Reklama

Grudzień ciągnie się dla mnie jak guma do żucia, i wcale nie pachnie cynamonem ani magią tylko mlekiem, które przypala się w ekspresie. Pracuję w kawiarni na parterze centrum handlowego. I szczerze? Gdybym mogła, uciekłabym stąd gdzie pieprz rośnie.

Przychodził zawsze

Co rano ta sama melodia – tramwaj spóźniony o trzy minuty, szalik wciśnięty pod brodę, kurtka już nie grzeje. Wchodzę do lokalu, odkładam plecak, włosy spinam w byle jakiego koka. Dziś znowu będą tłumy, ciągłe „ile jeszcze będę czekać na moje latte?”, będą matki z wózkami, które zostawią plamy bananowego musiku na kanapie i faceci z laptopami, którzy zamawiają jedną kawę i okupują stolik przez trzy godziny. I będą też powtarzalne twarze – jak odbitki z ksero.

Jest też on – codziennie o tej samej porze przychodzi facet z brodą i w szarym płaszczu. Zawsze zamawia americano bez cukru. Nigdy nie mówi więcej, niż trzeba. Uśmiech? Czasem, ale taki niewidoczny, bardziej w oczach. Nigdy się nie spóźnia, nigdy nie zamawia niczego innego.

– Znowu on, ten twój kawowy milczek – mówi za każdym razem Magda, moja koleżanka z pracy, krzywiąc się z przesadną czułością.

– No, znowu. Punktualny jak w zegarku – odpowiadam, nie odrywając wzroku od ekspresu.

Magda się śmieje.

– Może liczy, że ty w końcu zaczniesz coś więcej niż „dzień dobry”?

Coś się zmieniło

Czasem mam wrażenie, że już dawno mnie tu nie ma, że funkcjonuję tylko automatycznie – jak ten ekspres. Nalewam, podaję, uśmiecham się, ale w środku pustka. Nawet świąteczne światełka wiszące na korytarzu galerii nie robią na mnie wrażenia, jakby to wszystko było tylko tłem do czegoś, co się nigdy nie wydarzyło. Albo przestało mnie dotyczyć.

Ten dzień był jak każdy inny. Ludzie przewijali się w nieskończonym ciągu – płaszcze, zakupy, hałas. Odbierałam zamówienia, odbijałam kartę lojalnościową, uśmiechałam się w punkt. I wtedy przyszedł on – jak zwykle szary płaszcz, niespieszny krok, spojrzenie gdzieś ponad moją głową.

– Americano bez cukru – powiedział jak zawsze.

Skinęłam głową, sięgnęłam po filiżankę, nie zadałam żadnych pytań. Wszystko było tak przewidywalne, że mogłabym to robić z zamkniętymi oczami. Podałam mu kawę, wymieniliśmy uprzejme „dziękuję”, „do widzenia”. Odwrócił się i odszedł. A potem wrócił.

Było już po piętnastej, miałam przerwę, siedziałam na zapleczu i jadłam drożdżówkę. Wyszłam na salę tylko na chwilę, żeby wstawić nowy syrop do lodówki i wtedy zobaczyłam go znowu. Stał przy ladzie. Ten sam płaszcz, ta sama twarz.

Zaskoczył mnie

Serce zabiło mi szybciej, bo nie rozumiałam, co się dzieje.

– Zostawił pan coś? – zapytałam ostrożnie, podchodząc bliżej.

– Nie. Po prostu… – przerwał, jakby szukał słów, a potem sięgnął do kieszeni. – To… na wypadek, gdybyś zmarzła w drodze do tramwaju.

Podał mi ciemnoszare, grube rękawiczki, wełniane, nowe. Spojrzałam na nie, potem na niego.

– To dla mnie? – zapytałam, czując dziwną sztywność w gardle.

Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Po prostu położył rękawiczki na ladzie i odszedł, tak zwyczajnie, jakby to było coś najnormalniejszego na świecie. Zostałam z tym prezentem i czułam, że coś się we mnie zmieniło. Przez resztę dnia nie mogłam się skupić. Co chwila zerkałam na rękawiczki. Nie wiedziałam, jak się zachować.

Zamykaliśmy lokal. Magda już zniknęła w szatni, ja dopinałam zmywarkę i gasiłam światła. Wyszłam na korytarz galerii, pusty i zimny, z odbiciami reklam w szybach. Zobaczyłam go od razu. Stał przy głównym wyjściu, oparty o barierkę, z rękami w kieszeniach.

Czekał na mnie

Podeszłam powoli, niepewna, czy mnie zauważy. Zauważył.

– Mogę cię odprowadzić na przystanek? – zapytał.

– Możesz – odpowiedziałam po krótkim wahaniu.

Wyszliśmy razem. Mróz szczypał w policzki, śnieg skrzypiał pod butami. Szliśmy obok siebie, w milczeniu. Po kilku minutach zapytał:

– Wracasz tramwajem?

– Zazwyczaj. Ale czasem idę kawałek piechotą, żeby ochłonąć.

Kiwnął głową. Potem znowu cisza. Gdy dotarliśmy do przystanku, zatrzymał się.

– To tutaj?

– Tak. Dzięki.

– Dobranoc.

Odwrócił się i odszedł. Patrzyłam, jak znika za zakrętem, a w kieszeni ściskałam wełniane rękawiczki. Nie znałam go, ale przy nim czułam się spokojna.

Myślałam o nim

Przez kolejne dni wszystko działo się tak, jakby było zaplanowane od dawna. Przychodził codziennie. Najpierw po kawę, później czekał przy wyjściu, gdy kończyłam zmianę. Nie umawialiśmy się. Po prostu był, czekał.

Nie zawsze rozmawialiśmy. Lubiłam te wieczory bardziej niż wszystkie poprzednie grudnie razem wzięte. Czułam, że coś we mnie się budzi, coś, co dawno przestałam uważać za możliwe. Te spacery stawały się rytuałem. Nie planowałam ich, nie analizowałam, po prostu czekałam i dziwiłam się, jak szybko można przyzwyczaić się do czyjejś obecności. Takiej cichej, nieinwazyjnej, jak plaster, który nie leczy od razu, ale przynosi ulgę.

Zaczęłam odruchowo zerkać w stronę drzwi, gdy wybijała siedemnasta. Magda się śmiała, że wyglądam jak pies czekający na pana, ale nie przejmowałam się tym. Tamte wieczory miały w sobie coś, czego nie umiałam opisać – miękkość ciszy, lekki dreszcz oczekiwania, spokój.

Nagle zniknął

Któregoś dnia nie przyszedł. Najpierw pomyślałam, że się spóźnił, potem – że może coś wypadło. Kiedy wybiła dwudziesta pierwsza, wyszłam sama. Śnieg padał gęsto, tramwaj przyjechał szybko, ale w środku siedziałam nerwowo, zaciskając dłonie na wełnianych rękawiczkach.

Następnego dnia też go nie było. Nie wszedł o stałej godzinie, nie zamówił americano bez cukru. Z każdą minutą czułam, jak ogarnia mnie dziwny niepokój – nie logiczny, raczej emocjonalny, taki, którego nie powinnam czuć wobec mężczyzny, o którym nic nie wiem. Pod koniec zmiany powiedziałam do Magdy:

– Widziałaś dziś tego faceta od americano?

– Nie. Może święta go wciągnęły – rzuciła, nie przerywając mycia blatu.

– Może…

Pokiwałam głową, ale nie przekonała mnie ta odpowiedź, bo w środku czułam coś zupełnie innego: kogoś mi zabrakło. Trochę się już z tym pogodziłam, że zniknął, choć za każdym razem, gdy otwierały się drzwi kawiarni, łapałam się na tym, że podnoszę wzrok z nadzieją. Wmawiałam sobie, że to nic. Że tylko trochę się przyzwyczaiłam.

Nie zapomniał o mnie

Trzeciego dnia po pracy wyszłam jak zwykle – bez myśli, bez oczekiwań. Zimno było nieznośne, śnieg sypał drobny i ostry. Zaciągnęłam kaptur i ruszyłam w stronę przystanku. I wtedy go zobaczyłam. Stał oparty o słupek.

– Hej – powiedział, jakbyśmy widzieli się wczoraj. – Przepraszam, że mnie nie było.

Zatrzymałam się tuż przed nim. Serce mi przyspieszyło, ale na twarzy utrzymałam spokój.

– Sprawy rodzinne – dodał. – Musiałem pojechać do rodzinnego domu.

Popatrzył na mnie uważnie.

– I wiesz co? Tęskniłem.

Zrobiło mi się ciepło, choć wokół był mróz.

– Ja też – odpowiedziałam cicho.

Szliśmy razem jak zwykle. Trzymał dłonie w kieszeniach, ale po chwili jedną z nich wyciągnął i podał mi bez słowa. Wsunęłam w nią swoją, pasowała tam idealnie. Nie trzeba było nic mówić. Od tego wieczoru wiedziałam już, że grudzień przestał być tylko zimnym miesiącem.

Karolina, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama