Reklama

Nie jestem z tych, co lubią narzekać. Zawsze miałam cichą nadzieję, że dzieci, nawet jeśli wyjadą, będą pamiętać o domu, o mnie – matce, która dla nich zostawiła wszystko. Każdy grudzień jest dla mnie bolesny, ale ten... Ten bije wszystkie poprzednie na głowę. Telefon milczy, skrzynka na listy pusta, a w kalendarzu już zaznaczone „Wigilia – sama”.

Syn w Anglii, córka w Szwecji. I choć zarabiają tam podobno dobrze, żadne z nich nie zdołało znaleźć choćby weekendu na odwiedziny. Nie pytam już, dlaczego. Po prostu czekam. I chyba się nie doczekam.

Dzieci o mnie zapomniały

Na stole już od tygodnia leży nowy obrus z wyszywanym Mikołajem. Kupiłam go sama, na promocji, choć i tak nikt tego nie doceni. W kącie salonu stoi pudełko z bombkami. Otworzyłam je dzisiaj, popatrzyłam na szklane aniołki, na stare gwiazdy z brokatem, które lepiła kiedyś Ania i zamknęłam z powrotem.

Kiedyś było inaczej. Dom pachniał makiem, cynamonem i smażonym karpiem. Stefan co roku udawał, że nie wie, gdzie są lampki, i krzyczał, że któraś żarówka znowu nie działa. Śmiałam się wtedy, bo wszystko i tak zawsze działało, tylko jemu się nie chciało szukać. Ania rwała się do kuchni, chciała lepić pierogi. A teraz?

Teraz cisza ma smak goryczy. Odkąd Stefan umarł, dzieci coraz rzadziej wracały. Jeszcze dwa lata temu Ania wpadła chociaż na sylwestra. Rok temu przysłali paczkę. A w tym? W tym są jak duchy – niby gdzieś są, niby żyją, ale nieobecni. I ta pustka po nich, zarówno przy stole, jak i w sercu, bolała mnie najbardziej.

Rano zaparzyłam kawę i usiadłam przy oknie. Na ławce pod blokiem siedziała sąsiadka Basia z wnukiem. Zazdrość ugryzła mnie jak mróz w policzek. Czy ja byłam tak złą matką, że dzieci dziś o mnie zapomniały?

Żadnego miejsca dla mnie

Telefon zadzwonił tuż po siedemnastej. Serce mi podskoczyło, choć przecież nie było powodu. Wiedziałam, że to Marek – mój syn. Miałam nadzieję, że zapyta, jak się czuję. Może przyjedzie. Choćby na dzień, dwa.

– Cześć, mamo. Dzwonię tylko na moment – powiedział jak zawsze szybko, jakby zegarek w Londynie działał inaczej niż nasz. – Jak tam u ciebie?

– Zimno. I pusto – odpowiedziałam ostrożnie.

– No tak, grudzień... Słuchaj, nie dam rady przyjechać. Wiesz, praca, zmiana grafiku, no i Justyna też w ciąży, to nie możemy się tak rzucać na głęboką wodę.

– Aha. Gratuluję. Nie mówiłeś wcześniej – dodałam po chwili ciszy. – A Julka? Czuje się dobrze?

– Julka? No pewnie. Dzieciaki zdrowe, wszystko okej. Mamo, muszę kończyć. Dzwoniłem tylko dać znać.

– Dobrze – szepnęłam. – Trzymajcie się.

I zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek więcej, usłyszałam tylko piknięcie rozłączonego połączenia. Siedziałam z telefonem w dłoni, czując, jak łzy pieką pod powiekami.

Mam wnuki, których nie widziałam od trzech lat. Synową, która nawet nie powie słowa do słuchawki. I teraz – kolejne dziecko w drodze. I żadnego miejsca dla mnie w tym wszystkim.

Ciągle słyszałam wymówki

Dzień później zadzwoniła Ania. Moja córka, moja dumna emigrantka. Mieszka w Malmö, mówi, że tam jej lepiej. Ma pracę, partnera, ciekawe i dostatnie życie. Tylko mnie tam nie ma.

– Mamo, tylko nie miej mi za złe, dobrze? – zaczęła od razu.

– Nie mam – odparłam, bo wiedziałam, co powie.

Nie przyjedziemy na święta. Andreas ma dyżur w szpitalu, a ja... no, wiesz, to wszystko z biletem, drogo, samoloty odwołują...

– Rozumiem – skłamałam.

– Ale pomyślałam, że zrobimy wideo połączenie w Wigilię. Postawisz telefon na stole, co?

Telefon na stole. Tak to teraz wygląda. Dzieci przez ekran, wnuki przez ekran, wszystko przez ekran. A ja mam siedzieć i udawać, że mnie to cieszy?

– Oczywiście, zróbmy tak – powiedziałam i natychmiast pożegnałam się, bo czułam, że głos mi drży.

Przez chwilę siedziałam w milczeniu, patrząc na pusty pokój. Na stole stała miska z mandarynkami. Zawsze kupowałam ich więcej dla Ani, bo je uwielbiała. Teraz już wiem, że nikt ich nie zje. Zgniłe wyrzucę po świętach.

To już nie było to samo

Pierniki zaczęłam robić wcześnie rano, jak co roku. Najpierw wyjęłam z szafki stary zeszyt z przepisami, choć i tak znałam proporcje na pamięć. Mimo to zawsze otwierałam zeszyt, jakby to była świąteczna tradycja. Ciasto wyrabiałam długo. Zatrzymywałam się co chwilę, jakbym liczyła, że zaraz usłyszę kroki w przedpokoju albo głos Ani z pytaniem, czy może już lukrować. Wokół panowała cisza.

– No dobrze, do roboty – powiedziałam sama do siebie, głośno, żeby choć na chwilę oszukać pustkę.

Piekarnik nagrzewał się powoli. Zaparowały mi okulary, gdy otworzyłam drzwiczki. Zapach przypraw wypełnił kuchnię i przez moment poczułam, jakby czas się cofnął. Jakby Stefan miał zaraz wejść i zapytać, czy już gotowe, a dzieci zaczęłyby się kłócić o foremki.

Telefon zadzwonił nagle. Podskoczyłam tak, że prawie upuściłam blachę.

– Halo? – odebrałam drżącym głosem.

– Maria, to ja, Basia – odezwała się sąsiadka. – Wszystko w porządku przed świętami?

– Tak… piekę pierniki – odpowiedziałam i sama zdziwiłam się, jak bardzo to słowo zabrzmiało pusto.

– U nas już wszystko prawie gotowe. Słuchaj, przyjdź do nas na Wigilię. Sama przecież nie będziesz siedzieć.

– Dziękuję, Basiu, ale nie – powiedziałam szybko. – Ja… ja wolę zostać w domu.

– Dzieci przyjeżdżają? – zapytała ostrożnie.

Zawahałam się.

– Nie. Są… daleko.

– To tym bardziej. Nie ma sensu się tak męczyć.

– Nie męczę się – skłamałam. – Po prostu tak mi będzie lepiej.

Basia westchnęła ciężko.

– Jak chcesz. Ale pamiętaj, że drzwi są otwarte.

Odłożyłam telefon i oparłam się o blat. Łzy spłynęły mi po policzkach prosto do miski z lukrem. Nawet ich nie starłam. Nie miało to już znaczenia. Pierniki wyszły piękne. Złote, równe, pachnące. Poukładałam je starannie na talerzu, przykryłam czystą ściereczką i postawiłam na stole. Spojrzałam na nie i poczułam, że zrobiłam je tylko po to, żeby mieć dowód, że jeszcze pamiętam, jak być matką.

Czułam się samotna

Usiadłam do stołu dokładnie o dziewiętnastej. Tak jak zawsze. Obrus był biały, wyprasowany, na talerzyku położyłam opłatek, choć nie wiedziałam już po co. Na stole stał barszcz, pierogi, śledzie. Dwanaście potraw, jedna osoba. Zapaliłam świecę i przez chwilę tylko na nią patrzyłam. Płomień drżał lekko, jakby też nie był pewien, czy warto się palić. Telefon zadzwonił pierwszy raz.

– Mamo! – usłyszałam głos Marka. – Wesołych Świąt!

Na ekranie pojawiły się twarze wnuków. Jedno coś krzyczało, drugie uciekało sprzed kamery.

– Powiedz babci „cześć” – powiedział Marek.

– Cześć… – mruknęło jedno z dzieci, nawet nie patrząc w ekran.

– Jak się czujesz, mamo? – zapytał szybko.

– Dobrze – skłamałam. – A wy?

– Super, super. Wiesz, trochę chaosu, ale tak to jest z dziećmi – zaśmiał się. – Justyna, pokaż choinkę!

– Marek… – spróbowałam wtrącić.

– Mamo, my już musimy kończyć. Zadzwonimy jutro, dobrze?

– Dobrze – powiedziałam cicho.

Ekran zgasł. Chwilę później zadzwoniła Ania.

– Mamo, jesteś? – zapytała, jakby bała się, że mnie tam nie będzie.

– Jestem – odpowiedziałam.

– Wesołych Świąt… Przepraszam, że tak wyszło.

– Nic się nie stało – powiedziałam automatycznie.

– W przyszłym roku na pewno przyjedziemy – dodała szybko.

Nie odpowiedziałam od razu.

– Mamo? – zaniepokoiła się.

– Słyszę cię – odparłam. – Tylko… uważaj na siebie.

Uśmiechnęła się, pomachała i połączenie się urwało. Zostałam sama. Wzięłam opłatek do ręki, obejrzałam go z obu stron i odłożyłam z powrotem. Nie potrafiłam go przełamać. Nalałam barszczu, zjadłam kilka łyżek i odsunęłam talerz.

– No to Wesołych Świąt – powiedziałam do pustego krzesła naprzeciwko.

I wtedy się rozpłakałam.

Nie umiałam się z tym pogodzić

Po Wigilii długo nie sprzątałam. Siedziałam przy stole, jakby ktoś jeszcze miał przyjść, jakby to była tylko chwila przerwy, a nie koniec. Potem zgasiłam świecę i poszłam do łóżka w ubraniu. Rano obudziłam się wcześnie. Było cicho, jakby świat wstrzymał oddech. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy oknie. Na parkingu ktoś pakował walizki do samochodu, ktoś wyjeżdżał. Zawsze ktoś wyjeżdża.

Przez moment pomyślałam, że może powinnam była pójść do Basi. Że może źle zrobiłam, wybierając samotność. Ale prawda była taka, że nie chciałam być dodatkiem do czyjegoś szczęścia. Chciałam być czyjąś matką. A nie byłam. Telefon leżał obok, nie zadzwonił.

Zrozumiałam wtedy, że dzieci nie są złe. One po prostu mają swoje życie. Tylko nie rozumieją, że moje jeszcze trwa. Że ja wciąż czekam, wciąż pamiętam, wciąż kocham.

Posprzątałam stół powoli, ostrożnie, jakby każde podniesione naczynie było pożegnaniem z czymś ważnym. Pierniki schowałam do puszki. Może komuś dam, może zjem sama. Wieczorem usiadłam na kanapie i przykryłam się kocem. Po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że kolejne święta mogą wyglądać tak samo. I że muszę nauczyć się z tym żyć.

Tylko ta cisza… Ona już nie była spokojna. Ona bolała. I wiedziałam, że zostanie ze mną na długo.

Maria, 77 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama