Reklama

Zanim wszystko się posypało, mój syn widział zdecydowanie zbyt wiele. Nasze małżeństwo pękało w szwach od dawna, ale wtedy zaczęło się rozpadać przy nim – w jego obecności, w jego świecie. Mąż już nie krył, że spotyka się z inną kobietą. Mówił to bez ogródek, prosto w oczy. Jakby chciał mnie jeszcze bardziej upokorzyć. Robił to bez emocji, jakby opowiadał o pogodzie albo wymieniał listę zakupów.

Wyrzucił mnie na bruk

– To koniec. Lepiej będzie dla wszystkich, jak się wyprowadzisz – powiedział pewnego dnia z obojętną miną, nie odrywając wzroku od telefonu.

Mam się wyprowadzić? Dokąd? Nie miałam własnego kąta, a on twierdził, że to mieszkanie należy do niego, więc on w nim zostaje. Miałam tylko rodziców – starszych ludzi na wsi, których dom ledwo mieścił ich dwoje. I dumę, która nie pozwalała mi odejść tak łatwo. A może nie tylko dumę – to był też opór przed przyznaniem się w duszy, że to już naprawdę koniec.

– Mam porzucić całe swoje życie, bo jemu się zachciało nowej panienki? – pytałam wściekła, kiedy mama po raz kolejny proponowała, bym przyjechała z Bartkiem do nich. – Ja mam zostać z niczym, a on dalej będzie żył, jakby nic się nie stało?

Bartek, choć miał dopiero piętnaście lat, rozumiał więcej, niż chciałam. Patrzył, słuchał i wchłaniał cały ten brud. Pewnego wieczoru, gdy znów się kłóciliśmy, po prostu wszedł do pokoju i wybuchnął.

– Nienawidzę cię! – wrzasnął do ojca. – Jesteś najgorszym człowiekiem, jakiego znam!

Mój mąż spojrzał na niego z chłodnym politowaniem.

– Dobrze, że to sobie uświadomiłeś. Będzie ci łatwiej się ode mnie odciąć. Powinniście ułożyć sobie życie beze mnie.

To był moment przełomowy

Bartek wrócił do swojego pokoju, wrzucił do plecaka kilka ubrań i najbliższe mu przedmioty. Bez słowa. Patrzyłam na to i wiedziałam – nie mogę go dłużej trzymać w tym piekle. Byłam matką i musiałam zacząć działać jak matka, a nie jak przestraszona kobieta. Mój syn był gotów wyjść, a ja wciąż się wahałam. To on mnie popchnął do działania.

Po godzinie jechaliśmy już do moich rodziców. Byli zaskoczeni, ale przyjęli nas bez pytania. Zostaliśmy w ich domu, ciasnym, ale ciepłym. Pachniało w nim obiadem i starymi książkami z mojego dzieciństwa.

O resztę niech się martwi sąd – powiedziałam, wchodząc do ich kuchni.

I tak, nagle, z wielkomiejskiego życia, trafiliśmy do śląskiego miasteczka, które zatrzymało się w czasie pół wieku temu. Dla mnie to była podróż do dzieciństwa. Dla Bartka – podróż w nieznane.

– Oni mówią jakimś dziwnym językiem – rzucał z pogardą.

Nie podobało mu się nic – ani dialekt dziadków, ani ich jedzenie, ani wspomnienia o górniczych szychtach. Szkoła też była żałosna, a nowi rówieśnicy dzikusami z prowincji.

– Harują jak maszyny, a potem chwalą się, że utrzymują całą Polskę – komentował z wyższością. – I wiecznie pijani.

Nie poznawałam go

To nie był już ten sam chłopak, którego znałam. Był zły, cyniczny, agresywny. Nie mogłam do niego dotrzeć. Czułam, jak z dnia na dzień oddala się ode mnie emocjonalnie. Próbowałam rozmawiać, gotować jego ulubione potrawy, wspominać wspólne chwile z lepszych lat. Nic nie działało. Tymczasem ja sama byłam wrakiem. Szukałam pracy, walczyłam z byłym mężem, który grał bez zasad. Żyliśmy z emerytur moich rodziców, a ja tonęłam w papierach i poczuciu winy.

Bartek najpierw się buntował, potem zamilkł. Przestał wychodzić z pokoju. Zanurzył się w mrocznych grach komputerowych i zniknął.
Nie chciał wychodzić nawet do sklepu, przestał spotykać się z kimkolwiek. Coraz częściej słyszałam tylko dźwięki jego komputera.
Rozmawiał ze mną tylko zdawkowo. Czułam, że go tracę. Płakałam po nocach, z bezradności. Najgorsze było to, że nie umiałam mu pomóc.

Wtedy właśnie w naszym życiu pojawił się Paweł. Dawny znajomy z podstawówki. Mieszkał trzy domy dalej. Kiedyś niewyróżniający się chłopak, dziś nadsztygar w lokalnej kopalni. Gdy go spotkałam pierwszy raz po latach, ledwo go poznałam – łysiejący, z siwą brodą i wyraźną nadwagą. Jednak było w nim coś, co mnie intrygowało. Spokój i uczciwość. Był zwyczajny, a jednak wyróżniający się spośród innych mężczyzn, których znałam.

Najpierw załatwił mi pracę w administracji kopalni. Potem zaczęliśmy rozmawiać wieczorami – najpierw o pracy, potem o życiu. Był inny niż mój mąż. Niezbyt błyskotliwy, nie zgrywał uwodziciela, ale wiedziałam, że mogę na niego liczyć. Kiedy trzeba – naprawił kran, złożył meble, pomógł zawieźć mamę do lekarza. Z nim czułam się jak ktoś ważny.

Nie będę się tłumaczyć

Któregoś dnia zaprosił mnie na piwo. Zgodziłam się. Po kilku spotkaniach zrozumiałam, że chcę z nim być. Bartek odkrył to szybciej, niż się spodziewałam.

– Serio, mamo? Z nim? – zapytał z obrzydzeniem.

Drwił. Nazywał go „moim górnikiem” i porównywał z ojcem. Według niego przegrywał, był dla niego nikim. Mój były, choć wredny, wyglądał jak z reklamy – drogi garnitur, złoty zegarek, whisky w szklance. A Paweł to zwyczajny facet w polarze i roboczych butach.

Bartek nie mógł znieść, że ja, feministka z Warszawy, zaczęłam czekać z obiadem, gdy Paweł był na szychcie. A gdy wracał późno, czasem po dwóch piwach, byłam dla niego dobra. To go bolało. Myślał, że mnie broni, bo widzi moje upokorzenie, kiedy tak naprawdę po raz pierwszy czułam się akceptowana. Nie wiedział, co ja już rozumiałam – że Paweł szanuje mnie bardziej jednym spojrzeniem niż jego ojciec przez całe nasze małżeństwo.

Przełom nastąpił niespodziewanie. Paweł zabrał Bartka do kopalni – chciał pokazać mu, co robi. Trafili na awarię. Czujniki metanu oszalały. Zagrożenie było realne. Paweł przejął dowodzenie, zarządził ewakuację. Wszyscy wyszli cali, ale emocje były ogromne. Po tym dniu Bartek pojechał z nimi do knajpy. Nie wiem, co tam się wydarzyło.

– Ludzie go szanują. Nie potrzebuje garnituru, żeby być kimś – powiedział mi w nocy, ledwo trzymając się na nogach.

Wreszcie to pojął

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Nie od razu i nie całkowicie, ale zaczął powoli wracać do dawnego siebie. Tak, jak po długiej zimie wraca wiosna. Bartek zaczął wolontariat przy grupie ratowniczej. W weekendy pomagał w kopalnianym muzeum. Zaczął znowu ze mną rozmawiać. Śmiał się i mówił o przyszłości. Nawet jego stosunki z dziadkami się ociepliły – po raz pierwszy od miesięcy zszedł sam do kuchni, by zapytać, czy może pomóc przy obiedzie. Zaczął widzieć przyszłość tam, gdzie wcześniej widział tylko ślepy zaułek.

Chce iść na AGH. O ojcu nie wspomina. I nie chce wracać do stolicy. A ja gotuję teraz dla dwóch mężczyzn. Obaj wracają z szychty głodni i zmęczeni. Jeden z nich nauczył się kochać, a drugi – przestał się bać. I wiem jedno: to, że tamten pan z miasta nas wyrzucił, było najlepszym, co mógł dla nas zrobić.

Dorota, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama