z nim spierać. Może miał rację. Może naprawdę świat się zmienił. Tylko czemu ja w tym świecie czuję tak przerażający smutek?

Może nie Marta powinna się zmienić. Może to ja muszę się pogodzić, że to już nie mój czas. Tylko że pogodzenie się nie znaczy akceptacji. Nadal wstyd mi było, gdy patrzyłam na matkę moich wnuków tego sylwestra. I to się raczej nie zmieni.

Teresa, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama