Reklama

Nie wiem, co mnie tak boli w świętach. Może to, że wszystko wtedy powinno być „jak trzeba”: rodzina przy stole, śmiech dzieci, ciepło, miłość, opłatek… A ja co roku gryzę kawałek karpia, patrząc, jak Oliwka próbuje się uśmiechać, chociaż w oczach ma smutek, którego jeszcze nie rozumie.

Mam trzydzieści pięć lat. Mieszkam z córką w bloku na przedmieściach. Pracuję zdalnie jako graficzka – głównie w dresie, z kawą w ręku, z kotem leżącym na klawiaturze. Unikam sąsiadów, kontaktów, rozmów o niczym. Nie umiem już udawać, że wszystko gra. Ojciec Oliwki zniknął, zanim zdążyłam powiedzieć „jestem w ciąży”. Raz na rok odezwie się z pytaniem, czy może ją zobaczyć. Zwykle wtedy nagle „wyjeżdżamy”. Nie, nie na święta. Po prostu gdzieś – byle dalej.

W zeszłym roku zrobiłam dwanaście dań dla nas dwóch. Z obowiązku, z rozpaczy. Połowy nie tknęłyśmy. Potem włączyłam film, zasnęłam przed dwudziestą. W tym roku miało być podobnie. Święta były jak topór wiszący nad głową – nieuniknione, ciężkie, milczące. Nie miałam ochoty ani na karpia, ani na kolędy, ani na udawanie, że jesteśmy „normalną rodziną”.

Aż pewnego dnia, kiedy wracałam z zakupami, spotkałam Ilonę z drugiego piętra. Patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała, co czuję.

– Może w tym roku zrobimy Wigilię razem? – rzuciła niespodziewanie.

Miałam dość samotności

Szłam do mieszkania, z siatkami w rękach i dzieckiem marudzącym obok. Oliwka była zmęczona, ja też. W głowie układałam listę rzeczy, które muszę jeszcze zrobić, choć na nic nie miałam ochoty. I wtedy, na klatce, zatrzymał mnie głos:

– Martyna! Zaczekaj.

Odwróciłam się niechętnie. Ilona z drugiego piętra, woźna z podstawówki. Mocny głos, pewny krok, zawsze w dresie i z torbą wypchaną jakby wracała z jakiejś wyprawy.

– Co tak się snujesz, jak duch? Pomyślą zaraz, że nawiedzony blok – rzuciła półżartem. – Słuchaj, głupio tak zapytam, ale… Co robisz na Wigilię?

– To samo co zawsze – mruknęłam. – Kolacja we dwie, potem film. Wiesz przecież.

Ilona spojrzała na mnie chwilę, jakby ważyła coś w myślach.

Zróbmy wspólną Wigilię. Ty, ja i Daria z trzeciego. Sama z Hanią siedzi. Każda przyniesie po cztery dania. Będzie akurat dwanaście. Co ty na to?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, z mieszkania obok wysunęła się Daria. W ręku siatka z siankiem i świeczkami.

– O czym plotki? – zapytała wesoło.

– Ilona właśnie zaprosiła nas na święta. Tylko jeszcze nie wie, czy się zgodzimy – rzuciłam, próbując zamaskować zakłopotanie.

– A czemu nie? – Daria wzruszyła ramionami. – Najwyżej będzie z czego się śmiać za rok.

Zapanowała chwila ciszy. Patrzyłyśmy na siebie trzy – kobiety po przejściach, z dziećmi i własnymi demonami. Nieprzygotowane na bliskość, a jednocześnie jej złaknione.

– Nie masz już dość siedzenia w samotności z dzieckiem? – dodała Ilona.

– Mam – przyznałam cicho. – Ale nie wiem, czy jestem gotowa na coś innego.

– To tylko kolacja – powiedziała Daria. – Najwyżej się pośmiejemy z tego potem.

To więcej niż Wigilia

Wieczorem siadłam z notatnikiem i zaczęłam bazgrać. Co można przynieść na Wigilię, co nie będzie porażką? Karp odpadał – dzieci go nie tkną, a ja nie cierpię zapachu ryby w kuchni. Barszcz? Mama robiła taki, że pachniało nim w całym bloku. Z torebki to nie to samo. Ale pierogi… jej pierogi z kapustą i grzybami… robiły się długo, ale miały w sobie coś, co pachniało domem. Tym, którego już nie ma.

Oliwka pisała list do Mikołaja.

– A z kim będziemy na wigilii? – zapytała.

– Z Iloną i Darią. I z ich dziećmi.

– To tak można? – zdziwiła się szczerze. Uśmiechnęłam się smutno. Chyba naprawdę przesadziłam z tą izolacją.

Kilka dni później spotkałyśmy się u Ilony. Przyniosła starą, rozkładaną ławę, którą pokryłyśmy ceratą z reniferami. Daria przyniosła sianko i serwetki. Ja – dwie białe świece. Pachniało jabłkami i cynamonem.

– Jak my się tu wszystkie zmieścimy? – mruknęłam, poprawiając serwetki.

– Zmieścimy się, przecież to nie wesele. To tylko Wigilia – powiedziała Ilona, rozplątując lampki.

Mimo to wiedziałam, że to coś więcej. „To tylko kolacja”, powtarzałam sobie, ale serce biło mi szybciej niż zwykle. Czułam się, jakbym szykowała się na coś znacznie większego. Jakby ktoś zaprosił mnie z powrotem do życia.

Poczułam coś dziwnego

Było trochę nerwowo. Ilona upominała syna, żeby nie tknął niczego przed modlitwą, Daria miała przesłodzony kompot, a ja rozlałam barszcz na obrus tuż przed podaniem. I chyba dlatego właśnie... to zaczęło przypominać prawdziwe święta.

Na stole – dwanaście dań. Nikt nie liczył, ale wyszło równo. Barszcz, pierogi, kapusta z grochem, kompot z suszu, kluski z makiem, ryba po grecku, sałatka jarzynowa, zupa grzybowa, kutia, ryba w galarecie, śledź w śmietanie, paszteciki z kapustą. Ktoś zażartował, że jakby jeszcze był bigos, to można by otwierać restaurację.

Dzieci biegały między stołem a choinką. Kacper pomagał Hani coś sklejać z papieru, a Oliwka śpiewała pod nosem „Przybieżeli do Betlejem”, ale po swojemu. Było ciepło, rodzinnie. Tak, że chciało się oddychać. Ilona nalała barszczu do trzech misek, rzucając:

– Kto pierwszy, ten lepszy.

Daria z dumą podała swój barszcz. Był trochę kwaśny, ale pachniał cudownie.

– Wiesz, nigdy nie robiłam barszczu – powiedziała, śmiejąc się. – Ale wyszedł. Może nie wszystko w życiu trzeba umieć od razu.

– Dokładnie – dodała Ilona, poprawiając opaskę z mikołajem na głowie. – Myślałam, że rozwód mnie dobije. A teraz… jestem tu. Z wami.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na nie, dwie obce kobiety, które jakimś cudem przestały być obce. I nagle poczułam coś dziwnego. Spokój. Jakbym nie czuła już takiej pustki w środku.

Nie byłam sama

Dzieci spały razem w pokoju Kacpra, zasypane pluszakami i migającymi światełkami. Hania cicho chrapała, a Oliwka trzymała ją za rękę. Daria rzuciła, że to wygląda jak scena z taniego filmu świątecznego. Śmiałyśmy się. Siedziałyśmy przy stole. Kompot w kubkach, trochę niedojedzonych pasztecików, rozświetlone świeczki, które Daria ustawiła w słoikach.

– Wiecie, czasem myślę, że jestem złą matką – powiedziałam nagle. – Że Oliwka zasługuje na więcej. Na kogoś, kto potrafi jej dać… no, nie wiem. Normalność?

Ilona spojrzała na mnie z takim spokojem, jakby już znała te myśli.

– A ja myślałam, że Kacper zasługuje na ojca. Ale wiesz co? On zasługuje na matkę, która daje sobie radę.

Daria upiła łyk. Trochę trzęsły się jej dłonie.

– Moje dziecko nigdy nie poznało ojca. Zostawił nas, kiedy Hania miała dwa tygodnie. Powiedział, że „się dusi”. A ja duszę się codziennie i jakoś nikt mnie nie pyta, czy chcę wyjść.

Zrobiło się cicho. W tle grały jakieś kolędy. Gdzieś ktoś wybuchł śmiechem w innym mieszkaniu. My siedziałyśmy jak przy ognisku – trzy kobiety, trzy historie, jeden wspólny wieczór.

– Może po prostu… zasługujemy na siebie nawzajem – powiedziała cicho Daria.

I choć brzmi to jak frazes z taniej kartki świątecznej, wtedy to zdanie zapadło mi w serce głęboko. Bo pierwszy raz od dawna poczułam, że nie jestem jedyna.

Zyskałam nowe perspektywy

Obudził mnie zapach jajecznicy i dźwięk śmiechu dochodzącego z kuchni. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem zobaczyłam sweterek rzucony na oparcie krzesła i kolorowy rysunek na stole. Rysunek, który zrobiła Oliwka – trzy kobiety, troje dzieci, choinka, a nad nią napisane koślawymi literami: „Święta z koleżankami mamy”.

Wstałam. Z kuchni dobiegał głos Ilony:

– Martyna! Wstawaj, kawa gotowa! A twoje dziecko już zjadło pół ciasta!

– To nieprawda! – zawołała Oliwka. – Tylko kawałeczek! Mały!

Daria odwróciła się znad patelni i mrugnęła do mnie.

Robimy śniadanie mistrzów. Ilona twierdzi, że z jajek i majonezu można zrobić wszystko. Zobaczymy.

Usiadłam przy stole, jakby to było nasze stałe miejsce. Jakby to wszystko – rozmowy, śmiechy, dzieci grające w memory na podłodze – było normalne, a nie wyjątkowe. Zaparzyłam sobie kawę. Piłam ją powoli, nie spiesząc się nigdzie. Było cicho, bez napięcia.

– Wiecie… mogłybyśmy się spotykać co jakiś czas – powiedziała Ilona, nakładając jajecznicę. – Może nie od razu na wielką kolację, ale na kawę, spacer, cokolwiek.

– Możemy chodzić razem na basen! – zaproponowała Daria. – Hania i Oliwka byłyby zachwycone. I my trochę odżyjemy.

– Brzmi dobrze – odpowiedziałam. I nie tylko brzmiało. To naprawdę było dobre.

Po raz pierwszy od dawna czułam, że jestem częścią czegoś większego.

Mam dokąd wrócić

Wracałyśmy z Oliwką po południu. Miała w dłoniach ciastka w serwetce i uparcie twierdziła, że to „na potem”, choć wiedziałam, że zje je w windzie. Niosłam torbę z resztkami jedzenia i pudełkiem z pierogami – moje, Ilony i Darii, pomieszane, nie do rozróżnienia. Kiedy zamknęły się za nami drzwi, Oliwka od razu rzuciła się do okna. Patrzyła na plac zabaw, gdzie właśnie zaczął padać śnieg.

– Mamo… – odezwała się po chwili. – Czy możemy tak co roku?

Zamarłam. Z tą szczerością dzieci czasem nie wiadomo, co zrobić. Myśli zaczęły mi się plątać: a co, jeśli się pokłócimy, a co, jeśli znów się zamknę w sobie, a co, jeśli wszystko się rozpadnie, jak zwykle… Ale spojrzałam na nią. Małe stopy w czerwonych rajstopach, rozczochrana grzywka, buzia umorusana czekoladą. I ten wzrok – pełen nadziei.

Może nawet częściej, kochanie – powiedziałam.

Patrzyłam przez okno jeszcze długo, gdy Oliwka już bawiła się nową lalką. Myślałam o stole przykrytym ceratą z reniferami, o cynamonowych świeczkach, o winie w niedopasowanych kieliszkach. Nie mam mężczyzny, nie mam pełnej rodziny. Ale mam coś, czego nie miałam od lat. Mam miejsce, do którego mogę wrócić.

Martyna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama