„Synowa chciała, żebym zamówiła catering na Wigilię i święta. Nie będę sponsorować jej zachcianek”
„– Danusiu, ja nie mówię, że twoje jedzenie jest złe… – powiedziała. – Tylko że niepotrzebne – dokończyłam za nią, czując, jak we mnie wszystko wrze. – Ja tu od czterdziestu lat lepię pierogi, gotuję barszcz, smażę ryby. I nagle co? Mam kliknąć w telefonie i zapomnieć, że to moje święta?”.

To ja wszystko zawsze trzymałam w kupie. Dom, rodzinę, święta. Co roku Wigilia u mnie – jak Bóg przykazał. Dwanaście potraw, biały obrus, siano pod spodem. Robert – mój jedyny syn – odkąd pamiętam, siadał tu ze mną przy stole. I nawet jak się ożenił, nawet jak urodziła mu się córka, to wiedział, że Wigilia u mamy to świętość. Tyle że Marta, jego żona, widzi to inaczej.
Marta… No nie powiem, żebyśmy złapały wspólny język. Ja swoje – tradycja, rodzina, porządek. A ona? Praca, wygoda, „po co się przemęczać”. Dla niej pierogi to coś, co się zamawia kliknięciem w aplikacji. A dla mnie to smak dzieciństwa. Przeżycie.
W tym roku powiedziała przy kawie: „Może byśmy zamówili catering na święta?”. I wtedy poczułam, jakby chciała mi powiedzieć: „Nie jesteś już potrzebna”.
Ale ja się tak łatwo nie dam. Te święta to moje życie. I nie pozwolę, żeby ktoś mi je odebrał.
Synowa miała propozycję
– Może w tym roku zamówilibyśmy catering? – rzuciła Marta, ot tak, przy kawie, jakby proponowała zmianę koloru serwetek.
Zamarłam. Spojrzałam na nią, próbując zrozumieć, czy to jakiś żart.
– Catering? – powtórzyłam, jakby to słowo miało mi się rozpuścić w ustach jak trująca pastylka. – A po co?
Marta wzruszyła ramionami.
– No, byłoby prościej. Bez stania w kuchni, bez roboty na kilka dni. I jedzenie dobre, sprawdzone. Teraz tyle firm się tym zajmuje…
– A ja to co? – przerwałam jej.
Zrobiła wielkie oczy, ale głosu nie podniosła.
– Danusiu, ja nie mówię, że twoje jedzenie jest złe… – powiedziała.
– Tylko że niepotrzebne – dokończyłam za nią, czując, jak we mnie wszystko wrze. – Ja tu od czterdziestu lat lepię pierogi, gotuję barszcz, smażę ryby. I nagle co? Mam kliknąć w telefonie i zapomnieć, że to moje święta?
Robert, który wszedł właśnie z małą w ramionach, poczuł, że wszedł w minowe pole. Spojrzał na nas, zamarł, nie odzywał się.
– Mamo… Marta tylko zaproponowała…
– A ty co, synku? Też byś wolał catering? To sobie zamówcie. A ja usiądę w kącie i popatrzę, jak jecie.
Zamilkli. Marta napiła się kawy, patrząc gdzieś poza mną. A ja wiedziałam jedno – właśnie zaczęła się wojna o święta. I nie zamierzałam jej przegrać.
Chciałam zrozumieć
Robert przyszedł sam, bez Marty. W jednej ręce trzymał siatkę z chlebem, w drugiej – bułki dla małej. Usiadł przy stole, jakby miał za chwilę odbyć wizytę u dentysty, a nie porozmawiać z matką.
– Mamo… – zaczął, ale urwał.
– No mów, Robert. Ty też uważasz, że powinnam sobie odpuścić święta?
Westchnął, przeciągając dłonią po czole.
– Marta tylko myślała, że może… że ci będzie lżej. Tyle roboty, a ty zawsze sama…
– Nie chodzi o robotę, tylko o sens, rozumiesz? O serce. O rodzinę przy jednym stole z moimi pierogami, nie z plastikowego pojemnika z „pierogarni u Kasi”.
– Mamo… to nie tak…
– To powiedz mi wprost. Moje gotowanie wam nie smakuje?
– Przestań – jęknął. – Przecież wiesz, że nikt nie robi lepszej kapusty z grzybami niż ty…
– To czemu stoisz po stronie Marty?
– Nie stoję po żadnej stronie! Po prostu… chciałem, żeby był spokój.
– Spokój? W Wigilię? Jak ja mam siedzieć spokojnie, jak ktoś mi zabiera to, co budowałam całe życie? Nie będę sponsorować żadnego cateringu.
W tym momencie do kuchni weszła Marta, bez słowa. Chyba słyszała. Usiadła naprzeciwko mnie, spokojna, jakby nic się nie stało.
– Może wolisz święta u swojej matki? – wyrwało mi się. – Tam pewnie wszystko gotowe, nie trzeba nawet barszczu mieszać.
Marta nie drgnęła. Tylko spojrzała na mnie uważnie.
– Moja mama nie ocenia nikogo za to, że chce trochę odpocząć.
To wystarczyło. Po raz pierwszy pomyślałam: może rzeczywiście nie pasuję do ich świata.
Zrobiło mi się przykro
Stałam w korytarzu z rękami w mące, bo właśnie zagniatałam ciasto na uszka, kiedy usłyszałam rozmowę zza uchylonych drzwi do salonu. Nie podsłuchiwałam specjalnie. Ale jak matka słyszy swoje imię wypowiadane półgłosem, to zaczyna słuchać.
– Trudno się z nią rozmawia – powiedziała Marta cicho.
– Wiem… – odparł Robert. – Ale wiesz, jaka jest. Wszystko chce robić po swojemu.
– Tylko że tu nie chodzi o nią. My też jesteśmy rodziną. A przy niej zawsze mam wrażenie, że święta są jakieś… wystawne przedstawienie, gdzie wszyscy muszą grać według jej scenariusza.
– Bo ona tak rozumie miłość. Przez to gotowanie, porządkowanie…
– Tylko że my się w tym dusimy, Robert. Nie można nic zmienić, bo od razu dramat.
Serce zabiło mi szybciej. Tyle lat. Tyle wigilii, śledzi, zup, prezentów. A ja przeszkadzam?
Weszłam do pokoju. Bez pukania. Bez słowa. Marta zamarła, Robert poderwał się z kanapy.
– Może lepiej, jak mnie w ogóle nie będzie na tych świętach? – powiedziałam chłodno. – Skoro wszystko wam psuję. Może i ten dramat będzie ostatni.
– Mamo… – Robert próbował coś powiedzieć.
– Nie przerywaj. Słyszałam wystarczająco. Nie trzeba mi więcej.
Marta milczała. Ale spojrzenie miała harde. I nagle poczułam się w tym domu jak gość. Nie, jak intruz. Jak ktoś, kogo już nie chcą. Ale to moje święta. To ja je przez lata trzymałam w ryzach. I nie pozwolę, żeby ktoś mi to zabrał tylko dlatego, że mu się nie chce gotować barszczu.
Byłam szczera
Był wieczór przed Wigilią. Dom pachniał kapustą z grzybami, sernik właśnie się dopiekał, a ja siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty, z oczami utkwionymi w ciemność za oknem. Robert wszedł cicho, w skarpetkach, jakby był z powrotem nastolatkiem, który po cichu chce coś wyżebrać z lodówki.
– Nie śpisz? – spytał, siadając naprzeciwko mnie.
– A ty? – odbiłam.
Westchnął. Przez chwilę nic nie mówił. A potem zapytał cicho:
– Czemu to dla ciebie aż tak ważne?
Zamiast odpowiedzieć, wstałam, sięgnęłam do górnej szafki, wyjęłam starą puszkę po herbacie. Otworzyłam i wysypałam na stół garść pożółkłych zdjęć.
– Pamiętasz, jak twój ojciec odszedł?
Robert spojrzał, zdjęcia zadrżały mu w dłoni.
– Miałeś osiem lat. Ja wtedy sama musiałam wszystko. Praca, dom, ty… A święta? Też sama. Ale nigdy ich nie odpuściłam, rozumiesz? Bo to był jedyny czas w roku, kiedy mogliśmy udawać, że wszystko jest jak trzeba. Że jesteśmy normalną rodziną.
– Mamo, ja wiem…
– Nie, nie wiesz. Bo ty masz Martę, dziecko, wygodne życie. A ja miałam tylko ciebie. I te pierogi, i ten stół. One mnie trzymały przy życiu. I teraz, jak ktoś mówi mi, że mogę sobie to odpuścić… to tak, jakby mówił: „Danuta, ty się już nie liczysz”.
Robert milczał. Patrzył na zdjęcie, na którym był mały chłopiec z opłatkiem w dłoni, uśmiechnięty, bez świadomości, jak bardzo matka zaciska zęby, żeby nie płakać.
– To nie chodzu tylko o jedzenie, synu, ale o to czy jeszcze mam jakieś miejsce w tej rodzinie.
I chyba pierwszy raz od lat naprawdę mnie usłyszał.
Atmosfera nie była świąteczna
Wigilia. Stół – jak zawsze – u mnie. Biały obrus wyprasowany, serwetki w choinki, świece w świecznikach po mojej mamie. Wszystko gotowe. Kompot z suszu pachniał tak, że aż serce bolało z sentymentu. Ale atmosfera… gęsta jak makowiec. Nikt nic nie mówił, a jak już coś – to szeptem, ostrożnie, jakby jedno słowo miało wywołać pożar.
Marta podziękowała za potrawy. Grzecznie. Ale chłodno. Dla niej to chyba było jak formalność.
– Smakuje wam chociaż? – zapytałam, biorąc kawałek karpia. – Czy może trzeba było zamówić z restauracji?
Robert spojrzał na mnie błagalnie. Marta odłożyła widelec.
– Chodziło tylko o to, żeby wszyscy czuli się dobrze – powiedziała powoli. – A nie żeby było jak trzydzieści lat temu.
Oparłam dłonie o stół. Ciśnienie podniosło mi się jak zupa grzybowa w garnku.
– A może właśnie trzydzieści lat temu było lepiej? – powiedziałam ostro. – Bo ludzie wiedzieli, co znaczy rodzina. Co znaczy poświęcenie. A nie wszystko pod linijkę, z apki, z pudełka.
– Nikt nie chce odbierać ci świąt, Danusiu… – zaczęła znów Marta, ale przerwałam.
– Nie mów mi, co ja czuję. Bo nie masz pojęcia. Ty nawet nie wiesz, jak się lepi pierogi. Ale za to wiesz, jak zrobić, żeby się człowiek poczuł zbędny. Brawo.
I wtedy cisza opadła na stół jak śnieg na dach. Wszyscy jedli dalej i nikt nic nie mówił.
Więcej nie zrobię świąt
Po świętach siedziałam sama w kuchni. Talerze były już pozmywane, choinka stała jak wyrzut sumienia, a cisza brzmiała głośniej niż cokolwiek wcześniej. Patrzyłam na zdjęcie Roberta sprzed lat, z czasów, gdy jeszcze przybiegał do mnie z laurką i nazywał „najlepszą mamą na świecie”. Z oczu same pociekły mi łzy. Nie było we mnie złości, tylko zmęczenie. I coś gorszego – pustka. Zrozumiałam, że nie wygrałam tej bitwy. Ale też nie chciałam już walczyć.
Napisałam krótkiego SMS-a, zanim wyłączyłam telefon.
„W przyszłym roku święta zróbcie sobie sami. Ja już nie muszę.”
Nie czekałam na odpowiedź. Wyszłam na balkon, otuliłam się kocem i patrzyłam w zimowe niebo. Może rzeczywiście – nie pasowałam już do ich świata. Ale przynajmniej w końcu to zrozumiałam.
Danuta, 61 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa się obraziła, bo ubrałam sztuczną choinkę. Według niej święta powinny pachnieć lasem, a nie plastikiem”
- „Nasze święta były smutne jak zawsze. Wizyta samotnej sąsiadki dodała im trochę utraconej magii”
- „Całe życie mojego męża kręci się tylko wokół pieniędzy. Nie mogę znieść tego, że kocha swoją pracę bardziej niż mnie”

