„Syn idzie do komunii, ale nie wezmę udziału w tym cyrku. Mąż jest taki niby wierzący, więc niech się tym zajmie”
„Wiedziałam, że ją dotknęłam, ale nie żałowałam. Od dawna miałam dość tej gry pozorów. Adama w roli przykładnego katolika, jej w roli dewotki z obrazkiem Matki Boskiej nad łóżkiem. Każdy coś udawał. Tylko Mateusz był jeszcze szczery”.

Zawsze byłam szczera – czasem do bólu. Nie potrafię się uśmiechać, gdy coś mnie uwiera, ani udawać, że coś ma dla mnie znaczenie, jeśli nie ma. Mój mąż jest z tych, co do kościoła chodzą w niedzielę, ale w tygodniu klną jak szewcy i nie przepuszczą okazji, żeby kogoś obgadać. W tym roku nasz syn idzie do Pierwszej Komunii. Całe miasto już żyje „białym tygodniem” i tym, kto zorganizuje bardziej wystawne przyjęcie. A ja? Ja zdecydowałam, że nie będę brała udziału w tym cyrku. Bo nie chcę. I już.
To nie jest mój świat
– No co ty, serio nie pójdziesz? – Magda spojrzała na mnie, jakby właśnie usłyszała, że planuję porzucić dziecko w lesie.
– Serio – odpowiedziałam spokojnie, zerkając na parujący kubek kawy. – Nie mam ochoty robić z siebie idiotki.
Magda przez chwilę milczała, po czym westchnęła głośno i włożyła łyżeczkę do pustej szklanki. Pracujemy razem od lat, więc zna moje podejście do religii. Ale zna też mojego męża, który nagle – od momentu, kiedy pojawiła się w domu zapowiedź komunii – przemienił się w modelowego katolika.
– Wiesz, ja nie mam problemu z tym, że dzieci idą do komunii. Ale czemu wszyscy wokół robią z tego pokaz? – mówiłam, jakby bardziej do siebie niż do niej. – Przecież to się wszystko rozbija nie o wiarę, tylko o catering i prezenty.
Prawda była taka, że nie potrafiłam znieść tej całej otoczki. Rękawiczki, wianuszki, ozdobne zaproszenia, próby w kościele jak przed operą. A w tym wszystkim mój syn – Mateusz – który był podekscytowany, bo tata obiecał mu nowy rower „za wytrwałość”.
– Nie pasuję tam. Nie czuję się częścią tego świata – przyznałam. – To wszystko jest takie sztuczne.
– A Mateusz? Nie będzie mu przykro?
– Myślisz, że będzie pamiętał, czy mama stała obok taty w kościele? Czy to, że miał imprezę na sto osób i dostał drona? – parsknęłam. – Wolę mu dać coś, co ma wartość. Prawdę. Autentyczność.
Na co komu ten przepych?
Do pokoju wszedł Adam, niosąc pod pachą album ze zdjęciami komunijnymi swojej siostrzenicy. Położył go na stole z takim namaszczeniem, jakby właśnie przyniósł relikwię.
– Zobacz, jak pięknie wyszło – powiedział, przysiadając obok i przewracając kolejne strony. – A ta sukienka… no po prostu księżniczka, nie?
Przyjrzałam się zdjęciom. Dziewczynka w sukience za kilkaset złotych, z misternie upiętym wiankiem, stała jak posąg obok białego mercedesa, którym przyjechała do kościoła. Za nią matka, w sukni jak z wesela, i ojciec – w granatowym garniturze, z miną bardziej dumną niż podczas własnego ślubu.
– Wspaniała oprawa – mruknęłam, żeby coś powiedzieć.
– No przecież raz się przeżywa taką uroczystość – uśmiechnął się Adam. – Mateusz też będzie miał piękne zdjęcia. Zamówimy fotografa, znajdziemy dobrą salę…
– Nie będziemy zamawiać niczego – ucięłam. – To nie pokaz mody. To religijna uroczystość, pamiętasz?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Ale to się robi dla dziecka. Żeby czuło się wyjątkowo.
– A nie można czuć się wyjątkowo bez złotej ramki do zdjęcia? – zapytałam. – Ja miałam jedną fotografię z komunii. Mama zrobiła ją Zenitem na podwórku. I do dziś ją mam.
Westchnął.
– Wszystko ci przeszkadza.
– Wszystko, co nie ma sensu – odpowiedziałam.
Czułam, że za chwilę się posprzeczamy, ale już nie miałam siły. Wiedziałam, że to dopiero początek tej walki.
Ktoś tu kogoś udaje
– Widziałem cię ostatnio, jak wyciągałaś Mateusza z kościoła – rzuciła teściowa, ledwo zdążyłam sięgnąć po herbatę.
– Bo przyszedł do mnie po próbie. Zapytał, czy możemy iść na lody – odpowiedziałam spokojnie.
– Ale przecież powinien zostać z katechetką i resztą dzieci! Wszyscy tak robią.
– Ja nie jestem „wszyscy”, mamo – odparłam, z premedytacją nie używając słowa „mamo”.
Popatrzyła na mnie tym swoim spojrzeniem pełnym świętego zawodu. Miała talent do zawieszania w powietrzu poczucia winy, które spadało potem jak młot. Dla niej bycie matką dziecka pierwszokomunijnego to był obowiązek wobec parafii, sąsiadek i całej rodziny.
– On nie rozumie jeszcze, co ta uroczystość znaczy – ciągnęła. – A ty powinnaś mu tłumaczyć, nie zabierać z prób.
– Tłumaczę. Tylko inaczej niż byś chciała. Mówię mu, że wiara to nie teatr. I że nie trzeba udawać.
– Czyli teraz sugerujesz, że my wszyscy udajemy?
– Nie wiem. Ty mi powiedz. Ty naprawdę w to wszystko wierzysz, czy po prostu nie chcesz, żeby ci ludzie coś pomyśleli?
Zamilkła. Nawet ona nie miała gotowej odpowiedzi. Wiedziałam, że ją dotknęłam, ale nie żałowałam. Od dawna miałam dość tej gry pozorów. Adama w roli przykładnego katolika, jej w roli dewotki z obrazkiem Matki Boskiej nad łóżkiem. Każdy coś udawał. Tylko Mateusz był jeszcze szczery.
– Nie będę tego wspierać. Mam do tego prawo – dodałam ciszej.
Komunia jak wesele
– Jak to nie zamówiłaś sali? – Adam spojrzał na mnie jak na wariatkę. – Przecież komunie są za dwa miesiące. Wszystko już zajęte!
– Bo nie zamierzam urządzać wesela. Zrobimy coś w domu, kameralnie – odpowiedziałam, nawet nie odrywając wzroku od zlewu.
– Ty to chyba robisz na złość. Wszystkie dzieci będą miały przyjęcia, a nasz syn co? Siedzieć przy stole z czterema osobami i jeść sernik?
– Jak dobry sernik, to może być szczęśliwszy niż cała reszta razem wzięta.
Adam przewrócił oczami i przeszedł po kuchni tam i z powrotem.
– Nie rozumiesz, że to dla niego? Że on tego potrzebuje?
– A czego tak naprawdę potrzebuje? Stołu na 30 osób i fontanny z czekoladą, czy matki, która nic nie udaje?
W końcu usiadł, jakby zrezygnowany.
– Nie wiem już, co z tobą robić. Zmieniłaś się.
– Nie zmieniłam się. Po prostu przestałam udawać. Kiedyś próbowałam się dopasować. Ale ile można się zginać, żeby nikomu nie podpaść?
Mateusz wszedł do kuchni i spojrzał na nas pytająco.
– O co się znowu kłócicie?
– O nic, kochanie – uśmiechnęłam się do niego. – Tato po prostu bardzo chce, żeby twoja komunia była wyjątkowa.
– A będzie? – zapytał cicho.
– Będzie – odpowiedziałam pewnie. – Tylko trochę inaczej niż u innych.
– To dobrze – wzruszył ramionami. – Bo ja nie chcę tortu z własnym zdjęciem. To głupie.
Nie czułam się winna
Mateusz siedział przy stole, bawiąc się palcami.
– Mama, mogę ci coś powiedzieć? – zapytał cicho.
– Jasne, skarbie. Zawsze możesz.
– Byłem dziś na spowiedzi. Ksiądz mówił, żeby wyznać grzechy, ale ja… ja chyba nie miałem żadnych.
Patrzyłam na niego przez chwilę. Jego szczerość bolała mnie bardziej niż tysiące obłudnych gestów dorosłych. Bo oto dziecko naprawdę wierzyło, że spowiedź to coś ważnego. Coś czystego. A jednocześnie czuło, że jest zmuszane do wyznawania win, których nie czuło.
– A co powiedziałeś?
– Powiedziałem, że się czasem złoszczę na Olę, bo mnie zaczepia, i że nie zawsze modlę się wieczorem. Ksiądz tylko skinął głową. Dostałem trzy „Zdrowaśki”.
Uśmiechnęłam się smutno.
– I jak się teraz czujesz?
– Dziwnie. Jakbym coś udawał.
Położyłam mu dłoń na ramieniu.
– Wiesz, w życiu najtrudniejsze jest to, że wielu ludzi każe ci coś czuć. Ale tylko ty naprawdę wiesz, co nosisz w środku.
– A ty? Idziesz do komunii?
– Ja? – zaśmiałam się lekko. – Już dawno miałam swoją. Ale teraz to bardziej twój dzień. I wiesz co? Będę wtedy blisko. Może nie w ławce kościelnej, ale… tam, gdzie będę mogła być naprawdę sobą.
Mateusz kiwnął głową. Może zrozumiał więcej, niż myślałam.
Zawsze wybieram prawdę
Dzień komunii nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Rano, kiedy dom wypełnił się zapachem pieczonych ciast i szeptami gości, usiadłam w kuchni z kawą i patrzyłam przez okno. Czułam się spokojna. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Mateusz wchodził do pokoju co chwilę – raz poprawić mankiety, raz zapytać, czy może jednak założyć zegarek, chociaż „ksiądz mówił, żeby nie”. Był podekscytowany, ale nie zestresowany. I to był dla mnie znak, że wszystko poszło tak, jak powinno.
Adam od rana chodził spięty, jakby bał się, że coś nie zagra. Ale kiedy wychodzili z Mateuszem z domu, spojrzał na mnie dłużej niż zwykle. Nie powiedział nic, ale kiwnął głową. Może to było „dziękuję”. A może po prostu „rozumiem”. Ja nie poszłam z nimi do kościoła. Zamiast tego wyszłam na spacer. Przeszłam się pustymi ulicami, zatrzymałam przy parku. Usiadłam na ławce i pozwoliłam sobie na chwilę samotności. Nie smutku, nie żalu – tylko ciszy.
Kiedy wrócili, Mateusz wbiegł do domu z uśmiechem, który zapamiętam do końca życia.
– Byłaś?
– Byłam – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale inaczej.
Wiedziałam, że zrobiłam to, co musiałam. Że nie złamałam siebie tylko po to, żeby nie wywoływać szeptów. Że pokazałam mojemu synowi, że można żyć inaczej niż wszyscy – ale uczciwie. Nie poszłam na komunię. Ale byłam obecna. Całą sobą.
Karolina, 38 lat
Czytaj także:
- „Po 3 latach małżeństwa miałem już dość parówek na obiad. Co to za żona, która nie potrafi ugotować nawet rosołu?”
- „Teściowej wpadł w ręce mój PIT. Teraz robi listę życzeń, żeby mnie trochę wydoić z kasy, ale nie będę jej sponsorem”
- „Mąż chwali się, że jest głową rodziny, ale to ciapa. Nawet PIT muszę rozliczać sama, bo unika odpowiedzialności”