„Synowa chce na święta zrobić karpia z bakłażana. Gardzi barszczem i pierogami, nie ma za grosz szacunku do tradycji”
„Świąteczną sielankę nagle zburzyła wizja kulinarnych eksperymentów synowej, która stwierdziła, że barszcz i pierogi są trochę passé. A ja poczułam, że jeżeli nie zapanuję nad sobą, to zamiast kolacji wigilijnej będziemy mieć awanturę, i to taką, w której latają talerze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek świątecznej afery”.

- Redakcja
Nie mam wielkich wymagań od życia. Wystarczy mi, żeby święta pachniały jak święta, a nie jak stoisko z żywnością eksperymentalną. I choć przez lata nauczyłam się akceptować różne dziwactwa ludzi — bo co zrobić, wiek robi swoje — to jedno pozostaje dla mnie nienaruszalne: Wigilia.
Kiedy więc moja synowa, z błyskiem w oku jak prezenterka nowej kulinarnej rewolucji, weszła do kuchni i oznajmiła, że na święta zrobi karpia z bakłażana, stanęłam jak wryta. Stałam przy kuchence, z drewnianą łyżką w dłoni, a para z garnka unosiła się delikatnie, pachnąc grzybami i burakami. Ten zapach zawsze uspokajał — tym razem nie dał rady.
– Bakłażana? – powtórzyłam w myślach, jakbym sprawdzała, czy to słowo nie brzmi czasem inaczej po kilkukrotnym powtórzeniu.
Za oknem zalegała szarówka, śnieg spadał powoli, miękko, a dom pachniał przyprawami. Przygotowania trwały w najlepsze. Tę sielankę nagle zburzyła wizja kulinarnych eksperymentów synowej, która stwierdziła, że barszcz i pierogi są „trochę passé”. A ja poczułam, że jeżeli nie zapanuję nad sobą, to zamiast kolacji wigilijnej będziemy mieć awanturę, i to taką, w której latają talerze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek świątecznej batalii.
Czułam rosną frustrację
Moja kuchnia to moje królestwo. Niewielkie, przytulne, z kremowymi kafelkami pamiętającymi czasy, gdy w modzie były trwałe ondulacje i meblościanki. Na blacie równiutko poustawiane miski, w oknie świąteczne lampki, wszystko idealnie, tak jak lubię. Brakowało mi tylko jednej rzeczy – cierpliwości. Synowa weszła do kuchni z energią, która pasowałaby bardziej do studia fitness niż do świątecznych przygotowań. W dłoniach trzymała dwie torby, z których wystawały warzywa.
– Mamo, gdzie mogę rozłożyć składniki? – zapytała, zajmując pół stołu.
– Jakie składniki? – zapytałam, choć bałam się odpowiedzi.
Wyłożyła je wszystkie na blat: bakłażany, glony, soczewicę, dziwne proszki w słoiczkach, które wyglądały jak zawartość szafki czarodzieja.
– Będę robić karpia – ogłosiła.
– A to co? Ryba w proszku? – zapytałam, wskazując na jeden ze słoiczków.
– To przyprawa imitująca smak – rzuciła z dumą.
Przyglądałam się jej, potem bakłażanom, potem znów jej. Czułam narastającą frustrację. Syn wszedł do kuchni, przeciągając się jak kot, który wrócił z drzemki.
– Mamo… daj jej spróbować czegoś nowego…
– Ja jej nie bronię. Tylko pytam, czemu robi nową wersję czegoś, co działa od pokoleń – syknęłam, stawiając garnek na palniku z takim impetem, że aż pokrywka podskoczyła.
Na idealnym obrazie rodzinnych świąt właśnie pojawiła się pierwsza rysa.
Byłam wierna tradycji
Gotowanie barszczu to dla mnie rytuał. Buraki cienko pokrojone, grzybki namoczone, czosnek przeciśnięty, a ja sama czuję, jak robi mi się cieplej na duszy. Tylko że tym razem spokój trwał krótko. Synowa stanęła obok mnie, wpatrując się w mój garnek jak krytyk sztuki w obraz, którego nie rozumie.
– Mamo… serio chcesz robić barszcz?
– Nie, kochanie, to tylko dekoracja – mruknęłam. – Oczywiście, że robię.
– Ale barszcz jest taki… ciężki.
– A twoje glony pływające w topinamburze są, rozumiem, leciutkie jak świąteczny obłok?
Uśmiechnęła się, nie łapiąc ironii.
– Właśnie! Są lekkie, delikatne! I nowoczesne.
– A co jest złego w tym, że coś jest stare? – zapytałam, mieszając barszcz wolno, teatralnie, jakby każde okrążenie łyżki miało podkreślić słowo tradycja.
– No nie wiem… – zaczęła niepewnie. – Po prostu… patrzę na to świeżym okiem.
– To może spojrzyj też świeżo na to, że ja gotuję barszcz – odcięłam.
Synowa popatrzyła na mnie jak dziecko, które właśnie zrozumiało, że Mikołaj ma swoje limity cierpliwości. Atmosfera zgęstniała.
Miała za nic moje pierogi
Stół był obsypany mąką, farsz pachniał cudownie, a ja już miałam przed oczami rząd równiutkich pierogów, tak jak kiedyś było u mojej mamy. Niestety — afera wisiała w powietrzu. Synowa zajrzała do kuchni, tym razem z telefonem w ręku.
– Patrz, mamo! Znalazłam przepis na bezglutenowe pierogi z kremem z nerkowców. Idealne na Wigilię!
– Na jaką Wigilię? Na Marsie? – syknęłam, klejąc pierwszy pieróg.
– Na naszą! – zawołała radośnie.
– A co jest nie tak z moimi?
– Są… takie klasyczne – wybąkała.
– Czyli dobre.
– Czyli ciężkie – poprawiła mnie.
Zawiesiłam ręce nad stolnicą.
– Kochana, pierogi mają takie być. Ciężkie od farszu i okraszone cebulką. To właśnie nadaje sens potrawom świątecznym.
Zaczęła lepić swoje. Ciasto cienkie jak papier, farsz biały, gładki i podejrzanie bezzapachowy.
– Zobacz, jakie ładne – pokazała mi dumna.
– Wyglądają jak uszy elfa na emeryturze.
Syn wszedł, obejrzał oba zestawy i zaproponował konkurs. Myślałam, że go pierogiem pacnę.
Odzyskałam swoją pozycję
Wieczorem dom wypełnił się gośćmi. Zimowe kurtki zapełniły przedpokój, śmiechy odbijały się echem, a zapach barszczu rozchodził się po wszystkich kątach jak ciepłe wspomnienie. Synowa weszła z tacą swojego „karpia z bakłażana”, jakby niosła trofeum.
– Uwaga, danie główne! – oznajmiła.
Siostra zmrużyła oczy, bratowa obejrzała tacę z taką miną, jakby sprawdzała, czy to nie pułapka.
– A gdzie ryba? – spytała wnuczka.
– Tu – wskazała synowa.
– Ale to… fioletowe – zauważyło dziecko.
– Bo to roślinna interpretacja! – odparła dumnie synowa.
Bratowa pochyliła się do mnie.
– Ilona, a ty ją jakoś specjalnie testujesz przed świętami?
– Nawet nie muszę – szepnęłam. – Ona sama sobie podkłada nogę.
Potem pojawiła się jej zupa z topinamburu. Szara, jak listopadowy chodnik po deszczu. Wnuczka, dzielna dziewczynka, zamoczyła łyżkę… i od razu spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem.
– Babciu… mogę barszczu?
Synowa uniosła brwi, urażona, ale między jednym komentarzem a drugim zaczęła tracić impet. Rodzina jednomyślnie uciekała w stronę moich dań. I pierwszy raz tego dnia poczułam, że odzyskuję moją pozycję.
Wyszło na moje
Gdy usiedliśmy do stołu, atmosfera w końcu nieco złagodniała. Światła na choince mrugały leniwie, a za oknem śnieg układał się w biały dywan. Pachniało pierogami, barszczem, suszonymi śliwkami — ciepłem domu, którego nie da się uzyskać, przyrządzając bakłażana czy topinambur.
– To co, spróbujecie mojego karpia? – podjęła ostatnią próbę synowa.
Zapadła cisza, taka jak w teatrze, gdy aktor właśnie zapomniał tekstu. Syn odważył się pierwszy. Ugryzł, uśmiech przykleił mu się do ust jak naklejka.
– No… ciekawe.
Bratowa zachłysnęła się barszczem.
– „Ciekawe” to najgorsza ocena, jaką można dostać – mruknęła.
Synowa odłożyła widelec i westchnęła.
– Ja wiem… wy się śmiejecie, ale ja chciałam dobrze. Chciałam wnieść coś swojego.
Poczułam, jak złość ze mnie uchodzi.
– Kochana… ja to rozumiem. I doceniam. Tylko tradycja to nie tylko zwykły przepis. To wspomnienia, zapachy. Rzeczy, które pamięta się całe życie.
Spojrzała na mnie zrezygnowana.
– To znaczy, że nie ma miejsca na nowoczesność?
– Jest, ale może bez konieczności wykupywania ryneczku warzyw do „reinterpretacji Wigilii”.
Zaśmiała się w końcu. I ja też.
To jest sens świąt
Kiedy wszyscy wyszli, a stół pokryły okruszki opłatka i migoczące refleksy lampek z choinki, usiadłam z herbatą i pozwoliłam sobie na chwilę spokoju. Synowa usiadła obok — w swetrze przesiąkniętym zapachem smażonego bakłażana, ale w oczach miała ciepło.
– Mamo… naprawdę chciałam, żebyś była ze mnie dumna.
– Jestem – odpowiedziałam. – Nie z powodu bakłażana, ale dlatego, że ci zależy.
– To co… w przyszłym roku zrobimy coś razem?
– Możemy, ale bakłażana już odpuśćmy.
Uśmiechnęła się, a ja poczułam, że powoli, krok po kroku, robi się między nami miejsce na coś dobrego. Może nawet kiedyś jej zupa z topinamburu przestanie straszyć. Wiem jedno — w święta nie chodzi o jedzenie, choć bardzo często przez to właśnie się kłócimy. W święta chodzi o to, żeby mimo różnic usiąść przy jednym stole. Nawet jeśli jeden talerz jest tradycyjny, a drugi… niech już będzie… z bakłażanem.
Ilona, 65 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W grudniu wyjechaliśmy na all inclusive do Egiptu. Wolałabym marznąć w Polsce, bo z mężem bawiłam się fatalnie”
- „Dostaliśmy od teściów 60 tysięcy złotych na wkład własny. Zrobili sobie z naszego mieszkania hotel i restaurację”
- „Teściowa dała wnukom anielski kalendarz adwentowy dla dewotki. Przecież dziecko woli czekoladę od świętych obrazków”

