„Świętowanie dożynek skończyłam w stodole. Wystarczyła chwila na sianie, a teraz wstyd mi przed mężem i całą wsią”
„Nie wiem, kto zrobił pierwszy krok. Nie wiem, czy się oparłam. Może przez chwilę. Może udawałam, że się waham. Ale kiedy mnie objął, nie protestowałam. A kiedy potem usiedliśmy na sianie, śmiałam się jak idiotka. A potem było cicho. Tylko deszcz dalej stukał”.

- Redakcja
Mieszkam w tej samej wsi od ponad czterdziestu lat, mam męża – Tadzika, dorosłego syna i działkę z truskawkami. I gdybyście mnie zapytali miesiąc temu, czy jestem szczęśliwa, odpowiedziałabym: a jakże, oczywiście. Może trochę samotna, może ciut niedopieszczona, ale szczęśliwa.
Ale to było przed dożynkami. A najgorsze nie było to, co się wtedy wydarzyło. Tylko to, że tydzień później powiedziałam Tadziowi prawdę. I naiwnie liczyłam, że mi wybaczy. Dopóki nie odkrył jednej rzeczy.
Tylko nie z sołtysem
– I żebyś mi się, Dorota, z sołtysem nie zadawała! – rzucił Tadzik z uśmieszkiem, jeszcze zanim wyszliśmy z domu.
– A co, zazdrosny? – odcięłam się, zakładając na ramiona czerwoną chustę. – Boisz się, że ci żonę poderwie?
– Sołtys? – mruknął.
Parsknęłam śmiechem. Wiedziałam, że Tadzik nigdy nie lubił Jarka, naszego sołtysa. Bo Jarek był głośny, zawsze roześmiany i miał w sobie coś... no właśnie, coś. Takiego, co sprawiało, że baby za nim wzdychały, a chłopy patrzyły wilkiem. I choć nie miał już trzydziestu lat, wciąż chodził w rozpiętej koszuli, wąsy miał jak z lat 80., a w oczach wieczny błysk łobuza.
Dożynki jak to dożynki – muzyka grała, dzieci się darły, starszyzna popijała z termosów. Tadzik oczywiście zniknął przy grillu z Mietkiem i Staszkiem. A ja krążyłam między stoiskami, zerkając ukradkiem na sołtysa, który opowiadał coś sołtysowej z sąsiedniej wsi. Śmiała się jak głupia.
– Dorota, a ty co taka samotna? – usłyszałam nagle za plecami. Odwróciłam się i oczywiście – stał przy mnie Jarek, z tą swoją miną cwaniaka, piwem w jednej ręce i kawałkiem kiełbasy w drugiej.
– Mąż grilluje – rzuciłam.
– A ty? Może zatańczysz? – zaproponował. – Na początek. A potem... się zobaczy.
– Oj, ty się lepiej nie rozkręcaj, Jarek. Do rana jeszcze daleko.
Ale zatańczyłam. A potem zaczęło kropić. I zanim ktokolwiek się połapał, lunęło jak z cebra. Ludzie uciekali gdzie popadnie, byle pod dach. I jakoś tak się stało, że ja – z tym swoim czerwonym szalem – i on – w tej rozpiętej koszuli – wbiegliśmy razem do starej stodoły za remizą.
Drzwi się zatrzasnęły. I tyle nas widziano.
Zappmniałam o całym świecie
– No to mamy romans jak z taniego serialu – rzucił Jarek, rozglądając się po ciemnej stodole.
– Weź nie pajacuj – syknęłam, otrzepując spódnicę. – Zaraz przestanie lać, to wyjdziemy.
Ale nie przestawało. Krople bębniły o blaszany dach jakby się uwzięły. Z każdą minutą robiło się coraz ciemniej, a zapach siana mieszał się z jego tanimi perfumami.
– Wiesz, że dobrze wyglądasz, jak się wkurzasz? – powiedział, opierając się o belkę.
– Przestań.
– A co, nie wolno mi już komplementów prawić?
– Jarek, serio. Nie rób scen. Masz żonę, ja mam męża. To nie jest...
– To nie jest co? – przerwał mi. – Odpowiednia pora? Odpowiednie miejsce? Dorota, znamy się dwadzieścia lat. Przecież ty dobrze wiesz, że zawsze mi się podobałaś.
Zamarłam. Nie dlatego, że to powiedział. Tylko dlatego, że powiedział to takim tonem. Bez tego cwaniackiego uśmieszku. Bez ironii. Prosto, w oczy.
– Ty się w ogóle słyszysz? – próbowałam jeszcze udawać twardą. – Mówisz takie rzeczy, kiedy twoja stara piecze placki dla całej rady sołeckiej?
– A twój Tadzik właśnie pije czternaste piwo z Mietkiem. Myślisz, że on się tobą jeszcze interesuje?
– Jarek... – zaczęłam, ale nie zdążyłam.
Bo podszedł. Tak blisko, że poczułam jego oddech. Pachniał sianem i czymś jeszcze – czymś, co kiedyś lubiłam, a potem zapomniałam, że w ogóle istnieje.
– Nic się nie stanie, jeśli... – szepnął, ale przerwał, bo moje usta znalazły się tuż przy jego.
Nie wiem, kto zrobił pierwszy krok. Nie wiem, czy się oparłam. Może przez chwilę. Może udawałam, że się waham. Ale kiedy mnie objął, nie protestowałam. A kiedy potem usiedliśmy na sianie, śmiałam się jak idiotka.
A potem było cicho. Tylko deszcz dalej stukał.
Chciałam mieć to z głowy
Wyszliśmy ze stodoły, jakby się nic nie wydarzyło. Tadzik już czekał przy samochodzie, z nosem czerwonym od zimna.
– Gdzieś ty była, Dorota? – rzucił, jakby tylko z obowiązku.
– Przecież widzisz, cała mokra jestem. Uciekłam pod dach. Ze wszystkimi.
– Z sołtysem? – prychnął, zerkając na Jarka, który właśnie podśpiewywał sobie „Mydełko Fa” i poprawiał pasek.
– Tak wyszło – odpowiedziałam szybko. – Nie zamawiałam ulewy, nie?
Tadzik już nic nie odpowiedział, tylko wsiadł do auta. W drodze powrotnej bełkotał coś o tym, że kiełbasa była za słona, a pogoda wszystko popsuła. Ja milczałam, patrząc w boczne lusterko, jakby tam miało się wyświetlić, co dalej.
Nazajutrz nikt nic nie mówił. Tadzik jęczał z bólu głowy, ja krzątałam się po kuchni, jak gdyby nic. Jarek też się nie odzywał. Żadnych SMS-ów, żadnych spojrzeń na rynku. Jakby to, co się stało, było snem. Głupim snem.
Ale tydzień później – już nie dało się spać spokojnie.
Stałam przy kuchni, kiedy podszedł Tadzik i rzucił:
– No, Dorota. To może teraz powiesz mi, co się naprawdę stało w tej stodole?
Zamarłam.
– A co się miało stać? – odpowiedziałam zbyt szybko.
– Wiesz, co ludzie gadają?
– Ludzie zawsze gadają.
– A ja nie? Mam czekać, aż któryś z chłopów mi to opowie?
Odłożyłam nóż. Odwróciłam się. I patrząc mu w oczy, powiedziałam:
– Tadzik. Ja ci powiem sama.
I powiedziałam. Całą prawdę. Bez kręcenia, bez owijania w bawełnę. Że deszcz, że stodoła, że Jarek, że... ja. Że się nie oparłam. Że to był moment. I że nie wiem, dlaczego. Albo raczej – wiem, ale nie chcę tego wypowiadać na głos.
Tadzik patrzył na mnie długo. Bez słowa. A potem tylko rzucił:
– To ci wybaczę, wiesz? Każdemu może się zdarzyć chwila słabości.
A ja wtedy, głupia, naprawdę pomyślałam, że to koniec tej historii.
Wszystko się posypało
Zaczęliśmy żyć dalej. Przynajmniej próbowałam. Tadzik się nie wyprowadził, nie spał na kanapie, nawet mnie nie unikał. Trochę milczał, trochę pił, trochę udawał, że go to nie rusza. Ja gotowałam zupę jak zwykle, prałam jego gacie, a wieczorami siedzieliśmy przed telewizorem, patrząc w ekran, ale nie na siebie.
Tylko że potem Tadzik coś odkrył. I to był ten moment, kiedy naprawdę wszystko się posypało.
Siedziałam w kuchni, gdy wszedł z jakimś żelaznym kawałkiem w dłoni. Po jego minie od razu wiedziałam, że coś się święci.
– Dorota. Co to jest?
Spojrzałam. I serce mi zamarło.
To był klucz. Ten klucz. Mały, rdzewiejący, ale rozpoznawalny. Klucz do stodoły za remizą.
– To… to chyba do jakiejś starej kłódki… – próbowałam się wywinąć, ale głos mi zadrżał.
– No właśnie – powiedział cicho. – Do kłódki, którą ktoś zamknął za sobą drzwi tej pieprzonej stodoły. Tydzień temu, podczas ulewy. I teraz najlepsze. Wiesz, kto ma klucz do tej stodoły? Tylko trzy osoby. Prezes OSP, stary Gienek – który był wtedy w sanatorium. I ty.
Zamarłam.
– Ty, Dorota. Ty, która „przypadkiem” schowała się tam z sołtysem. Ty, która powiedziała, że „nic się nie stało”. Ty, która mi płakała w ramiona, że to było „spontaniczne”.
Nie powiedziałam nic.
– Czyli co – kontynuował, nie czekając na odpowiedź – zaplanowałaś to? Wiedziałaś, że będzie padać? Że Jarek będzie sam? Że ludzie się rozpierzchną, a ty będziesz miała w torebce klucz do najbardziej ustronnego miejsca w promieniu pięciu kilometrów?
Zrobiło mi się niedobrze.
– Nie planowałam tego… – wyszeptałam.
– Ale wzięłaś ten klucz.
Nie zaprzeczyłam. I wtedy zobaczyłam w jego oczach coś, czego nie widziałam nigdy wcześniej. Nie złość. Nie rozczarowanie. Tylko czystą, surową... pogardę.
– Wiesz co, Dorota? Wybaczyłbym ci, gdybyś była głupia. Ale nie, ty jesteś cwana. I to mnie dobija.
Wyszedł. Trzasnął drzwiami. A ja zostałam z tym cholernym kluczem w dłoni i jednym pytaniem, które zadawałam sobie całą noc: Czy ja naprawdę to zaplanowałam?
Zrobiłam z siebie idiotkę
Plotki we wsi rozeszły się błyskawicznie.
Na początku były tylko spojrzenia. Te dziwne, przeciągłe. Potem szły szepty. W sklepie, na przystanku, w kościele. Niby nikt nic nie mówił wprost, ale wszyscy wiedzieli.
– Widziałam, jak się do niego przytulała – słyszałam zza pleców przy półce z chlebem.
– Pewnie nie tylko przytulała – odpowiadał szeptem inny głos.
Sołtys za to chodził dumny jak paw. Gdy mijałam go na rynku, uśmiechał się tym swoim nonszalanckim uśmieszkiem typu „zawsze wychodzi na moje”.
– Dorotka – mruknął raz pod nosem, udając, że czyta etykietę na kiełbasie. – Dobra była ta stodoła, co?
Nie odpowiedziałam. Chciałam mu przywalić. Albo przynajmniej rzucić w niego słoikiem z ogórkami konserwowymi. Ale nie miałam siły. Bo najgorsze było to, że Tadzik nie zrobił awantury. On po prostu… zniknął.
Fizycznie był. Spał w domu, jadł w domu, nawet telewizję oglądał. Ale był nieobecny. Jak duch. Nie odzywał się do mnie prawie wcale. A jeśli już, to półsłówkami, zdawkowo. Jakbyśmy byli współlokatorami w jakimś przytułku.
W nocy słyszałam, jak kręci się na łóżku. Jak wzdycha. Jak przeklina pod nosem.
A ja? Zaczęłam się zastanawiać. Nie nad tym, czy dobrze zrobiłam. Bo nie zrobiłam. Ale nad tym, dlaczego to zrobiłam. Czego mi brakowało, że zachowałam się jak jakaś nastolatka? I w końcu to do mnie dotarło.
Że ja po prostu… chciałam poczuć się znowu zauważona. Nawet nie kochana. Żeby ktoś mnie dostrzegł.
Tadzik traktował mnie jak mebel. Taki wygodny, co to zawsze czeka. A Jarek? On chociaż udawał, że widzi kobietę, a nie tylko gospodynię domową w fartuchu.
Ale teraz było już po wszystkim. I Tadzik, i Jarek, i cała wieś wiedzieli, że Dorota zrobiła z siebie idiotkę. I nie tylko z siebie. Z Tadzika też.
Wszystko zniszczyłam
Tadzik wyprowadził się dwa tygodnie później. Spakował walizkę, starą torbę i parę narzędzi.
– Gdzie ty idziesz? – zapytałam, stojąc z rękami mokrymi od płynu do naczyń.
– Do Mietka. Na razie. Może później coś wynajmę.
Nie płakał. Ja też nie. Ale w środku się rozpadłam. Choć starałam się udawać, że wszystko mi jedno.
– Wiesz – rzucił jeszcze przy drzwiach – jakbyś mi powiedziała, że to był impuls… Że deszcz, że chwila słabości… może bym się uparł, żeby to ratować. Ale ty miałaś klucz. Ty wszystko sobie poukładałaś wcześniej.
Milczałam. Nie miałam już siły się bronić. Bo w głębi duszy wiedziałam, że miał rację.
– I wiesz co jest najgorsze? Że mimo wszystko cię kochałem, Dorota. A ty mnie sprzedałaś za dwie minuty w sianie z pajacem, który nie potrafi zawiązać porządnie sznurówek.
Trzasnęły drzwi. A ja zostałam. Sama. Z garnkiem zupy, pustym stołem i tym cholernym kluczem, który do dziś trzymam w szufladzie.
Nie dlatego, że mam nadzieję, że wróci.
Tylko po to, żeby pamiętać, że nie każda zdrada zaczyna się od dotyku. Niektóre zaczynają się od decyzji, żeby wrzucić do torebki ten jeden, mały, nikomu niepotrzebny kluczyk.
Dorota, 61 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na dożynki przywiozłam narzeczonego weganina. Dla mojej rodziny obiad bez schabu to jak prawdziwek bez kapelusza”
- „Teściowa podkradła mi przepis na zupę dyniową z imbirem. Aż mnie skręca, gdy widzę, jak puszy się przed sąsiadkami”
- „Dostałam spadek po obcym człowieku i nie wiedziałam, czy go przyjąć. Okazało się, że on znał mnie całe moje życie”

