„Synowa mądrzy się przed świętami, a nawet nie wie, jak ulepić pierogi. Brzydzi się tego, co ja gotuję”
„– Może w tym roku pierogi z tofu? – rzuciła wczoraj bez cienia żartu. – Z tofu to sobie możesz robić w Warszawie, jak będziesz u siebie – odpowiedziałam, nie przerywając wałkowania ciasta”.

Mam męża Wiesława i syna Kamila. Od trzech lat również synową – Martę. I choć święta powinny być czasem spokoju, to odkąd Marta pojawia się przy naszym stole, czuję, że wszystko się sypie.
W kuchni pachnie już barszczem, lepię pierogi i próbuję się nie denerwować. Bo ona zaraz wejdzie i zacznie: że za tłusto, że nieekologicznie, że może zamiast mięsa – tofu. I znowu będzie mi tłumaczyć, jakby gadała z dzieckiem, że „tradycja to nie powód, żeby szkodzić planecie”.
– Może w tym roku pierogi z tofu? – rzuciła wczoraj bez cienia żartu.
– Z tofu to sobie możesz robić w Warszawie, jak będziesz u siebie – odpowiedziałam, nie przerywając wałkowania ciasta.
W tym momencie wiedziałam, że święta znowu będą jak pole bitwy. Nie o jedzenie, tylko o wpływy. O to, kto ma ostatnie słowo. A ja – nie zamierzam oddać mojego domu, mojego stołu i mojego syna bez walki.
Synowa się wtrącała
Zaczęło się przy pierogach. Jak zwykle. Siedzieliśmy przy kuchennym stole – ja, Marta i mój syn, Kamil. Zlepiałam równo, po swojemu. Marta za to działała z miną eksperta, jakby prowadziła warsztaty kulinarne w telewizji śniadaniowej.
– A może spróbujemy złożyć je trochę inaczej? Tak bardziej… estetycznie – powiedziała, biorąc mojego pieroga do ręki jak eksponat w muzeum.
– Estetycznie to się może prezentować sushi, a tu robimy jedzenie na święta, nie pokaz mody – rzuciłam, nie patrząc jej w oczy.
– No dobrze, ale… może chociaż rękawiczki założysz? – mruknęła, zerkając na moją dłoń umazaną mąką. – To przecież niehigieniczne.
Zamarłam. Kamil spuścił wzrok, a we mnie w jednej sekundzie zagotowało się wszystko w środku.
– Mamo, mogłabyś chociaż raz posłuchać, co Marta ma do powiedzenia… – odezwał się cicho, jakby przepraszał nas obie.
Spojrzałam na niego, jakbym widziała go po raz pierwszy.
– Czyli teraz wszystko jej wolno, bo ma dyplom i perfumy z Paryża?! – syknęłam, odkładając pieroga na deskę.
– Kamil, powiedz coś! Twoja matka mnie obraża! – wybuchła Marta.
Nastała cisza. Taka ciężka, że nawet Wiesław w drugim pokoju wyłączył telewizor. Marta zacisnęła usta, Kamil wbił wzrok w podłogę. A ja poczułam coś gorszego niż złość – żal. Bo mój syn przestał być po mojej stronie. Może już dawno.
Atmosfera była coraz gorsza
Zmywaliśmy w milczeniu. Talerze stukały o siebie cicho. Kamil stał obok mnie, wycierał naczynia i udawał, że wszystko jest w porządku. Ale ja już nie udawałam.
– Synu, ty się mnie wstydzisz czy co? – zapytałam, nawet na niego nie patrząc.
– Nie, mamo… – westchnął – Ale nie wszystko musi być po twojemu. Marta też ma prawo mieć zdanie.
Zamarłam z gąbką w ręce. Oparłam się o blat, żeby nie powiedzieć za dużo. Ale było już za późno.
– Ona? Ona nawet pieroga nie potrafi ulepić! A teraz mi mówi, że ręce mam brudne?!
– To nie chodzi o… – zaczął, ale przerwałam mu.
– Od trzech lat przychodzi tu i wszystko chce zmieniać. Nawet święta! Jakby wiedziała lepiej, co to znaczy rodzina!
Kamil milczał. A ja poczułam, jak wszystko ze mnie schodzi. Ten cały gniew, ale też strach. Bo co będzie, jak kiedyś Marta powie: „Nie jedźmy do twojej mamy. U niej i tak zawsze jest wojna”? I on… posłucha?
Nie zauważyliśmy, że drzwi do kuchni są lekko uchylone. A w nich – Marta. Stała bez słowa, ale po jej twarzy widziałam, że słyszała wszystko. Chciałam coś powiedzieć, ale ona się odwróciła i wyszła. Trzasnęły drzwi do pokoju. Kamil rzucił ścierkę na blat.
– Świetnie, mamo – rzucił zimno. – Naprawdę świetnie.
A ja… zostałam przy zlewie z mokrą gąbką i tym samym pytaniem w głowie: czy właśnie straciłam syna?
Pokłóciłyśmy się
Następnego dnia miały przyjść dzieci sąsiadów – te od Basi – żeby razem dekorować pierniki. Ja myślałam, że to będzie okazja, by trochę rozładować napięcie. Ale nie doceniłam Marty. Rozłożyłam lukier, kolorowe posypki i foremki. Dzieci były zachwycone, śmiały się, ubrudziły wszystko dookoła. Właśnie o to chodziło – miało być radośnie, domowo, po naszemu.
Marta stanęła nad stolikiem z miną nadzorczyni sanepidu.
– Może niech dzieci najpierw umyją ręce jeszcze raz? I lepiej niech nie dają tego lukru, to sama chemia.
Odłożyłam piernik i spojrzałam na nią spokojnie, choć w środku zrobiło mi się gorąco.
– Ty się nie znasz na życiu, dziewczyno – syknęłam. – Święta to nie Instagram!
Dzieci zamarły. Marta odsunęła tackę z piernikami i podeszła bliżej.
– Ale pierogi to już można ulepić normalnie, a nie brudnymi rękami! – rzuciła, podnosząc głos.
W tej samej chwili wszedł Wiesław. Zatrzymał się w progu.
– Co tu się, do cholery, dzieje? – burknął.
Ale my już nie słyszałyśmy go. Bo ja właśnie wybuchłam.
– Żałuję, że cię wpuściłam do tego domu.
Marta patrzyła na mnie, jakby właśnie pękło coś w środku. A potem – cisza. Taka, po której nic już nie będzie jak dawniej.
Miałam mętlik w głowie
Gdy dzieci sąsiadów wyszły, zamknęłam się w sypialni. Nie chciałam już nikogo widzieć. Ani Marty, ani Kamila, ani nawet Wiesława, który po tamtym wybuchu nie powiedział nic, tylko poszedł do siebie i włączył radio tak głośno, że aż szyby drżały.
Siedziałam na łóżku, wpatrzona w stare zdjęcie Kamila. Ma pięć lat, ubrany w czerwony sweterek, z uśmiechem do ucha. Tuli się do mnie przy choince. Na odwrocie napisał kiedyś koślawym pismem: „Mamusiu, kocham Cię za pierogi i za to, że jesteś”.
Zasnęłam z tym zdjęciem w ręce. Obudziło mnie pukanie do drzwi. Basia. Moja sąsiadka i jedyna przyjaciółka.
– Otwieraj, Jolka – powiedziała przez drzwi.
Uchyliłam je i weszła do środka.
– No to co się znowu wydarzyło? – zapytała.
– Chciała mi zabrać święta. I syna. I kuchnię i moje zasady – wycedziłam, czując, że znowu mi rośnie gula w gardle.
– Jolka, ty musisz sobie dać spokój. On już ma swoje życie.
– Ale ja całe życie mu wszystko dawałam! A teraz co? Jakaś panna z miasta mówi mi, że pierogi źle robię?
– Bo się boisz. Że zostaniesz sama. Nie pierogi są problemem, tylko to, że nie potrafisz odpuścić.
Siedziałyśmy tak długo. A ja… pierwszy raz od dawna się rozpłakałam.
Próbowałyśmy się pogodzić
Nadszedł dzień Wigilii. W kuchni było cicho od rana. Kamil podszedł do mnie.
– Mamo, siądźcie z Martą do stołu. Tylko we dwie. Ulepcie pierogi. Ty – swoje. Ona – swoje.
Spojrzałam na niego, chciałam zaprotestować. Ale pokiwał głową. Prosząco. Usiadłyśmy. Marta milczała. Ja też. Przecięłam ciasto i zaczęłam lepić swoje – z kapustą i grzybami. Ona coś tam nakładała z tofu, z pietruszką, chyba nawet z ciecierzycą. Nie pytałam.
Wszystko działo się wolno. Każda przy swoim. Dwa talerze. Dwie wizje świata. Dwie kobiety przy jednym stole, których łączył tylko ten sam mężczyzna.
W końcu Marta powiedziała cicho:
– To ciasto… jednak lepsze niż myślałam.
Podniosłam wzrok. Kiwnęłam głową.
– No.
Na stole leżały dwa talerze pierogów. Różne. Ale żadne z nich nie były wyrzucone do śmieci.
– Nie trzeba lubić pierogów, żeby je szanować – powiedziałam, nie patrząc na nią.
Marta uśmiechnęła się.
– Obiecajmy sobie, że spróbujemy je i nie powiemy nic złego.
– Zgadzam się – odpowiedziałam i poczułam, że może jednak warto czasem odpuścić.
Jolanta, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W święta wolałam być sama niż z rodziną. Nie miałam ochoty na kolejny teatrzyk i litanię wyrzutów”
- „W Wigilię teściowa wytykała mi zupę grzybową z proszku. Już przy karpiu wiedziałam, że to ostatnie święta z tą jędzą”
- „Co roku w święta odstawiamy tę samą szopkę z rodziną mojego męża. Udajemy zgodę, a ledwo siedzimy przy jednym stole”

