„Syn w Anglii zarabiał krocie, a mnie nie stać było na tanie parówki. Nie skarżę się, bo nie chcę robić mu wstydu”
„Słuchałam go. Naprawdę słuchałam, ale nic z tego nie było o mnie. Ani razu nie zapytał, czy mam ciepło w domu. Czy czegoś mi nie brakuje. Może naprawdę nie wiedział, że mogłabym czegoś potrzebować. A może nie chciał wiedzieć?”.

- Redakcja
Codziennie wstawałam o siódmej bez budzika. W mieszkaniu było cicho, jak zwykle. Cisza już mnie nie bolała, tylko przypominała, że czas płynie i wszystko się zmienia. W łazience lustro odbijało moją twarz, a ja nawet nie próbowałam się oszukiwać – jestem starszą kobietą. Zmarszczki, siwe włosy, trochę schudłam w ostatnich miesiącach, ale nikt tego nie zauważył. Kto to miałby być?
Zakładałam swój stary, wełniany sweter – kiedyś beżowy, teraz poszarzały od lat noszenia – i szłam do kuchni. Tam parzyłam kawę, tę samą od lat, rozpuszczalną, tanią. Grzałam też garnek z wodą na gazie, żeby choć trochę podniosła temperaturę w mieszkaniu. Kaloryfery chodziły słabo, a rachunki były takie, że człowiek się dwa razy zastanawiał, zanim odkręcił do końca. Ale nie narzekałam. Trzeba było sobie radzić.
Ukrywałam coś prze światem
Siedziałam przy kuchennym stole z filiżanką w dłoni i patrzyłam przez okno. Świat działał dalej. Na chodniku chłopak z sąsiedniego bloku stał z nosem w telefonie i czekał na autobus. Patrzyłam na niego codziennie, jakby to była jakaś moja własna rutyna. Nie czułam się samotna, po prostu było jak było. Człowiek się przyzwyczaja.
Po kawie szłam do jadłodajni dla seniorów. Tam było ciepło i zawsze ktoś się odezwał. Najczęściej pani Zosia. Miała gadane, potrafiła opowiedzieć historię z zakupów tak, jakby była sceną z filmu.
– A Marek, co u niego? – zapytała mnie któregoś dnia, mieszając herbatę z cytryną.
Uśmiechnęłam się lekko, jak zwykle.
– Za granicą. Zajęty, ale dzwoni – powiedziałam z tym moim stałym uśmiechem, który miał uspokajać wszystkich wokół.
W środku coś jednak ścisnęło mnie w gardle. Nie chciałam, żeby ludzie wiedzieli, że nic od niego nie mam. To by bolało bardziej niż samotność.
Zimą nosiłam ten sam stary szary płaszcz, co zawsze. Porządny, jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, kiedy byłam księgową w spółdzielni i miałam biurko, papiery, trzynastkę przed świętami. Marek wtedy był „moim małym chłopcem”, chodził po domu w za dużym swetrze i pytał, kiedy będą naleśniki. Teraz był panem Markiem z Anglii, z restauracjami i zdjęciami na Instagramie. Ale ja się nie żaliłam. Takie życie – mówiłam ludziom. I już.
Syn wyjechał i o mnie zapomniał
Nie wiedziałam dokładnie, co Marek robił w tej Anglii. Wiedziałam tylko tyle, co opowiadał przez telefon, a mówił dużo i kwieciście, choć niewiele z tego trafiało do mnie. Miał restauracje, klientów, coś projektował, coś otwierał. Czasem przesyłał zdjęcia – stoły zastawione jak z katalogu, potrawy, których nie umiałabym nawet nazwać, światła, uśmiechnięci ludzie. Wyglądał dobrze. Ubrany modnie, włosy jakby zawsze świeżo po fryzjerze. Zrobił się taki daleki. Kiedyś był chudy jak patyk i wiecznie niedomyty. A teraz? Elegancki, pewny siebie, czarujący.
Opowiadał czasem o mnie w tych swoich restauracjach. Że nauczyłam go gotować zupę z resztek. Że piekłam chleb w piekarniku, jak były czasy pustek w sklepach. Że „mama to potrafiła zrobić coś z niczego”. Mówił to z dumą, a ja słuchałam tego wszystkiego jak bajki. Piękne, tylko że jakby o kimś innym.
Nie prosiłam go o pomoc. Nigdy. Nawet jak się robiło ciężko, nawet jak musiałam wybrać: zapłacić za leki czy dogrzać pokój. Zresztą, on zawsze mówił, że nie chce mi „dawać jałmużny”. Że jestem dumną kobietą. I miał rację – byłam. Ale czasem myślałam, że ta jego delikatność to wygodna wymówka.
Nie umiałam się cieszyć
W grudniu, tuż przed świętami, pojawił się w Polsce. Nie zadzwonił wcześniej. Nie zapytał, czy mam czas. Po prostu stanął pod blokiem z czekoladkami i markową herbatą. Dowiedziałam się o tym od pani Grażyny z parteru, kiedy wracałam z zakupów.
– Pani Helenko, wie pani, że Marek przyjechał? Widziałam go dziś przed klatką. Elegancki, jak z telewizji! – mówiła z przejęciem.
Serce mi zabiło. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy chować. A potem już stanął przede mną – mój dorosły syn, z uśmiechem i torbą prezentów. Tyle że ja nie potrafiłam już zareagować jak kiedyś. Stałam jak wryta. Może nawet trochę chłodna.
Drzwi otworzyłam mu powoli. Z trudem przekręciłam klucz, choć przecież nigdy nie miałam się czego bać. Stał tam, w jasnym płaszczu, z torbą w jednej ręce i szerokim uśmiechem, który wyglądał bardziej jak grzeczność niż radość.
– Cześć, mamo – powiedział i pocałował mnie w policzek, jakbyśmy widywali się co tydzień.
– Wejdź – odpowiedziałam cicho, robiąc mu miejsce w przedpokoju.
Rozebrał się powoli, jakby rozglądając się po mieszkaniu. Pewnie zauważył, że ściany od lat nie były malowane, a podłoga skrzypi przy każdym kroku. Ale nic nie powiedział. Wyciągnął z torby eleganckie pudełko z czekoladkami i jakąś herbatę w metalowej puszce.
– Przywiozłem ci coś słodkiego. Belgijskie praliny. I herbatę. Tę, którą kiedyś lubiłaś.
Wzięłam to od niego z uprzejmością.
– Dziękuję – powiedziałam, choć w środku czułam tylko pustkę.
Czekałam na gest z jego strony
Usiedliśmy w dużym pokoju. On na kanapie, ja w moim fotelu. Nie wiedzieliśmy, co mówić. Jakbyśmy byli dwoma nieznajomymi, którzy przez przypadek znaleźli się w jednym pomieszczeniu.
– Jak się trzymasz, mamo?
– Jak zwykle. Rano kawa, potem jadłodajnia. Wieczorem książka. Cicho i spokojnie.
Skinął głową, spojrzał na okno.
– Muszę ci opowiedzieć, jak otworzyliśmy nową restaurację w Brighton. Sam wystrój wnętrza to dzieło sztuki. Współpracujemy z kucharzem, który pracował kiedyś dla samej królowej.
Mówił dalej o daniach z truflami, o klientach, co płacili po trzysta funtów za kolację, o tym, jak ważne są detale i prezentacja.
Słuchałam. Naprawdę słuchałam, ale nic z tego nie było o mnie. Ani razu nie zapytał, czy mam ciepło. Czy czegoś mi nie brakuje. Może naprawdę nie wiedział, że mogłabym czegoś potrzebować. A może nie chciał wiedzieć.
Kiedy zamilkł na chwilę, zapytałam:
– Na długo przyjechałeś?
– Tylko na parę dni. Klienci czekają – zażartował, ale nie zaśmiałam się.
Zrobiło się cicho. Herbata wystygła. Czekoladki leżały nierozpakowane. Był w moim mieszkaniu, a ja czułam się jeszcze bardziej sama niż zwykle.
Oddałam swój prezent
Następnego dnia rano Marek już nie przyszedł. Wysłał wiadomość, że ma spotkanie z kimś ważnym w Warszawie, ale spróbuje jeszcze wpaść przed wyjazdem. Nie czekałam. Włożyłam ciepłe buty, owinęłam się szalem i zeszłam na dół. Śnieg skrzypiał pod stopami. Powietrze było rześkie, ostre. Dzieciaki z bloku obok lepiły bałwana pod drzewem. Jeden z chłopców miał za duże rękawiczki, drugi cały czerwony nos. Patrzyłam na nich przez chwilę, zanim podeszłam.
Trzymałam w rękach to eleganckie pudełko z pralinkami. Nawet nie otwierałam. Nie dlatego, że się obraziłam. Po prostu… ja już nie potrzebowałam słodkiego.
– Macie, dzieciaki – powiedziałam, podając im czekoladki. – Dostałam, ale wy się bardziej ucieszycie.
Zrobili wielkie oczy.
– To naprawdę dla nas?
– Naprawdę. Tylko nie zjedzcie wszystkiego na raz, bo to takie specjalne, zagraniczne.
Zaczęli dziękować, podskakiwać, jeden przytulił pudełko jak skarb. Potem pobiegli do domu, wołając mamę, żeby im otworzyła.
Wracałam wolno. Winda znów jechała zbyt długo. W środku spotkałam panią Stefanię z czwartego piętra.
– O, pani Heleno, widziałam wczoraj syna! Marek, tak? Przystojny mężczyzna. To cudownie, że przyjechał!
– Tak, był – odpowiedziałam spokojnie. – Przywiózł mi praliny. Drogie.
– No i pięknie! A gdzie są?
– Oddałam dzieciakom.
– Dlaczego?
Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się lekko.
– Bo ja już nie potrzebuję słodyczy.
W windzie zapadła cisza. Stefanię trochę zatkało, a ja patrzyłam w swoje odbicie w lustrze. Bez żalu, bez złości. Po prostu wiedziałam, co zrobiłam i dlaczego.
Nie miałam do niego żalu
Tego samego wieczoru zrobiło się wyjątkowo cicho. Jakby mieszkanie trzymało oddech. Usiadłam przy kuchennym stole, z kubkiem herbaty. Już nie tej drogiej, angielskiej – wróciłam do swojej zwykłej. Znana, mocna, bez żadnych egzotycznych nut. Taka, jaką lubiłam. Pralinek już nie było. Ucieszyłam się, że trafiły w dobre ręce.
Patrzyłam przez okno, choć za szybą było już ciemno. Migotały tylko latarnie, czasem przejechał samochód. Myślałam o Marku. O tym, jak siedział u mnie w pokoju, mówił o restauracjach, o daniach z jakimiś dziwnymi składnikami. Patrzyłam wtedy na niego i czułam, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. I nie chodziło o kilometry.
Zastanawiałam się, czy on wie, że ja wiem. Że widzę, jak się stara nie widzieć. Nie pytałam go o nic. Nie chciałam go zawstydzać. Wiem, że w jego świecie są inne zasady, inne priorytety. On biegnie, ja stoję. Może nie umie już inaczej.
Ale jednak coś we mnie pękło. Nie krzyczało, nie płakało. Po prostu – cichutko się rozpadło, jak stare szkło, które zbyt długo stało na słońcu. Nie czułam żalu. Tylko taką zwykłą, codzienną pustkę. Może on naprawdę myśli, że wystarczy, że przyjdzie z pudełkiem czekoladek i wszystko będzie dobrze. A może… po prostu nie umie inaczej.
Helena, 71 lat