„Synowa nie chciała święcić koszyczka w Wielką Sobotę. Jaki przykład ta bezbożnica daje dzieciom?”
„Modliłam się tylko o to, by dzieci – moje kochane wnuki – miały kiedyś w sercu choćby cień tej miłości, którą ja włożyłam w te święta. By pamiętały, choćby mgliście, że Wielkanoc to coś więcej niż wolny dzień i czekoladowy zając”.

Zawsze powtarzałam, że Wielkanoc to nie tylko święta. To świętość. Kiedyś, jak się tylko zbliżała Niedziela Palmowa, to w całym domu czuć było, że coś się dzieje. Mój świętej pamięci mąż, Władek, jeszcze w Wielki Piątek wieczorem leciał do sklepu po kiełbasę, „najlepszą, nie żadną podróbę”, jak mawiał. Syn, Adam, biegał za mną z pisankami, a potem sam lepił zajączki z ciasta. A ja? Ja miałam serce wypełnione dumą. Bo to była moja rodzina. Mój dom. Moje wartości.
Teraz mieszkam sama, ale co roku piekę babkę i przygotowuję koszyczek. Dla Adama, dla jego żony Marty i dla moich wnuków – Zosi i Janka. Dzieciaki są cudowne. Czasem przychodzą, przytulą się, poproszą o kakao albo pokażą coś w telefonie, czego zupełnie nie rozumiem. Ale to nic. Ważne, że są. Że jeszcze jakoś trzymamy się razem.
Tyle że Marta... Z Martą nigdy nie było łatwo. Ładna dziewczyna, mądra, wykształcona, ale zimna jak lód. Taka nowoczesna, wszystko by po swojemu. Zawsze coś jej nie pasowało – a to za dużo majonezu w sałatce, a to za wcześnie do kościoła. Ale przymykałam oko. Dla Adama, dla dzieci. Bo rodzina jest najważniejsza.
I tak też myślałam w tym roku – że się uśmiechną, wezmą koszyczek, że Zosia włoży sweterek z króliczkiem, a Jasio będzie się dopytywał, czy zajączek przyniesie mu czekoladę. A potem, kiedy zapytałam Martę, o której idą w sobotę do kościoła... spojrzała na mnie tak, że się przeraziłam. I wtedy coś we mnie pękło.
Byłam w szoku
– Martusiu, a o której idziecie w sobotę do kościoła? – zapytałam z uśmiechem, mieszając barszcz.
– Nigdzie nie idziemy – rzuciła beznamiętnie, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu.
– Jak to? Ze święconką? – serce mi zamarło. – A dzieci?
– Mamo Adama… To już nie ich bajka. Zosia nie wie, o co chodzi, a Jasiu woli zostać w domu i oglądać bajki.
– Ależ Marta! To tradycja. Dzieci muszą wiedzieć, co to znaczy. Jak mają czuć Wielkanoc bez święcenia koszyczka?
– Może właśnie tak – odpowiedziała chłodno, nalewając sobie kawy. – Bez udawania. Bez stresu. To tylko symbol, nie mistyka.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na nią, jakby była kimś obcym. Przez gardło nie przeszło mi ani jedno słowo. Kiedy wyszła, usiadłam na taborecie i gapiłam się w sufit. Zawsze bałam się tego dnia – dnia, kiedy moje wartości przestaną coś znaczyć. I oto nadszedł w osobie mojej własnej synowej, w jej obojętności, w zimnych słowach. I nagle ta kuchnia, ten żurej, ten dom… wszystko jakby straciło sens. Jak mogę przekazać wnukom coś, co ich matka uważa za niepotrzebne?
Syn bronił żony
– Adam, porozmawiamy? – zatrzymałam go w przedpokoju, gdy tylko przyjechał odebrać dzieci.
– Jasne, mamo. Coś się stało?
– Marta powiedziała, że nie idziecie do kościoła. Z koszyczkiem. Ani wy, ani dzieci.
Zamilkł. Przez moment patrzył gdzieś w bok.
– No… Marta uznała, że to bez sensu. Że dzieci tego nie czują.
– A ty? Ty też już nic nie czujesz?
– Mamo… – westchnął. – To nie jest takie proste.
– Proste?! – głos mi zadrżał. – Ty kiedyś sam robiłeś pisanki! Czekałeś na święcenie jak na prezent pod choinkę! A teraz co? Marta mówi, i ty grzecznie siedzisz cicho?
– Bo to nasza decyzja. A nie tylko jej – uniósł głos, pierwszy raz. – Poza tym… ty zawsze wszystko chcesz ustawiać po swojemu!
Zamurowało mnie. Spojrzałam na niego, jakby uderzył mnie w twarz.
– Przepraszam, mamo – dodał ciszej. – Ale czasem czuję, że już nie jestem twoim synem, tylko jakimś żołnierzem w twojej armii tradycji.
Odwrócił się i poszedł do dzieci. A ja zostałam z tą jedną myślą, której nie chciałam wypowiedzieć na głos: że straciłam nie tylko święta. Straciłam mojego syna.
Myślałam, że dadzą się namówić
W Wielką Sobotę wstałam wcześnie. Koszyczek przygotowałam jak zawsze: baranek z masła, chrzan, jajka, sól, kawałek kiełbasy – wszystko ułożone na białej serwetce z koronką, jeszcze od mojej mamy.
Przyniosłam go do Adama i Marty. Zosia aż zapiszczała z zachwytu.
– Babciu! Mogę potrzymać baranka?
– Tylko ostrożnie, kochanie – uśmiechnęłam się, serce mi rosło.
Wtedy do kuchni weszła Marta. Zmarszczyła brwi.
– Co to jest? – zapytała chłodno.
– Koszyczek. Dla dzieci.
– Nie trzeba było się fatygować. To tylko dekoracja, prawda? – spojrzała na Zosię. – Nie ruszaj, bo babci się rozpadnie.
– To nie jest żadna dekoracja! – wybuchłam. – To święconka! To tradycja! Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?
– Rozumiem aż za dobrze – warknęła. – Rozumiem, że próbujesz wymusić na nas coś, co już nie ma dla nas sensu. My żyjemy inaczej, Jadwigo.
– A ja? Ja już się nie liczę?! Zniszczyłaś ducha tej rodziny! Dzieci nie wiedzą, czym są święta, tylko bajki i chipsy!
Zosia wtuliła się w Janka. Patrzyli na nas przerażeni. Adam stał z boku, bez słowa.
– Nigdy nie zrozumiesz, że można kochać rodzinę bez tych wszystkich rytuałów – syknęła Marta i wyszła z kuchni.
Stałam z koszyczkiem w rękach. Dzieci już nie patrzyły z zachwytem. Patrzyły ze strachem.
Poszłam się pomodlić
Uciekłam. Po prostu wzięłam płaszcz, złapałam koszyczek i wyszłam bez słowa. Ulice były prawie puste. Czułam, jak wiatr chłodzi mi policzki, ale szłam szybko, jakby każde kolejne skrzyżowanie mogło zmyć wstyd i żal. Weszłam do kościoła. Cisza. Tylko kilka starszych pań klęczało w ławkach, szeptały modlitwy. Przysiadłam z boku, z koszyczkiem na kolanach. Trzymałam go jak dziecko.
Pamiętam, jak Władek prowadzał Adama za rękę. Pamiętam, jak chłopiec szeptał mi do ucha: "Mamo, co to za zioła?", wskazując na bukszpan. A ja mu tłumaczyłam, cierpliwie, z uśmiechem. Że to symbol nowego życia. Odrodzenia. I co teraz? Odrodzi się coś z tego? Czy raczej wszystko umarło?
Z oczu leciały mi łzy. Zsunęłam się na kolana. Modliłam się nie o cud, nie o zmianę Marty. Modliłam się tylko o to, by dzieci – moje kochane wnuki – miały kiedyś w sercu choć cień tej miłości, którą ja włożyłam w te święta. By pamiętały, choćby mgliście, że Wielkanoc to coś więcej niż wolny dzień i czekoladowy zając.
– Boże... – wyszeptałam. – Ja już nie wiem, czy to ja zwariowałam, czy ten świat.
Koszyczek stał przede mną, nie poświęcony, ale dla mnie święty. Bo zrobiony z miłością. Ostatni bastion tego, co jeszcze wierzę, że ma sens.
Wyżaliłam się sąsiadce
Wanda akurat podlewała kwiatki na balkonie, kiedy wracałam. Zobaczyła mnie z daleka, w jednym bucie, z drugim w ręce, i koszyczkiem, którego nikt nie poświęcił.
– Jadwiga, co ty jesteś taka rozbita? – zawołała.
– Chodź… – wydusiłam i podeszłam pod jej drzwi.
Usiadłyśmy w kuchni przy herbacie malinowej. Opowiedziałam jej wszystko – o Martusi, o Adamie, o wnukach, o tej scenie przy stole, o tym, jak czułam się przezroczysta, niepotrzebna. Mówiłam, a głos mi się łamał.
Wanda słuchała uważnie, bez przerywania.
– Wiesz, Jadzia… – zaczęła cicho. – Młodzi są inni. Mnie też boli, że mój Maciek z żoną nie ochrzcili wnuczki. Ale wiesz co? Jakby nie patrzeć… to nasze dzieci. Ich dzieci. Może trzeba odpuścić?
– Ale jak?! Jak mam odpuścić, gdy oni wszystko przekreślają?!
– Nie wszystko. Zobacz na Zosię i Jasia. One cię kochają. Widzisz to, nie?
Pokiwałam głową. Serce mi drgnęło.
– Może nie nauczysz ich już wszystkiego. Ale nauczysz ich miłości. Nawet jeśli nie pójdą z koszyczkiem – może zapamiętają smak twojej babki, twój uśmiech… Może to wystarczy.
Patrzyłam na Wandę, z tą jej pogodną twarzą i smutnymi oczami. Może miała rację. Może już nie jestem strażniczką tradycji. Może teraz jestem tylko babcią. Ale „tylko” znaczy bardzo dużo.
Jadwiga, 65 lat
Czytaj także:
- „Synowa nie wiedziała, co włożyć do koszyczka na Wielkanoc. Przeżegnałam się, widząc, co zamierza poświęcić”
- „Teściowa pluła moim żurkiem w Wielkanoc, bo był z torebki. Nawet w święta musiała potraktować mnie jak śmiecia”
- „Nie wiem, po co piekłam babki na Wielkanoc, bo dzieci miały mnie gdzieś. Święta spędziłam z sąsiadami”

