Reklama

Miałam lecieć do Włoch. Toskania – nasze świąteczne marzenie. Spacery między winnicami, kolacja przy świecach, zdjęcia na tle cyprysów. Tylko cisza, ja i Rafał. Oboje ciężko pracowaliśmy na ten wyjazd. On – analityk, pewny siebie, zorganizowany, wiedzący, czego chce. Ja – specjalistka od marketingu w agencji, trochę roztrzepana, ale konsekwentna. Razem od czterech lat, rok po zaręczynach. Mieliśmy spędzić pierwsze wspólne święta z dala od rodzinnych napięć, obowiązków, od „kiedy ślub?”, „a dzieci?”. Planowaliśmy, że tam podejmiemy pierwsze decyzje o przyszłości.

Trzy dni przed wylotem, Rafał wrócił do domu wcześniej. Był jakiś dziwny, chłodny, zdystansowany. Pamiętam jego słowa jak przez mgłę.

– Musimy porozmawiać.

Pomyślałam, że coś się stało w pracy. Może zredukowali jego dział. Może odwołali lot. Może coś z jego mamą, która wiecznie choruje. A on... spojrzał mi w oczy i powiedział:

– To koniec, Ewelina. Nie lecimy. Ja nie lecę. Nie chcę już z tobą być.

A potem wszystko się rozpadło. Nie było żadnych wyjaśnień. Żadnego „przepraszam”. Tylko cisza, pusta walizka i upokorzenie.

Odwołałam wyjazd i wróciłam do rodzinnego domu. Mama próbowała mnie pocieszać, tata udawał, że nic się nie stało. Paweł – mój brat – starał się mnie rozśmieszyć, a babcia karmiła mnie jak dziecko. Święta były ciche. Nienaturalnie spokojne. Nikt nie pytał, wszyscy patrzyli współczująco. Jakby ktoś umarł. Może i tak było – coś we mnie faktycznie umarło.

Przez większość dni nie wstawałam z łóżka. Patrzyłam w sufit i czekałam, aż coś się zmieni. Płakałam w poduszkę. Miałam tylko jedno życzenie: żeby czas się zatrzymał. Albo cofnął. Do momentu, kiedy jeszcze wierzyłam, że ta zima będzie piękna.

Nie miałam nic do stracenia

– Nie możesz się tak zakopać w kocu – Paweł stał w drzwiach mojego pokoju, opierając się o framugę. – Serio, to już trochę przesada.

Nie odpowiedziałam od razu. Gapiłam się w ekran telefonu, choć nawet nie wiedziałam, co czytam. Niewiele do mnie docierało. W głowie wciąż kręciła się ta sama myśl: „Dlaczego?”. Dwa dni przed wylotem. Wszystko gotowe. A on po prostu się spakował, powiedział „koniec” i wyszedł bez słowa wyjaśnienia.

– Bo to nie jest normalne, Paweł – odezwałam się w końcu cicho. – Kto zrywa dwa dni przed wylotem?

– Ktoś, kto jest idiotą. Ale ty nie możesz wiecznie tego rozpamiętywać.

Zacisnęłam palce na telefonie. Paweł usiadł na brzegu łóżka i patrzył na mnie z troską, której wcale nie chciałam. W tamtym momencie byłam pewna, że nie zasługuję na nic. Na współczucie, na słowa otuchy, na nowy początek. Byłam milczącą porażką.

– Nie wychodzisz z pokoju. Mama zaczyna się martwić.

– A co mam robić? Mam lepić pierogi i udawać, że wszystko jest okej?

– Może po prostu nie siedzieć cały dzień w piżamie – powiedział z lekkim uśmiechem. – Albo lepiej – pojedź z nami w góry. Znajomi z pracy wynajęli domek na sylwestra. Pojedź, oderwij się.

Prychnęłam.

– Żeby być pocieszaną przez paczkę twoich hałaśliwych kolegów? Dzięki.

– Nikt cię nie będzie pocieszał. Po prostu... pomyśl o tym jak o chwili wytchnienia od tego wszystkiego. Nie musisz nic mówić. Po prostu bądź.

Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wszystko, co we mnie siedziało, było ciężkie i niechciane. Czułam się jak głaz. Jak coś, co tylko przeszkadza. Ale kiedy Paweł wyszedł i zamknął za sobą drzwi, w głowie zapaliła się myśl, której się nie spodziewałam. Może to dobrze byłoby choć na chwilę uciec. Może właśnie tego potrzebuję – ciszy gdzieś indziej. Ciszy, która nie przypomina o tym, co zostało mi odebrane. Nie miałam siły planować. Nie miałam nadziei. Ale nie miałam też nic do stracenia. I chyba właśnie to mnie przekonało.

Od razu wpadł mi w oko

Dojechaliśmy późnym wieczorem. Śnieg padał tak gęsto, że samochód Pawła kilka razy prawie wpadł w poślizg. W środku drewnianego domku było ciepło i duszno. Grupa jego znajomych krzyczała coś jeden przez drugiego, śmiali się, ktoś puszczał muzykę z telefonu. Pachniało grzańcem i sosnowym drewnem. Czułam się tam obco i od razu pożałowałam decyzji o wyjeździe.

Siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty, patrząc, jak inni rozpakowują torby, rozdzielają łóżka, planują sylwestrowe ognisko. Paweł krążył gdzieś między kuchnią a kominkiem. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, co ostatecznie przyjęłam z ulgą. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że w kącie siedzi chłopak. Miał na sobie ciemną bluzę, w rękach szkicownik, ołówek przesuwał się po papierze w rytmie muzyki, ale jego głowa była całkiem gdzie indziej. Nie śmiał się, nie mówił. Po prostu był. Na moment nasze spojrzenia się spotkały. Nie uśmiechnął się. Ja też nie.

Po jakimś czasie usiadł obok mnie bez słowa. Wciąż rysował coś w szkicowniku.

– Nie przepadam za noworocznymi postanowieniami – powiedział nagle.

Spojrzałam na niego zdziwiona, ale odpowiedziałam.

– Bo większość z nich to ściema?

Uśmiechnął się lekko.

– Bo każdy udaje, że chce coś zmienić, ale tak naprawdę nikomu się nie chce.

Milczałam. Przez chwilę miałam wrażenie, że powietrze zrobiło się trochę lżejsze. Nie dlatego, że nagle zrobiło się miło. Ale dlatego, że przy nim nie musiałam być kimś innym. Nie pytał, nie analizował, nie próbował naprawić. Po prostu był. Dowiedziałam się, że ma na imię Andrzej i pracuje jako grafik. Rysuje dużo, najczęściej rzeczy, których nikt nie chce oglądać. I że też kiedyś chciał być kimś innym, ale przestał próbować.

Nie wiem, jak długo siedzieliśmy razem w ciszy. Nie było to niezręczne, raczej potrzebne. Pierwszy raz od miesięcy czułam, że nie muszę się spinać. Nie muszę mówić rzeczy, które zabrzmią dobrze. Mogłam po prostu nic nie mówić. I to też było w porządku.

Chciałam zasnąć wcześnie, ale nie potrafiłam. Leżałam na materacu, słysząc przez cienką ścianę jak ktoś gra na gitarze, ktoś inny śpiewa. Myślałam o Rafale. I o tym, jak bardzo przy nim musiałam być zawsze „kimś”. A potem myślałam o Andrzeju. I zaskoczyło mnie, jak bardzo nie chciałam, żeby jutro znów przy nim usiąść.

Nie chciałam tego kończyć

Po powrocie do miasta wszystko wydawało się jeszcze bardziej nijakie niż wcześniej. Ulice, które znałam na pamięć, wyglądały się obce. W pracy nie działo się nic nowego. Na ścianie wciąż wisiało to samo przypomnienie o szkoleniu, którego nikt nie zamierzał robić. W kawiarni pod biurem herbata smakowała jak woda z kranu. Zimowa rzeczywistość wróciła do normy, a ja razem z nią.

Nie planowałam się z nim kontaktować. Andrzej był częścią tamtego wyjazdu, tego krótkiego oderwania, do którego nie należała codzienność. Ale dwa dni po powrocie dostałam wiadomość. „Masz ochotę na herbatę, taką prawdziwą?”. Uśmiechnęłam się, zanim jeszcze przeczytałam do końca. Odpisałam „Tak” i przez chwilę patrzyłam na ekran, jakby miało się tam pojawić coś więcej.

Spotkaliśmy się niedaleko mojej pracy. Miał na sobie ten sam ciemny płaszcz, który pamiętałam. Zamówił czarną herbatę, ja wzięłam z imbirem. Mówił mało, ale jak już coś mówił, to zawsze tak, jakby naprawdę go to obchodziło. Nie miał potrzeby zapełniać ciszy. I nie patrzył na mnie jak na kogoś, kogo trzeba wciągnąć w rozmowę. Byłam w jego obecności sobą i to wystarczało.

Zaczęliśmy się spotykać. Bez deklaracji, bez potrzeby definiowania, co to jest. Chodziliśmy na długie spacery. Wymienialiśmy się książkami. Czasem rozmawialiśmy o snach. Czasem o tym, jak bardzo nie umiemy wytłumaczyć niektórych decyzji z przeszłości. Czasem nie rozmawialiśmy wcale. Nigdy nie zapytał o Rafała, ale gdy któregoś dnia sama zaczęłam mówić, słuchał. Nie przerywał, nie oceniał.

Nie wiem, dlaczego ci to mówię – stwierdziłam, kiedy opowiedziałam mu o tej jednej nocy przed wylotem.

– Może nie musisz wiedzieć – odpowiedział spokojnie. – Może to po prostu naturalne.

Nie nazwałam tego, co się między nami działo. Może bałam się nazwać, może jeszcze nie potrafiłam. Ale zauważyłam, że herbata zaczęła smakować lepiej, a poniedziałki bolały mniej. Nadal zdarzały się dni, kiedy nic mnie nie cieszyło. Ale były też dni, kiedy cieszyło mnie jego milczenie. Albo sposób, w jaki opowiadał o filmach, które lubi oglądać sam, w nocy. To nie był związek. Przynajmniej nie tak to wtedy widziałam. To było coś – coś, co rośnie powoli i daje poczucie bezpieczeństwa. I pierwszy raz od dawna nie chciałam, żeby to się skończyło.

To już na mnie nie działało

Nie spodziewałam się wiadomości od Rafała. Przyszła nagle, w środę wieczorem, kiedy wracałam z zakupami, zmarznięta, ze śniegiem przyklejonym do rękawów płaszcza. „Możemy się spotkać? Chciałbym pogadać”. Przeczytałam dwa razy, zanim cokolwiek poczułam. A potem była tylko złość i ciekawość.

Zgodziłam się. Nie dlatego, że miałam nadzieję. Nie dlatego, że chciałam wrócić. Po prostu chciałam spojrzeć mu w twarz i zrozumieć, co się wtedy wydarzyło. I czy chociaż przez chwilę myślał, że to, co nas łączyło, miało jakąkolwiek wartość. Spotkaliśmy się w tej samej kawiarni, w której kiedyś planowaliśmy podróże. Usiadł naprzeciwko mnie, nieco sztywny, jakby sam nie wiedział, co powiedzieć. Wyglądał tak samo, tylko miał inne oczy. Spokojniejsze. Albo puste.

– Nie powinienem wtedy tak po prostu zniknąć – zaczął. – Wiem, spanikowałem. Wszystko mnie przerosło. Nasz związek, ten wyjazd, te nasze rozmowy o ślubie…

Nie przerywałam. Pozwoliłam mu mówić. Słuchałam jak opowiada, że był zmęczony, że nie wiedział, czego chce, że „może to nie był ten moment”. A potem przyszło to zdanie.

– Naprawdę myślałaś, że to koniec? Z nami?

Spojrzałam mu prosto w oczy.

– My... to już dawno się skończyło. Ja po prostu nie chciałam tego widzieć.

Nie odpowiedział od razu. Spuścił wzrok. I wtedy zrozumiałam coś ważnego. Nie było we mnie żalu. Nie było płaczu, gniewu, niedopowiedzianych słów. Była cisza. I spokój.

Gdy wyszłam z kawiarni, zamiast analizować nasze rozmowy, pomyślałam o Andrzeju. O jego rękach ubrudzonych grafitem. O tym, jak raz przyniósł mi herbatę w termosie, mówiąc, że ta w biurze jest „smutna jak poniedziałkowy poranek”. I o tym, jak cicho potrafił być, kiedy ja nie miałam siły mówić. To jego twarz widziałam, kiedy Rafał powiedział „tęsknię”.

W drodze do domu przypomniałam sobie, jak bardzo byłam kiedyś przekonana, że przy Rafale jestem sobą. A potem nagle zobaczyłam, że przy nim byłam tylko jego wersją mnie. Cichą, zorganizowaną. Taką, która pasowała do jego życia. Z Andrzejem nie musiałam do niczego pasować. Wystarczyło, że byłam.

Mogłam być sobą

Zadzwoniłam do Andrzeja wieczorem. Powiedziałam, że chciałabym się spotkać. Nie pytał dlaczego. Umówiliśmy się w jego ulubionej herbaciarni. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy małym stole. On zamówił coś z czarnym ryżem i imbirem, ja wzięłam cynamonową. Milczeliśmy dłuższą chwilę.

Spotkałam się z Rafałem – powiedziałam w końcu.

Nie zareagował od razu. Przytaknął tylko powoli.

Chciał wrócić?

– Nie powiedział tego wprost. Ale chyba miał nadzieję, że coś jeszcze do niego czuję. – Zawahałam się. – A ja... już nie potrafię nic czuć do tamtej wersji mnie. Jakby to było cudze wspomnienie, a nie moje.

Andrzej nie przerwał. Nie wtrącił żadnego „a nie mówiłem”, żadnej rady. Patrzył spokojnie, jakby znał już moją odpowiedź, zanim sama ją zrozumiałam.

– Nie wiem, czy potrafię jeszcze być z kimś – powiedziałam cicho. – Ale przy tobie... nie muszę być „z kimś”. Mogę być sobą.

Spojrzał na mnie. Ten jego spokój był czasem trudny do zniesienia, bo nie dawał mi punktów zaczepienia, żadnych ram. Ale dziś zrozumiałam, że właśnie dzięki temu czułam się przy nim bezpiecznie. Nie dlatego, że mi coś obiecywał, ale dlatego, że niczego nie oczekiwał.

– I to jest najlepszy początek – odpowiedział, jakby to było oczywiste.

Nie było romantycznych słów, nie było filmowych gestów. Ale była obecność. Cicha, dojrzała. Taka, która nie potrzebowała potwierdzeń. Wyszliśmy na zewnątrz, a ja poczułam, że coś we mnie drgnęło. Nie dramatycznie, nie jak lawina. Raczej jak ciężar, który ktoś w końcu zdjął z ramion.

Ewelina, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama