Reklama

Zegarek znów pokazywał po osiemnastej, a ja nadal siedziałam przy komputerze, odpisując na ostatnie maile. W brzuchu burczało mi z głodu, w oczach miałam mroczki, a myśli gdzieś błądziły między kolejną fakturą a pytaniem: co dziś ugotować na kolację, żeby Szymon znowu nie powiedział „nie jestem głodny”? Bo to ostatnio jego ulubiona odpowiedź na wszystko.

Od rozwodu minęły już trzy lata, ale ja wciąż próbowałam udowodnić sobie, że dam radę. Że ogarnę wszystko – pracę, dziecko, dom, emocje. Tylko że coraz częściej łapałam się na tym, że siadam wieczorem w kuchni i płaczę do talerza zupy.

I nikt tego nie widzi

– Szymon, wychodzisz do pani Haliny znowu? – zapytałam mimochodem, słysząc jak skrzypią drzwi wejściowe.

Mój dwunastoletni syn, z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, nawet nie spojrzał na mnie.

– No.

– Zjadłeś coś? – dopytałam, czując, jak wzbiera we mnie irytacja.

– U niej coś zjem – burknął i już miał zamykać drzwi.

– Szymon... może byśmy razem pograli? Albo film obejrzeli? – zaproponowałam na chybił trafił.

Zawahał się na sekundę. Tylko sekundę.

– Może innym razem – rzucił i wyszedł, zostawiając mnie w ciszy, która brzmiała głośniej niż krzyk.

Stałam chwilę, patrząc na zamknięte drzwi, i czułam, że coś mnie w środku rozsadza. Złość? Bezradność? Smutek? Sama już nie wiedziałam. W jego wieku byłam inna. Może dlatego nie potrafię go zrozumieć. Albo może... może nie chcę zrozumieć, bo wtedy musiałabym przyznać, że coś spieprzyłam.

– Jasne, idź do tej swojej Halinki – mruknęłam pod nosem. – Tam pewnie lepiej niż z matką, co?

Usiadłam z powrotem do komputera, ale nie potrafiłam już pisać. Gapiłam się tylko w ekran, a w głowie kołatała jedna myśl: Czemu mój własny syn nie chce ze mną spędzać czasu?

– Może chociaż wyniósłbyś śmieci?

– Później – mruknął, jakby z trudem przebijał się przez moją obecność.

– Nie, Szymon. Teraz. To nie jest hotel – syknęłam ostrzej, niż zamierzałam.

Spojrzał na mnie z niechęcią, ale posłusznie podniósł worek i wyszedł. Wrócił po chwili, rzucił plecak na ramiona i ruszył do drzwi.

– Co ona ci daje, czego ja nie mogę? – zapytałam z wyrzutem.

Wzruszył ramionami, już z ręką na klamce.

– Przynajmniej nikt tam nie krzyczy.

Zamarłam. Serce zatrzymało się na chwilę, a potem ruszyło galopem. W drzwiach został tylko przeciąg. Patrzyłam w pustkę, z której jeszcze przed chwilą patrzyły na mnie oczy mojego dziecka. Obce oczy. Oczy, które nauczyłam się ranić, nawet nie zauważając kiedy.

Usiadłam na schodach. Głupie schody, po których biegał jako czterolatek w piżamce z Batmanem, śmiejąc się do mnie. Teraz wychodzi z domu jak z klatki.

Przynajmniej nikt tam nie krzyczy

Ta jedna fraza powtarzała się w mojej głowie jak złowieszczy refren.

Nie jestem potworem. Ale jak ma się być ciepłą matką, kiedy się wiecznie walczy – z pracą, rachunkami, samotnością? Jak go kochać, kiedy czasem nie umiem nawet samej siebie znieść.

– On mnie po prostu unika, Kasia. Jakby był moim lokatorem, nie dzieckiem. – Wylałam z siebie żal, mieszając kawę w firmowej kuchni.

– A próbowałaś z nim... tak po prostu pogadać? – zapytała Kasia, jak zwykle spokojna.

– Jasne, próbuję codziennie. I codziennie dostaję w twarz jego milczeniem. Albo pretensją w oczach. Wiesz, jak to boli?

– Wiem. Ale może... może to ty jesteś zbyt zła na niego, żeby usłyszeć, co on próbuje powiedzieć?

Zamrugałam. Te słowa były jak ukłucie. Zraniły.

– Czyli to moja wina? – wycedziłam, czując, jak wszystko się we mnie gotuje. – Mam dziecko, które traktuje mnie jak powietrze, a ty mi mówisz, że może to ja go nie słucham?!

– Nie o to mi chodzi – Kasia westchnęła i położyła mi dłoń na ramieniu. – Po prostu... czasem nie chodzi o słowa. Tylko o obecność. Może on potrzebuje innej ciebie.

Milczałam. W głowie dudniło: Innej mnie. Jakiej? Mniej zmęczonej? Mniej spiętej? Mniej samotnej?

Wróciłam do biurka, ale nie mogłam się skupić. Myśli krążyły wokół wspomnień: jak kiedyś wyciągałam Szymona spod koca, gdy płakał po rozmowie z ojcem. A ja tylko mówiłam: „Nie rycz, chłopaki nie płaczą”. Jak wrzeszczałam, gdy zalał kuchnię, choć miał wtedy ledwie dziewięć lat.

Może naprawdę... czas zobaczyć własne błędy?

Nie planowałam tej wizyty. Po prostu zeszłam po pracy z autobusu jeden przystanek wcześniej i zamiast do domu, skręciłam w stronę klatki pani Haliny. Stałam chwilę pod drzwiami, jak uczennica przed wejściem do gabinetu dyrektora.

W końcu nacisnęłam dzwonek.

– O, pani Aniu! – starsza kobieta uśmiechnęła się ciepło. – Szymka dziś nie ma, jest na dodatkowym z angielskiego. Ale niech pani wejdzie. Herbatki?

– Chętnie. – Weszłam do jej mieszkania i od razu poczułam coś, czego nie było w moim – ciszę. Nie martwą, przytłaczającą. Spokojną.

Siedziałyśmy przy kuchennym stole. Z zegarka zwisał pomponik, ściany ozdobione były zdjęciami wnuków. Było tu... bezpiecznie.

– Pani Halino... – zaczęłam niepewnie. – Szymon... on bardzo lubi do pani przychodzić. Wiem o tym.

Spojrzała na mnie łagodnie. Milczała chwilę, jakby szukała słów.

– Pani syn to wspaniały chłopiec. Delikatny. Mądry. Potrzebuje tylko trochę ciszy i czułości. U mnie znajduje jedno i drugie.

Poczułam, jak gardło mi się zaciska.

– Ja... staram się być dobrą matką.

– Wiem – powiedziała. – Ale czasem nie chodzi o to, co się robi. Tylko jakim się jest. Czy się słucha. Czy się nie przerywa. Czy się patrzy naprawdę.

Zawstydzenie zalało mnie od stóp do głów

Przypomniałam sobie, jak Szymon opowiadał o czymś, a ja pisałam maile. Jak próbował coś narysować, a ja tylko rzuciłam: „ładne”, nie patrząc.

– Kiedyś powiedział mi: „U pani czuję się lekki”. – pani Halina zamilkła. – To dało mi do myślenia. Co musi czuć u siebie w domu, skoro szuka lekkości gdzie indziej?

Wbiłam wzrok w filiżankę. Po policzku spłynęła mi łza.

Tego wieczoru długo nie gasiłam światła. Siedziałam w salonie, wpatrując się w zdjęcie Szymona, jeszcze z czasów przedszkola. Z uśmiechem bez przednich zębów i plamą po lodach na bluzce. Wtedy przytulał się do mnie bez końca. Wtedy wszystko było proste. A może tylko tak mi się wydawało?

W nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, aż w końcu wstałam, przeszłam przez ciemny korytarz i zerknęłam do pokoju syna. Spał skulony, twarzą do ściany. Nie miałam odwagi go obudzić.

Następnego dnia wrócił z angielskiego wcześniej niż zwykle. Zatrzymał się w przedpokoju, zerkając na mnie nieufnie.

– Szymon – odezwałam się cicho. – Chciałam... porozmawiać.

– Znowu będzie o tym, że nie sprzątam w pokoju?

– Nie. – Pokręciłam głową. – Nie o tym.

Milczał. Stał ze spuszczonym wzrokiem, jakby nie chciał słuchać. A jednak nie odszedł.

– Wiem, że cię zawiodłam. Wiem, że często się wkurzam, krzyczę. I... może nie widzę, co przeżywasz. Ale próbuję się tego nauczyć. Od nowa.

Zaskoczyłam go. Spojrzał na mnie uważnie. Ale nie odpowiedział. Odwrócił się i zamknął się w pokoju.

Nie płakałam. To by było za łatwe. Zamiast tego usiadłam na podłodze pod drzwiami i czekałam.

Z kuchni pachniało herbatą. Może usłyszy. Może pomyśli, że skoro nie wrzeszczę, to warto kiedyś otworzyć te drzwi. Zaczęłam w myślach mówić do niego. Przepraszać. Za każdy zmarnowany moment, za każde „nie teraz”, za każdą niezauważoną łzę. Jestem tu, Szymku. Już nie obok. Przy tobie.

Minęło kilka dni. Szymon nadal trzymał dystans. Rozmawialiśmy tylko o tym, co konieczne – lekcje, kolacja, plan lekcji. Ale już nie było w jego oczach tej złości. Zastąpiła ją ostrożność. Jakby badał, czy naprawdę się zmieniam.

W piątek postanowiłam spróbować jeszcze raz.

– Może pójdziemy na spacer? – zapytałam, udając, że nie zależy mi aż tak bardzo.

Wzruszył ramionami.

– Jak chcesz.

Nie łudziłam się, że to znak przełomu. Ale po kilku minutach byliśmy już w parku. Cisza między nami była gęsta, ale spokojna.

Usiedliśmy na ławce przy stawie. Szymon patrzył na kaczki, ja na jego profil. Dorósł. Jakby przez ostatnie miesiące przybyło mu nie tylko wzrostu, ale i lat w środku.

– Lubię być u pani Haliny – powiedział nagle.

Zamarłam.

– Bo tam... czuję się dobrze.

Skinęłam głową, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– Ale wiesz... chcę, żebyś się też tak czuł tutaj. Ze mną – odezwałam się po chwili. – Nie będę ci już mówić, że chłopaki nie płaczą. Ani że przesadzasz. Po prostu... powiedz mi, co czujesz. Ja posłucham.

Spojrzał na mnie krótko, uważnie.

– Zobaczymy – rzucił i wstał z ławki.

Nie podbiegłam, nie przytuliłam. Ale szliśmy potem obok siebie w równym tempie. To już było coś.

Wieczorem poszedł do swojego pokoju, a ja siedziałam w kuchni z notatnikiem. Pisałam. Nie dla nikogo – dla siebie. Bo coś we mnie pękło. Może właśnie pękła zbroja, którą budowałam przez lata, żeby się chronić. I może teraz... może w końcu mogę zacząć budować coś prawdziwego.

Nie wiem, ile czasu zajmie nam odbudowa. Nie mam planu ani gwarancji. Mam tylko świadomość, że zawiodłam. I że w końcu to do mnie dotarło.

Siedzę wieczorem przy biurku, a Szymon gra coś cicho w swoim pokoju. Czasem wpadnie do kuchni po herbatę. Czasem rzuci „cześć” z miną, jakby wcale mu nie zależało. Ale ja już wiem, że czasem to tylko sposób obrony. I że to, co najważniejsze, nie dzieje się w słowach.

Z panią Haliną mijamy się czasem w windzie. Uśmiecha się do mnie jak do kogoś, kto coś zrozumiał. A ja się uśmiecham z wdzięcznością, że nie tylko zrozumiałam, ale i dostałam szansę.

Nie jestem idealna. Wciąż łapię się na podniesionym tonie, na tym, że za dużo mówię, a za mało słucham. Ale teraz umiem powiedzieć: „przepraszam”. I: „opowiedz mi o tym, jeśli chcesz”.

Szymon jeszcze nie ufa mi do końca. Nie dziwię mu się. Ale dziś zostawił w kuchni kartkę – rysunek. Ja, on, pies, którego jeszcze nie mamy. I podpis: „może kiedyś”.

I ja się tej myśli trzymam. Że może kiedyś.

Już nie jako matka, która wszystko wie najlepiej.

Ale jako człowiek, który w końcu chce słuchać.

Anna, 43 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama