„Syn oznajmił, że wyprowadza się do dziewczyny. Wrócił z płaczem, gdy zobaczył, ile kosztuje życie”
„Spojrzałam na mojego 20-letniego syna i naprawdę nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Przecież ten chłopak ledwo nauczył się robić pranie. Dla niego jedzenie w magiczny sposób pojawia się w lodówce, rosół na kuchence, a czyste skarpetki w szufladzie komody stojącej w kącie jego sypialni”.

- Listy do redakcji
Łukasz przydreptał za mną do kuchni. Właśnie wróciłam z pracy z ciężkimi torbami wypełnionymi zakupami, które teraz rozkładałam do szafek i lodówki. Pomidory, ulubiony ser mojego syna, paczka pomidorków koktajlowych, dwie kostki masła, mięso mielone, filet z kurczaka… Lista była długa, bo i zakupy zrobiłam na cały tydzień. Syn wyjął z lodówki sok pomarańczowy i nalał sobie go do szklanki.
Doskonale widziałam, że czegoś ode mnie chce. Kręcił się niespokojnie i spoglądał w okno. Znałam go. To znak, że ma coś ważnego do powiedzenia, ale nie wie, jak zacząć. Nie miałam jednak najmniejszego zamiaru ułatwiać mu sprawy.
„Skoro jest taki dorosły, niech radzi sobie z trudnymi rozmowami” – pomyślałam nieco mściwie.
Wiem, wiem. Zabrzmiało to złośliwie, ale Łukasz zasłużył sobie swoim zachowaniem. Ostatnio zrobił się bardzo przemądrzały. Coraz częściej negował moje opinie i robił mi wykłady pt: „Teraz zupełnie inaczej się żyje”.
Syn mnie zaskoczył
W końcu jednak zebrał się w sobie i zaczął:
– Mamo, muszę ci coś powiedzieć.
Zawsze, gdy zaczynał tak zdanie, wiedziałam, że nie skończy się to dobrze. I nie pomyliłam się.
– Przeprowadzam się do Klaudii. Już za tydzień. Wynajmujemy razem kawalerkę niedaleko centrum – wyrecytował na jednym oddechu. – Spokojnie, wszystko mamy już ogarnięte – dodał, widząc moją niewyraźną minę.
Spojrzałam na mojego 20-letniego syna i naprawdę nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Wynajmują? Ogarnięte? Jasne, ogarnięte. Już to widzę. Przecież ten chłopak ledwo nauczył się robić pranie. Dla niego jedzenie w magiczny sposób pojawia się w lodówce, rosół na kuchence, a czyste skarpetki w szufladzie komody stojącej w kącie jego sypialni.
Z tego, co udało mi się zaobserwować, ta jego Klaudia nie była lepsza. Ot, rozpieszczona małolata, której wydaje się, że zjadła wszystkie rozumy, bo „teraz każdą rzecz można sprawdzić w smartfonie” – jak mi kiedyś powiedziała, gdy z grzeczności zapytałam, czy nie chce przepisu na zapiekankę, która jej u mnie smakowała.
– Ty chyba żartujesz – powiedziałam najspokojniej, jak umiałam. – Jak to wyprowadzacie się razem? A co z twoimi studiami? Pracą? Jak wy w ogóle macie zamiar dać sobie radę? I ile w ogóle kosztuje wynajem tej kawalerki? Dwa tysiące miesięcznie czy więcej?
– Pracuję w kawiarni przecież – odpowiedział z dumą. – Mamy po połowie na czynsz, jedzenie. Razem bez problemu damy sobie radę. Będzie dobrze, serio. No i wreszcie będziemy mieć wolność – dodał, jakbym to ja ich ograniczała samą swoją obecnością.
Byłam realistką
Tak. On naprawdę w to wierzył, że po przeprowadzce nagle razem z Klaudią, z dwóch beztroskich dzieciaków chodzących z głowami w chmurach i interesujących się głównie nowościami na platformie z serialami, nagle zamienią się w przykładną parę dorosłych radzących sobie z samodzielnym życiem.
Już nie mówiąc o tych jego zarobkach z dodatkowej pracy w kawiarni. Przecież ten chłopak więcej wydaje na modne gadżety, niż tam zarabia. Jasne, już to widzę, że nagle zacznie oszczędzać i żyć niczym asceta biegający w niemodnej kurtce czy butach bez logo odpowiedniej marki. A Klaudia zrezygnuje z wizyt u fryzjera i kosmetyczki, żeby zapłacić w zamian rachunki. Gdy dotychczas, podobnie jak mój Łukasz, żyła sobie beztrosko pod skrzydłami opiekuńczej mamusi i ojca spełniającego wszystkie zachcianki swojej małej księżniczki. Na samą myśl o ich zderzeniu z rzeczywistością zachciało mi się śmiać.
Zderzenie z rzeczywistością
Pierwsze dni po jego wyprowadzce były dla mnie dziwne. Pusto. Cicho. Nikt nie rozrzucał skarpetek po salonie. Nie zostawiał kubka po kawie na parapecie. I nikt nie wołał z pokoju: „Maaamooo, a gdzie są moje słuchawki?!”.
Przyznaję, trochę mi go brakowało. Od rozwodu mieszkałam tylko z nim i nauczyłam się, że po powrocie z pracy ktoś jest w domu. Teraz zwyczajnie nie miałam dla kogo gotować, kupować jogurtów i ulubionych serów pleśniowych. Do domowego towarzystwa został mi tylko Mruczek – nasz humorzasty kot, który całymi dniami leżał na fotelu w salonie, a ode mnie domagał się jedynie pełnej miski.
Nie minął jednak nawet miesiąc, a już zaczęły się pierwsze telefony.
– Mamo, masz może jakieś przepisy na szybki obiad?
– Mamo, a jak się czyści zmywarkę?
– Mamo, czy to normalne, że rachunek za prąd jest taki wysoki?
– Mamo, a nie wiesz, dlaczego wszystkie moje jasne koszulki po praniu zrobiły się jakieś szare?
Na każde pytanie odpowiadałam z kamienną twarzą i lekkim rozbawieniem. Bo czy ja mu tego od samego początku nie mówiłam? Czy nie ostrzegałam, że życie poza domem to nie tylko wolność i romantyczne kolacje, ale też zimne kaloryfery, zepsute uszczelki w kranie i ceny masła w sklepach?
Pewnie, im się wydawało, że wreszcie będą mieli całe mieszkanie tylko dla siebie. Będą mogli jeść śniadanka w łóżku, zapraszać gości na imprezki i świetnie się bawić. A tutaj klops. Okazało się, że owszem, samodzielność jest fajna, ale wymaga dużego zaangażowania. Już nie ma przecież obok kogoś, kto ogarnie zwyczajne sprawy, na które młodzi ludzi żyjący ideałami nie mają ani czasu, ani ochoty.
Widziałam, że się starają
Kiedy odwiedziłam ich po raz pierwszy, zobaczyłam rzeczy, których wolałabym nie widzieć.
– Zapraszamy na obiad – powiedziała Klaudia z szerokim uśmiechem. – Dziś zupa cebulowa.
Zupa z proszku, dodam. Podana z chlebem tostowym i serem żółtym. O dziwo – smaczna, chociaż… to zdecydowanie nie był mój domowy rosołek na trzech rodzajach mięsa, z pysznym makaronem i zieloną pietruszką.
Rozmawialiśmy chwilę, aż kątem oka zauważyłam stos nieumytych naczyń i pudełka po mrożonkach. Na stole stały dwie butelki coli, chipsy i opakowanie makaronu typu instant.
– A jak wam idzie z finansami? – zapytałam z czystej ciekawości.
– Trochę ciężko, no ale damy radę – przyznał Łukasz, zerkając na Klaudię.
– Jeszcze tylko trzy raty za zmywarkę – dodała z lekkim śmiechem. – Ale dzięki niej oszczędzamy wodę. No i jesteśmy eko, a to bardzo ważne dla planety.
– No, a ten dług w osiedlowym jakoś się odda – rzucił mój syn, zanim pomyślał, ale jego dziewczyna zgromiła go wzrokiem.
Naprawdę się starali, nie mogłam tego nie zauważyć. Ale czy to wystarczy?
Zaczęły się problemy
– Mamo, pożyczysz stówkę do piątku?
– Mamo, zabrakło na rachunek za internet, ale oddam, przysięgam.
– Mamo, czy mogę wpaść na obiad?
Zaczęłam prowadzić mały zeszycik. Nie po to, żeby mu to potem wyliczać, tylko… żeby sama nie stracić rachuby. Zaledwie w ciągu dwóch miesięcy pożyczył ode mnie ponad tysiąc złotych.
Ale najbardziej rozbroiło mnie to, co powiedział, gdy dałam mu słoik domowego leczo i kilka słoików bigosu.
– Mamo, czemu to tak drogo kosztuje? Myślałem, że jak sam sobie gotuję, to wyjdzie taniej niż stołówka. A tu nie dość, że muszę gotować, to jeszcze wychodzi drożej. Co jest grane?
Nie odpowiedziałam. Po co? Lepiej nie mówić nic, niż powiedzieć „a nie mówiłam?”.
Powrót syna marnotrawnego
Wrócił. Z wielką torbą, podkulonym ogonem i miną psa, który zjadł całe pudełko pierników.
– Mamo, mogę wrócić… na jakiś czas?
Zanim odpowiedziałam, musiałam powstrzymać śmiech. Nie, żebym się cieszyła z jego porażki. Ale życie pokazało mu dokładnie to, o czym mówiłam: dorosłość to nie tylko wolność. Ale i codzienne obowiązki, rachunki, gotowanie, pranie i… rozmrażanie lodówki.
– A Klaudia?
– Wraca do swoich rodziców. Mamy chwilę przerwy. Za dużo się kłóciliśmy. O głupoty, ale… najczęściej o pieniądze – powiedział z wyraźnym zawstydzeniem w głosie.
Pokiwałam głową. Bo czego innego można się było spodziewać? Dzisiaj Łukasz znowu mieszka w swoim pokoju. Zaczął dorabiać jako grafik, uczy się porządnie gotować i – uwaga – sam z siebie zmywa naczynia. Czasami nawet robi zakupy i przynosi mi kwiaty z przeceny w markecie.
– Teraz już wiem, jak bardzo miałem dobrze w domu – powiedział mi niedawno. – Wtedy tego nie doceniałem. Myślałem, że wystarczy chcieć i już się uda. A to tak nie działa, prawda?
„Prawda, synku” – pomyślałam, ale nic nie powiedziałam.
Jedynie się uśmiechnęłam. Bo każdy musi się sam przekonać, że życie to nie bajka. Że zupa z proszku to nie obiad. Że rachunki same się nie zapłacą. A prania wcale nie robi pralka bez udziału człowieka. No i że wolność bez planu to tylko chaos. Nie zatrzymałam go na siłę, chociaż mogłam. Nie zbeształam, nie wyśmiałam, nie zamknęłam drzwi. Bo wiedziałam jedno: żeby naprawdę docenić dom, trzeba go na chwilę stracić.
Dzisiaj mamy ciszę i zrozumienie. Czasami śmiejemy się razem z tego, jak chciał być dorosły i brał zmywarkę na raty. Czasami wspominamy cebulową z proszku. A ja wiem jedno – mój syn już nigdy nie powie, że życie jest proste. Bo już wie, że trzeba się dobrze przygotować do samodzielności. I chyba właśnie, dlatego staje się powoli prawdziwie dorosły. Być może niedługo znowu opuści domowe gniazdo. Ale już na zupełnie innych zasadach.
Czytaj także:
- „Zięć obraził mnie przy stole, a córka udawała, że tego nie słyszała. Nie pozwolę sobą pomiatać”
- „Życie nowych sąsiadów pachniało drogimi perfumami, a moje schabowym. Zazdrościłam im, aż poznałam ich tajemnicę”
- „Mąż ma kasę, ale jest sknerą. Niby elegancik w drogim wdzianku, a pod spodem połatane majtki nosi”

