Reklama

Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla mnie najważniejszym czasem w roku. Pachnąca choinka, wspólne pieczenie pierników, biały obrus, pod którym musi znaleźć się sianko – to wszystko tworzyło magię, którą pielęgnowałam od lat. W moim domu nie było miejsca na nowoczesne podejście czy odpoczynek od rodziny. Każdy wiedział, że Wigilia u nas to święto świętości – nie do ruszenia. Kiedy więc mój syn zadzwonił z wieścią, że oni w tym roku nie przyjadą, bo jego żona kupiła wycieczkę na Kanary, poczułam, jak coś mnie ściska w środku. I to nie była złość – to było rozczarowanie.

Zaskoczyli mnie telefonem

Siedziałam przy stole w kuchni i obierałam ziemniaki do zupy. Niedziela, godzina trzynasta, jak zawsze. W tle grało radio, w którym mówili już o zbliżających się świętach. Myślałam o tym, kiedy najlepiej upiec pierniki i czy obrus z zeszłego roku uda się doprać z czerwonego wina. I wtedy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię mojego syna – serce zabiło mi szybciej.

– Cześć, mamo – powiedział zbyt pogodnym tonem.

– Cześć, kochanie. Właśnie myślałam o świętach. Kiedy przyjedziecie? Może w tym roku pomożesz mi wnieść choinkę?

Była chwila ciszy.

– Właśnie o tym chciałem porozmawiać... – zaczął. – W tym roku nie będzie nas w Polsce.

Zamarłam z nożem w ręku.

– Jak to „nie będzie”?

– No... Sonia kupiła wycieczkę. Na Kanary. All inclusive, tydzień. Mówi, że potrzebujemy odpoczynku, zmiany klimatu.

– Na święta?! – nie mogłam uwierzyć. – Przecież zawsze byliście z nami!

– No właśnie... Zawsze. A Sonia mówi, że to w końcu tylko kilka dni, że tradycje nie zając.

Zrobiło mi się niedobrze.

– I ty się na to zgodziłeś?

– Mamo, nie rób scen. To tylko jeden raz.

Tylko jeden raz. Jakby święta były jakąś grą, którą można pominąć. Otarłam ręce o fartuch i spojrzałam przez okno na szare, grudniowe niebo.

– Róbcie, jak chcecie – powiedziałam chłodno. – Skoro Sonia ustala zasady, to nie mam nic do dodania.

I się rozłączyłam.

Nie ma miejsca na kompromis

Cały tydzień chodziłam rozdrażniona. W sklepie nie mogłam się zdecydować, czy kupić karpia, w domu poprzestawiałam trzy razy meble w salonie, bo żadna wersja nie wydawała mi się wystarczająco świąteczna. Niby wiedziałam, że nie mam wpływu na decyzję syna, ale coś we mnie wrzało. Nie mogłam pojąć, jak można tak po prostu rzucić wszystko i uciec na plażę, kiedy w domu czekają bliscy, opłatek i kolędy.

– Ona cię zmienia, Michał – powiedziałam do siebie, chociaż nikogo nie było w pokoju. – Zawsze byłeś rodzinnym chłopakiem.

W sobotę zadzwoniłam do siostry, żeby się wygadać.

– Wyobraź sobie, że Michał z Sonią lecą na Kanary na święta – wyrzuciłam z siebie.

– Na Kanary? – zdziwiła się. – No cóż, teraz tak ludzie robią. Trochę odpocząć, złapać słońca.

– A co z tradycją? Z mamą, która siedzi przy stole sama, bo synowa miała kaprys?!

– No ale przecież nie będziesz sama. Wpadnie do ciebie Dorota z chłopakami.

– Dorota wpadnie na godzinę. Michał miał być na Wigilię. Zawsze był.

– Może przesadzasz – powiedziała cicho. – Oni też mają prawo żyć po swojemu.

Nie odpowiedziałam. Czułam się, jakby to wszystko, co starałam się budować przez lata, właśnie rozsypywało się w pył. Moje dzieciństwo, moje starania jako matki, nasze wspólne wspomnienia. Sonia jednym biletem lotniczym zmiotła wszystko ze stołu.

Święta na własnych warunkach

W połowie grudnia zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle warto stroić choinkę. Co z tego, że będzie błyszczeć, skoro nikt na nią nie spojrzy tak jak Michał? Zawsze pomagał mi zawieszać te stare bombki – jeszcze po mojej mamie. Potem robił zdjęcia i mówił, że „u mamy to święta pachną dzieciństwem”. A teraz? Teraz miał wdychać słone morskie powietrze i popijać drinki z palemką.

Na Facebooku Sonia wrzucała zdjęcia walizek, nowego stroju kąpielowego i wpisy w stylu: „Tym razem święta po mojemu!”. Ludzie komentowali, że im zazdroszczą, że świetny pomysł, że też tak by chcieli. Mnie zbierało się na mdłości.

– Jakby im wszystkim odbiło – powiedziałam do kota, który wlazł mi na kolana.

W pracy koleżanki rozmawiały o prezentach, ciastach, planach na Wigilię. Ja milczałam. Kiedy jedna z nich zapytała, czy znowu cała rodzina u mnie, pokręciłam głową.

Mój syn woli słońce od uszek z barszczem – powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Zbliżał się ostatni weekend przed świętami. W końcu się przemogłam i postawiłam choinkę. Sama. Bez Michała. Bez śmiechu, bez wspomnień. Tylko ja, puste mieszkanie i zapach sztucznej jodły.

Na chwilę usiadłam na wersalce, patrząc na światełka, które migały bez entuzjazmu.

– Tak wyglądają święta na własnych warunkach? – zapytałam sama siebie. – To nie są moje warunki.

Ale może już nie o mnie chodziło.

Przepis na samotność

Wigilia nadeszła szybciej, niż myślałam. Dzień wcześniej upiekłam makowiec, z przyzwyczajenia. Barszcz gotował się na kuchence, pachniał jak zawsze, ale tego roku jego zapach nie miał dla mnie żadnej mocy. Zastanawiałam się, czy w ogóle rozkładać talerze. Finalnie postawiłam dwa – dla mnie i tego symbolicznego niespodziewanego gościa. Tylko że ja dobrze wiedziałam, że nikt dziś nie zapuka.

Choinkowe lampki mrugały leniwie, a radio wygrywało kolędy, które zamiast wzruszać, przygniatały. Kot, jakby czując moją pustkę, nie schodził z parapetu. Nie dzwoniłam do Michała. Stwierdziłam, że jeśli jemu nie zależało, mnie też nie powinno. Około osiemnastej usiadłam przy stole. Patrzyłam w zupę, która stygnąc, odbijała blask świeczki.

– Wesołych świąt – szepnęłam sama do siebie i wzięłam łyżkę barszczu, który smakował nijak.

Telefon zadzwonił dopiero po dwudziestej. Spojrzałam – Michał. Odebrałam dopiero za trzecim razem.

– Mamo... Wiem, że jesteś zła.

– Nie jestem zła – odpowiedziałam sztywno. – Jestem rozczarowana.

– Sonia nie zrozumiała. Myślała, że zrobimy coś innego, że... że to tylko raz.

– A ty? Ty też tak myślisz?

Po drugiej stronie była cisza.

– Tęsknię – powiedział w końcu. – Patrzymy z balkonu na ocean. Ładnie, ale jakoś... nie czuję, że to święta.

Uśmiechnęłam się smutno.

– Nie martw się. Nauczyłam się właśnie przepisu na samotność. Nie polecam.

Ostatnia szansa

Pierwszy dzień świąt spędziłam w dresie, z kubkiem herbaty i starym albumem ze zdjęciami. Przeglądałam fotografie z Wigilii sprzed lat – Michał z burzą włosów, klejący pierogi ze mną przy kuchennym stole, jeszcze w piżamie. Mój mąż, nieżyjący od kilku lat, śmiejący się z nieudolnie udekorowanego piernika. Siedziałam tak godzinami, w tej mieszance wspomnień i samotności, gdy usłyszałam dźwięk wiadomości.

Wracamy wcześniej. Będziemy jutro wieczorem. Mogę wpaść na herbatę?

Przeczytałam raz, drugi, trzeci. Serce mi zadrżało. Nie odpisałam od razu. Nie chciałam, by myślał, że wystarczy jedno zdanie, by posklejać wszystko na nowo. Następnego dnia wieczorem ktoś zapukał. Michał stał w drzwiach z czerwonymi policzkami i torbą podróżną w ręku. Za nim Sonia, bez makijażu, z włosami zbitymi od podróży.

– Cześć, mamo – powiedział cicho. – Mamy pierniki z Teneryfy. Nie smakują jak twoje, ale...

– Wchodźcie – ucięłam i ustąpiłam z progu.

Usiedliśmy w kuchni. Cicho, niezręcznie. Sonia spojrzała na mnie i powiedziała:

– Myślałam, że święta to tylko atmosfera. Nie zrozumiałam, że dla ciebie to coś więcej.

Skinęłam głową.

– Atmosfera tworzy się dzięki ludziom, nie palmom – odpowiedziałam.

Michał wziął moją dłoń i ścisnął lekko.

Chcemy to naprawić.

Popatrzyłam na nich długo. Może to właśnie była ostatnia szansa, żeby zrozumieli, że święta to nie data w kalendarzu, ale serce domu, które nie bije, gdy nikt nie chce w nim być.

Między palmami a pierogami

Kilka dni po świętach Michał przyszedł sam. Przyniósł ze sobą reklamówkę mandarynek i paczkę kawy o egzotycznym zapachu. Usiadł przy kuchennym stole, dokładnie tam, gdzie zawsze siadał jako dziecko, i w milczeniu patrzył na resztki świątecznego stroika.

– Mamo, nie chodziło o ciebie – powiedział w końcu. – Chciałem po prostu... coś innego. Może nie powinienem był.

– To nie o mnie chodzi, Michał. Chodzi o to, że tak łatwo pozwalasz innym decydować, co dla ciebie ważne – odparłam spokojnie. – Zawsze myślałam, że to my, nasza rodzina, jesteśmy twoim fundamentem. A ty poleciałeś za kimś, kto nie rozumie, że korzenie mają znaczenie.

Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że sam już nie wie, co jest dla niego ważne. Zrobiłam herbatę i postawiłam przed nim talerzyk z ostatnimi kawałkami makowca.

Masz jeszcze pierogi? – zapytał po chwili.

Zaśmiałam się pod nosem. Otworzyłam zamrażalnik i wyjęłam kilka, które zostawiłam na czarną godzinę. Może właśnie ta nadeszła. Nie wiem, co będzie za rok. Może znowu pojadą na wakacje, może Sonia zorganizuje święta „po swojemu”. Wiem jedno – dom zawsze będzie czekał. Z zapachem barszczu, mrugającymi światełkami i makowcem, którego nikt nie potrafi upiec jak ja.

Może kiedyś to zrozumieją, a może nie. Ja nie przestanę wierzyć, że między palmami a pierogami da się znaleźć miejsce na prawdziwe święta.

Elżbieta, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama