„Synowa miała mi pomóc robić wielkanocne mazurki, a zamiast tego malowała pazurki. Zero pożytku z tej dziewczyny”
„Minęło dobre piętnaście minut, a Ewa wciąż siedziała przy stole, dmuchając na swoje paznokcie jakby to były świeczki urodzinowe. Co chwila zadzierała rękę do góry, obracając dłoń pod światło, by sprawdzić, czy lakier już wysechł”.

Wielkanoc zawsze była dla mnie wyjątkowym czasem. Od dziecka pamiętam zapach wanilii i orzechów, unoszący się w domu, kiedy mama piekła mazurki. To był nasz rytuał – godziny spędzone przy kuchennym blacie, ręce w cieście, śmiech i czasem łzy, bo lukier nie chciał zastygnąć albo bakalie znikały szybciej, niż się pojawiały. Kiedy mój syn się ożenił, miałam nadzieję, że te tradycje będą trwały dalej. Że moja synowa chętnie włączy się w przygotowania, że razem stworzymy własne rytuały. Ale rzeczywistość... cóż, rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Poprosiłam ją o pomoc
Zaczęło się niewinnie. W piątek po południu, tuż przed Wielkanocą, zadzwoniłam do Ewy, mojej synowej, żeby przypomnieć jej, że obiecała pomóc mi przy mazurkach. Odebrała niemal natychmiast, co już samo w sobie było podejrzane, bo zazwyczaj oddzwania dopiero po trzecim esemesie.
– Oczywiście, mamo, już się cieszę! – powiedziała z entuzjazmem, który wydawał mi się odrobinę przesadzony. – Będę punktualnie o piętnastej!
Punktualność nie była jej mocną stroną, więc gdy zegar wybił piętnastą trzydzieści, a jej wciąż nie było, westchnęłam ciężko i zaczęłam wałkować ciasto sama. W końcu przyszła – w białej marynarce, obcasach i z jakimś fikuśnym pudełeczkiem w ręku.
– Przepraszam za spóźnienie, ale musiałam jeszcze odebrać lakiery! – powiedziała wesoło, machając tym pudełeczkiem.
– Lakiery? – zapytałam z uniesioną brwią.
– No na paznokcie! Nowe kolory na święta, zobacz! – usiadła przy stole, rozkładając swój arsenał lakierów. – Pomyślałam, że zanim zaczniemy mazurki, zrobię sobie szybki manicure.
Patrzyłam na nią przez chwilę, nie wierząc, co słyszę. Miałam przygotowane składniki, blachy, przepisy. Wszystko czekało. A ona… rozkładała lakiery, jakby przyszła na babski wieczór, a nie do kuchni przed świętami.
– Ewa, miałyśmy piec. Czas ucieka.
– Ależ oczywiście! – uśmiechnęła się słodko. – Tylko dam bazę, to moment!
Zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że to nie będzie łatwe popołudnie.
Nic jej nie interesowało
Minęło dobre piętnaście minut, a Ewa wciąż siedziała przy stole, dmuchając na swoje paznokcie, jakby to były świeczki urodzinowe. Co chwila zadzierała rękę do góry, obracając dłoń pod światło, by sprawdzić, czy lakier już wysechł.
– Wiesz, mamo, teraz się robi paznokcie warstwowo. Baza, kolor, top... wszystko musi dobrze wyschnąć – tłumaczyła z przejęciem, jakbym miała siedemdziesiąt lat i pierwszy raz widziała lakier do paznokci.
Tymczasem ja ugniatałam ciasto. Ręce kleiły mi się od masła, mąki i cukru pudru. Mój kręgosłup już odmawiał posłuszeństwa, ale nie mówiłam nic. Liczyłam na to, że kiedy skończy z tym swoim „spa”, wreszcie ruszy się i weźmie do roboty.
– Ewa, możesz chociaż przesiać cukier puder? – zapytałam w końcu, wskazując na miskę i sitko.
– Mamo, nie mogę teraz dotykać niczego, bo mi się lakier rozmaże – jęknęła, wykrzywiając usta jak mała dziewczynka. – Daj mi jeszcze chwilkę. Obiecuję, zaraz ci pomogę!
No tak, „zaraz” – to jej ulubione słowo. Zaraz się ubierze. Zaraz przyjdzie. Zaraz coś zrobi. I to „zaraz” zazwyczaj trwa wieczność. Przypomniałam sobie, jak przed rokiem „zaraz” miała przynieść śledzie na Wigilię. Przyszła z paczką chipsów. W końcu westchnęłam i bez słowa sięgnęłam po sito. Cukier pudrowy unosił się w powietrzu jak mgiełka, osiadając na blacie i mojej cierpliwości. A Ewa? Wciąż siedziała przy stole i chwaliła się nowym odcieniem lakieru.
– Nazywa się „śnieżna magnolia” – powiedziała z dumą. – Idealny na Wielkanoc, prawda?
Zacisnęłam usta. Miałam inne kolory w głowie. Na przykład rubinowy ze złości.
Już nic od niej nie potrzebowałam
Gdy w końcu uznała, że jej paznokcie są już wystarczająco suche, ruszyła się z krzesła i podeszła do mnie z rozbrajającym uśmiechem.
– No dobra, mamo! Teraz mogę pomóc! Co robimy?
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Wszystko, co mogłam zrobić sama, już zrobiłam. Ciasta były rozwałkowane, spody leżały na blachach, nadzienia gotowe do rozsmarowania. Jedynie dekoracja została – i to z nią właśnie miałam największy problem, bo zawsze robiłam ją z kimś. To była ta część, którą lubiłam dzielić – układanie bakalii w kształcie kwiatów, polewanie lukrem, szukanie idealnej równowagi.
– Możesz zająć się dekoracją – powiedziałam. – Tu są bakalie, tu lukier. Ale ostrożnie, nie za dużo, bo potem się wszystko rozjeżdża.
Ewa zrobiła wielkie oczy i spojrzała na bakalie, jakby pierwszy raz w życiu widziała morele i orzechy.
– O rany, to wszystko ma iść na ciasto?
– Tak, ale z umiarem. Ma być ładnie, nie jak dziecięca laurka – dodałam, nieco zbyt sucho.
– Okej! To zrobię coś artystycznego!
I zrobiła. A przynajmniej próbowała. Po dziesięciu minutach miałam przed sobą mazurka, który wyglądał jakby spadł z wozu na jarmarku. Orzechy były porozrzucane bez ładu, żurawina tworzyła coś na kształt uśmiechu Jokera, a lukier lał się z boków jak śnieg z dachu.
– Co sądzisz? – zapytała z dumą.
– Myślę, że… artystycznie, jak mówiłaś – odpowiedziałam dyplomatycznie, choć w środku aż się gotowałam.
Wiedziałam, że to będzie trudna współpraca. Ale nie przypuszczałam, że aż tak.
Miałyśmy całkiem inne wizje
Po artystycznym eksperymencie Ewy próbowałam jakoś uratować sytuację. Delikatnie poprawiałam układ bakalii, rozsmarowywałam lukier tam, gdzie wyciekał, ale każda moja próba spotykała się z jej westchnieniem.
– No mamo… Przecież tak miało być. Ja chciałam, żeby wyglądał jak kwiatowy chaos. Taki naturalny styl. Teraz to psujesz!
– Ewa, to mazurek, a nie instalacja w galerii sztuki nowoczesnej – odpowiedziałam cierpko, z trudem powstrzymując się od dalszego komentarza.
Wróciła do stołu, sięgnęła po telefon i już po chwili robiła sobie selfie z „swoim dziełem”. W tle kuchenny blat wyglądał jak po bitwie – mąka, cukier puder, skórki z cytryny, papierki po migdałach. A ona… uśmiechnięta, z filtrami, podpis: „Przygotowania do Wielkanocy z najukochańszą teściową!”
Zerknęłam przez jej ramię i niemal zakrztusiłam się z oburzenia.
– Najukochańszą? – zapytałam. – Czyli masz więcej?
– Oj no, tak się pisze. Dla klimatu. Wiesz, lajki i te sprawy – machnęła ręką.
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego wzięłam drugą blachę i zaczęłam smarować masę kajmakową. Tym razem bez pomocy. Ewa już mentalnie była poza kuchnią, zanurzona w swoim świecie cyfrowym. Siedziała na krześle, poprawiała włosy i przeglądała komentarze pod zdjęciem.
– Ale ludzie zazdroszczą! – rzuciła z entuzjazmem. – Piszą, że mam super relację z teściową!
Wtedy pomyślałam, że może powinnam zacząć pisać prawdę w komentarzach. Ale zamiast tego tylko przycisnęłam mocniej orzecha do kajmaku. Chociaż tyle mogłam zrobić z siłą.
Wszystko zrobiłam sama
Gdy skończyłam ostatniego mazurka, Ewa nagle się ocknęła, jakby przypomniała sobie, że wciąż jest w kuchni.
– Mamo, zrobiłyśmy świetną robotę! – powiedziała z uśmiechem. – Tyle ciast, jestem z nas dumna!
Spojrzałam na nią. Miała na sobie biały rękaw bez jednego śladu mąki, cukru, kajmaku. Była czysta jak panna młoda przed ołtarzem. A ja? Wyglądałam jak po wojnie – fartuch cały umazany, dłonie lepkie, zmarszczki pogłębione zmęczeniem.
– Z „nas”? – zapytałam. – Ty zrobiłaś jednego mazurka. I to z artystycznym chaosem.
– Ale przecież chodziło o wspólne spędzanie czasu! – odpowiedziała z przekonaniem. – Byłam tu, wspierałam cię duchowo!
Pokręciłam głową i sięgnęłam po ścierkę. Czekało mnie jeszcze sprzątanie. Ewa tymczasem wstała, poprawiła marynarkę i zerknęła na zegarek.
– Oj, już tak późno! Muszę lecieć, bo mamy dzisiaj z Tomkiem spotkanie ze znajomymi. Ale spokojnie, zostawię ci trochę lakieru, jakbyś chciała też mieć „śnieżną magnolię” na paznokciach!
– Dzięki, ale wolę mieć czyste ręce – mruknęłam.
Nie zrozumiała aluzji. Zabrała pudełeczko, zarzuciła torebkę na ramię i rzuciła mi buziaka w powietrzu.
– Do zobaczenia w niedzielę! Aaa, i pamiętaj, żeby nie kroić mojego mazurka – muszę go jeszcze pokazać na Insta!
Zatrzasnęły się drzwi. W kuchni zapanowała cisza, którą przerwał tylko delikatny szum zmywarki. Usiadłam na chwilę, patrząc na stos blach i pokrytych kajmakiem łyżek. Wielkanoc miała smak tradycji. Ale tego roku, miała też posmak lakieru do paznokci.
Żadnego z niej pożytku
W Niedzielę Wielkanocną cała rodzina zasiadła przy stole. Było gwarno, pachniało żurkiem, jajkami i świeżo upieczonymi ciastami. Tomasz, mój syn, z dumą pokazywał wszystkim mazurka od Ewy. Oczywiście nie omieszkała wspomnieć, że to nasze wspólne dzieło, że świetnie się bawiłyśmy i że planuje taką tradycję co roku. Słuchałam tego wszystkiego z kamienną twarzą. W środku czułam się zmęczona, zlekceważona i odrobinę oszukana. Może i to tylko mazurki, może tylko ciasto. Ale dla mnie to było coś więcej. Wspólne pieczenie oznaczało bliskość, czas spędzony razem, przekazywanie rodzinnych rytuałów dalej.
A tymczasem dostałam lakier do paznokci i selfie z hashtagiem #najlepszateściowa. Nikt nie widział, ile pracy włożyłam w to wszystko. Nikt nie zapytał, kto naprawdę ugniatał, wałkował, mieszał i sprzątał. Ewa była gwiazdą dnia – elegancka, uśmiechnięta, z telefonem w dłoni. Ja – kuchennym tłem.
Zastanawiałam się, czy powiedzieć coś Tomaszowi. O tym, jak bardzo mnie to wszystko zraniło. Ale spojrzałam na niego, jak śmiał się z Ewą i pomyślałam, że może… nie warto. Może wystarczy, że wiem. Że zapamiętam. I że następnym razem, zanim zaproszę ją do wspólnego pieczenia, pięć razy się zastanowię. Bo choć wielkanocne mazurki smakowały jak zawsze – słodko, z nutką wanilii – to jednak ten jeden miał posmak rozczarowania. I wiedziałam już, że nie wszystko da się przykryć lukrem.
Teresa, 61 lat

