„Syn traktuje mnie jak bankomat i ciągle przychodzi po pieniądze. Ma 30 lat, a ja ciągle sponsoruję mu bułki i wędlinę”
„Jak to się stało, że mój jedyny syn nie potrafi stanąć na własnych nogach? Co zrobiłam nie tak? Przecież miał wszystko – miłość, dach nad głową, wsparcie, spokój. Nigdy nie był głodny, nie miał nieprzespanych nocy z powodu zimna czy hałasu”.

- Redakcja
Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że mój trzydziestoletni syn będzie traktował mnie jak bankomat, parsknęłabym śmiechem. Zawsze byłam przekonana, że dobrze go wychowałam – na porządnego, odpowiedzialnego chłopaka. Ale z wiekiem nie zamienił się w dojrzałego mężczyznę, tylko w wygodnickiego chłopca, który uważa, że wszystko mu się należy. Co tydzień przychodzi po pieniądze. Najpierw na bułki, potem na telefon, później „tylko dwie stówki, mamo, oddam za tydzień”. Tyle że ten tydzień trwa już chyba z pięć lat.
Czekam, aż w końcu dorośnie
– Mamo, masz może jakąś gotówkę? Tylko na dzisiaj, bo znowu karta mi się zablokowała – usłyszałam, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć płaszcz. Stał już w przedpokoju, nawet butów nie zdjął. Tylko spojrzałam na niego: trzydzieści lat na karku, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, zarost jak u drwala, a w oczach dziecięce oczekiwanie.
– A co z pensją? – zapytałam, nie kryjąc zmęczenia.
– Wiesz przecież, że mi przelewają dopiero pod koniec miesiąca… Poza tym to tylko drobne, jakieś pięć dych.
– Na co? – nie mogłam się powstrzymać.
– No jak to na co? Bułki, coś do jedzenia… Przecież nie proszę cię o nie wiadomo co – parsknął i rozłożył ręce.
Podeszłam do torebki i bez słowa podałam mu banknot. Zabrał jak swoje i ruszył do drzwi.
– Ale oddasz, prawda? – rzuciłam za nim.
– No jasne, przecież wiesz, że zawsze oddaję – odpowiedział szybko i już go nie było.
A ja tylko westchnęłam. W głowie miałam obrazy z przeszłości – jak zdzierałam kolana, pracując po godzinach, by zapewnić mu lepszy start. Kursy angielskiego, korepetycje, markowe buty „jak inni w klasie”. Nie odmawiałam. Chciałam być tą dobrą matką. Tylko że mój syn nigdy nie przestał mieć dziesięciu lat.
Chyba naprawdę wierzyłam, że w końcu dojrzeje. Że przyjdzie dzień, w którym sam przyniesie mi zakupy albo zapłaci rachunek. Ale on nadal czeka, aż ja wszystko zrobię za niego.
Stówka tu, stówka tam
– Mamo, nie masz może stówki? – zapytał tydzień później, stając znowu w drzwiach, jakbyśmy się umawiali co środę na małe żebry.
– Przecież miałeś mi oddać pięćdziesiąt z ostatniego razu – przypomniałam.
– Wiem, mamo, no wiem… Ale zapomniałem, bo miałem tyle na głowie. Wiesz, że szef ostatnio mnie ciśnie o te raporty, a ja nie mam nawet komputera w domu, bo się popsuł. Mam w planie coś kupić, ale muszę najpierw jakoś przeżyć. Serio, oddam, jak tylko się odbiję.
Słowo „odbiję” słyszałam od niego od dobrych kilku lat. Tylko nie wiedziałam, od czego niby miałby się odbić, skoro nie próbował się nawet odbić od kanapy. Zmienił kilka prac, żadna mu nie pasowała. Tu go wkurzał szef, tam był dziwny klimat, a gdzie indziej za mało płacili jak na jego potencjał. Potencjał, który polegał głównie na tym, że potrafił jednym tchem wymienić wszystkie gry z PlayStation, ale nie wiedział, gdzie jest najbliższy urząd skarbowy.
– Co mam ci powiedzieć, synu? – spytałam cicho. – Przecież ci nie powiem: „radź sobie sam”, kiedy wiem, że ty sobie sam nie poradzisz.
– No właśnie, mamo. Ty zawsze rozumiesz – powiedział z uśmiechem i ucałował mnie w czoło, jakby to on był moją opiekunką, a nie odwrotnie.
Dałam mu tę stówkę. I wiedziałam, że jej nie zobaczę. Ale nie to bolało najbardziej. Tylko to, że on już nawet nie udawał, że się stara.
Jeszcze mu mało
Tego dnia przyszedł po raz kolejny, tym razem nawet nie z pytaniem, tylko z oczekiwaniem. Siedział w kuchni, pił moją kawę i jadł ostatnie jajka z lodówki.
– Mamo, a ty wiesz, że jakbyś chciała, to mogłabyś mi trochę pomóc bardziej? Serio, ja nie mówię, że musisz, ale no... masz emeryturę, mieszkanie, wszystko masz.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– I co? Uważasz, że jestem bogata?
– No w porównaniu do mnie, to tak. Ja nie mam nic. Nawet telewizora już nie mam, bo musiałem sprzedać. A ty masz pełną kuchnię, własne M3 i wszystko gra. Ja tylko chcę trochę się odbić, a ty tak jakby… no nie wiem… trzymasz mnie na dnie.
Poczułam, jak ręce mi się trzęsą.
– Trzymam cię na dnie?! Ty masz trzydzieści lat, Piotr! Trzydzieści! Ja w twoim wieku miałam ciebie, kredyt na lodówkę i matkę chorą na serce! Ty masz tylko plecak i wieczne pretensje.
Ale on nawet nie drgnął. Wzruszył ramionami.
– Każdy ma inny los. Ty jesteś z tego pokolenia, co się wszystko robiło „bo trzeba”. Ja nie chcę tak żyć. Nie chcę być niewolnikiem.
– Ale niewolnikiem moich pieniędzy możesz być, tak?
– To tylko czasowe, mamo. Ja naprawdę wierzę, że coś się zmieni.
Tylko że nie robił nic, żeby cokolwiek się zmieniło. A ja miałam wrażenie, że ten jego „czasowy” stan trwa już całe wieki.
Co zrobiłam nie tak?
Siedziałam wieczorem w fotelu i patrzyłam w pustą filiżankę po herbacie, jakby miała mi odpowiedzieć na wszystkie pytania. Jak to się stało, że mój jedyny syn nie potrafi stanąć na własnych nogach? Co zrobiłam nie tak? Przecież miał wszystko – miłość, dach nad głową, wsparcie, spokój. Nigdy nie był głodny, nie miał nieprzespanych nocy z powodu zimna czy hałasu. Zawsze starałam się być obecna, nawet gdy pracowałam po godzinach, żebyśmy mieli na życie.
Może to właśnie był mój błąd. Może dałam za dużo. Może bycie tą zawsze gotową do pomocy matką zrobiło z niego życiowego turystę – takiego, co sobie chodzi, ogląda, próbuje, ale nigdy nie zostaje nigdzie na dłużej, bo wie, że ma bazę wypadową. Mnie. Zaczęłam przypominać sobie różne sytuacje. Jak płakał, bo ktoś śmiał powiedzieć mu coś przykrego w szkole. Jak broniłam go na zebraniu, kiedy pani mówiła, że Piotr nie oddaje prac domowych. Jak tłumaczyłam, że on po prostu jest bardziej wrażliwy i że to faza. Nie wiem, kiedy ta faza zamieniła się w dorosłość bez odpowiedzialności.
– Mamo, jesteś? Bo nie działa mi aplikacja do banku, możesz mi przelać pięć dyszek z kompa? – zawołał z pokoju, gdzie znów spał od dwóch dni, bo u niego grzeją za słabo.
Pięćdziesiąt złotych. Jak zwykle. Tylko że ja nie wiedziałam już, ile jeszcze razy dam radę mu mówić: „tak, oczywiście”.
Postawię granice albo zwariuję
Rano obudziłam się z bólem głowy. Za oknem mżyło, na stole leżały dwie puste szklanki po herbacie – jedną piłam ja, drugą Piotr. Wyszedł późno w nocy, nawet się nie pożegnał. Zostawił jednak wiadomość na lodówce: „Dzięki za wszystko, mama. Kocham cię. Wrócę wieczorem, jakby co, przelałabyś mi na telefon?”.
Zadrżałam. Już nawet nie pytał. Po prostu zakładał, że zapłacę. Przecież zawsze płaciłam. Tylko że teraz, patrząc na ten żółty samoprzylepny listek, poczułam coś nowego. Złość. Bo ja też miałam prawo być zmęczona. Też miałam swoje rachunki, swoje potrzeby. Chciałam odłożyć na wyjazd do sanatorium, ale co miesiąc musiałam wybierać: leki czy syn? Piotr był dorosłym mężczyzną, ale żył tak, jakby czas się zatrzymał na jego osiemnastce.
Przez cały dzień myślałam tylko o jednym – muszę postawić granice. Dla niego, ale i dla siebie. Bo jeśli tego nie zrobię, w końcu wykończę się psychicznie. A on... on będzie się dalej ślizgał po moich plecach, przekonany, że matka to zawsze matka. Tylko że ja nie chcę już być tylko jego bankomatem. Wieczorem, kiedy wszedł, nawet nie zdjął kurtki. Od razu rzucił:
– Przelałaś? Bo już nie mam nic…
– Nie. Nie mam. I nie będę mieć. Od dzisiaj musisz zacząć radzić sobie sam.
Spojrzał na mnie, jakbym mówiła w obcym języku.
– Żartujesz, tak?
– Nie, Piotr. Właśnie przestałam.
Nauka, która przyszła za późno
Nie odezwał się do mnie przez tydzień. W tym czasie myślałam o nim codziennie – czy ma co jeść, gdzie śpi, czy nadal odbiera telefon, który przecież sam musi teraz opłacać. Ale z drugiej strony... miał trzydzieści lat. Nie pięć. Nie dziesięć. Trzydzieści. W końcu zadzwonił. Głos miał suchy, bez emocji.
– W porządku. Rozumiem. Tylko wiesz... trochę mnie zabolało, jak to powiedziałaś.
– A mnie bolało przez ostatnie pięć lat – odparłam spokojnie. – I nie mówiłam nic.
Zamilkł. Cisza po drugiej stronie była dłuższa niż zwykle. I chyba pierwszy raz – pełna refleksji. Od tamtej rozmowy minęły trzy miesiące. Piotr nadal nie stał się cudownie odpowiedzialnym człowiekiem. Nadal ma problemy z pracą, pieniędzmi, stabilnością. Ale przynajmniej nie przychodzi już do mnie co tydzień po pięćdziesiąt złotych. Nie dzwoni „po stówkę”, nie zostawia karteczek na lodówce.
Zaczął coś majstrować przy rowerach – znajomy mechanik dał mu pracę na próbę. Narzeka, że „trudno”, że „mało”, ale nie rezygnuje. Może wreszcie zrozumiał, że nikt nie jest mu nic winien. Nawet matka. A ja? Ja uczę się żyć inaczej. Bez poczucia winy, bez lęku, że odmowa oznacza koniec miłości. Bo miłość matki nie polega na wiecznym ratowaniu. Czasem największą pomocą jest powiedzieć: „nie”. Choć ta nauka przyszła do mnie bardzo późno, cieszę się, że jednak przyszła.
Barbara, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój mąż mnie zdradził, ale wcale się tym nie przejął. Myślał, że flakon arabskich perfum sprawi, że o tym zapomnę”
- „Dałem córce pieniądze na firmę, a ona je przehulała. Jej bezmyślność i zabawa były warte 200 tysięcy”
- „Ledwo starcza mi na kredyt, a żona ciągle wydaje mnóstwo pieniędzy. Codziennie wraca z jakąś torebką albo nową bzdurą”

