Reklama

Nigdy nie przypuszczałam, że dożyję dnia, w którym będę musiała zadać sobie pytanie: co będzie z moim synem, kiedy mnie i Wojtka zabraknie? A przecież Tomek nie był już dzieckiem. Czterdzieści lat, a on wciąż żył tak, jakby miał dwadzieścia. Nocne wypady do klubów, dni przesypiane do południa, ciągłe przesiadywanie przed komputerem. A potem wychodził z pokoju, ziewając i udając, że wszystko jest w porządku, jakby czas się dla niego zatrzymał.

Był niedorosły

Codziennie rano przygotowywałam mu śniadanie. Mówiłam sobie, że to już ostatni raz, że nie mogę mu wyręczać go we wszystkim. Ale potem znowu rozstawiałam na stole talerz i kładłam obok łyżkę. Bo jeśli nie ja, to kto?

Tomek od zawsze uciekał przed odpowiedzialnością. Pamiętam, jak w liceum tłumaczył mi, że on jeszcze zdąży z dorosłością. A ja – głupia matka – wierzyłam mu. Mój mąż Wojtek był surowy, zimny, ale gdy Tomek machał ręką i rzucał: „Tato, luz, wszystko ogarnę”, Wojtek tylko mruczał pod nosem i wracał do gazety. Oboje mu odpuszczaliśmy, bo chcieliśmy, żeby miał lżej niż my.

A potem, rok za rokiem, Tomek utknął w tej swojej wygodnej bańce. A my z Wojtkiem patrzyliśmy, jak rośnie z niego czterdziestoletni chłopiec. Wojtek czasem mówił, że „życie go w końcu nauczy”, ale życie było dla Tomka wyjątkowo pobłażliwe. Wszystko jakoś się samo układało – do czasu.

Pobłażaliśmy mu

Tamtego poranka, gdy siedziałam sama w kuchni, patrzyłam na stos nieopłaconych rachunków i poczułam, jak ogarnia mnie strach. Miałam żal do siebie i do Wojtka, że przez te wszystkie lata nie nauczyliśmy naszego syna, jak się żyje. Wiedziałam, że nie mamy już czasu, a Tomek nadal nie rozumiał, że dorosłość nie zaczyna się sama z siebie. Wtedy po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, której bałam się najbardziej: Tomek sobie nie poradzi.

Kiedy usłyszałam, jak syn wchodzi do mieszkania, spojrzałam na zegarek. Trzecia dziesięć nad ranem. Westchnęłam ciężko i odsunęłam talerz z kanapką, której i tak nie miałam ochoty jeść. Kroki syna były lekkie, niemal taneczne. Pewnie znowu wrócił z klubu, rozbawiony, zadowolony z siebie. Po chwili wszedł do kuchni, jak gdyby nigdy nic, z telefonem w dłoni, jeszcze w kurtce.

– A, nie śpisz? – rzucił z półuśmiechem. – Co, znowu będzie kazanie?

Poczułam, jak zaciska mi się gardło. Wstałam z krzesła, powoli, bez pośpiechu, i spojrzałam na niego. Miał podkrążone oczy, lekko zaróżowione policzki, wyglądał, jakby wracał z licealnej imprezy, a nie z nocnego wypadu czterdziestoletniego faceta.

– Tomek, ile razy mam ci jeszcze mówić, że tak się nie da żyć? – zaczęłam spokojnie, choć w środku aż mnie nosiło. – To nie jest życie, synku. To ucieczka. Masz czterdzieści lat i ciągle zachowujesz się, jakbyś był nastolatkiem.

Nic nie rozumiał

– Mamo, proszę cię, nie teraz – wzruszył ramionami i zaczął zdejmować kurtkę, jakby naprawdę wierzył, że odwróceniem wzroku zakończy temat.

– A kiedy będzie ten dobry moment? Jak umrę? – Głos mi zadrżał, ale mówiłam dalej. – Kto ci wtedy ugotuje obiad? Kto ci zapłaci rachunki, kto ci przypomni, że pranie nie robi się samo?

Widziałam, jak jego twarz zmienia wyraz. Już nie był rozbawiony, teraz był zirytowany. Zacisnął szczęki i syknął:

– Mamo, to jest moje życie. Nie będę się nikomu z niego tłumaczył.

Chciałam mu odpowiedzieć, ale przez chwilę nie znalazłam słów. Bolały mnie jego słowa, ale jeszcze bardziej bolało mnie to, że on naprawdę wierzył, że to jest argument. Nie rozumiał, że życie nie czeka, aż się dorosnąć komuś zechce.

Telefon zadzwonił chwilę po ósmej rano. Zerwałam się z kanapy, bo nie spałam tej nocy ani minuty. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe, jakby przeczuwało, że ten dźwięk zaraz przewróci nasze życie do góry nogami. Sięgnęłam po słuchawkę i usłyszałam obcy głos, spokojny, suchy, jakby czytał formułkę.

– Dzień dobry, tu szpital wojewódzki. Pani mąż trafił do nas dziś rano, miał zawał w pracy. Stan jest stabilny, ale prosimy, żeby ktoś z rodziny przyjechał.

Byłam przerażona

Poczułam, jak kolana uginają się pode mną, oparłam się o blat stołu, żeby nie upaść. Próbowałam odpowiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Kobieta po drugiej stronie linii cierpliwie poczekała, aż wydukam, że zaraz będę.

Wybiegłam do przedpokoju i zatrzymałam się przed drzwiami Tomka. Stałam tam przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Leżał na łóżku, przykryty niedbale kocem, z telefonem w dłoni. Podniósł na mnie zaspane oczy.

– Co jest, mamo? – wymamrotał.

– Tata trafił do szpitala. Miał zawał.

Na początku nie zareagował, jakby nie dosłyszał, albo nie zrozumiał znaczenia tych słów. Potem jednak usiadł gwałtownie, zrzucając koc na podłogę.

– Ale jak to zawał? Przecież tata jest niezniszczalny – powiedział i spojrzał na mnie, jakby szukał potwierdzenia, że to jakiś żart.

– Myślałeś, że zawsze będziemy obok? Że nic się nie zmieni?

Syn zamilkł. Nie rzucił żadnej z tych swoich błyskotliwych, obronnych ripost. Siedział tylko, wpatrzony w przestrzeń, jakby nagle cały jego świat stanął w miejscu.

Żył w nieświadomości

Nie miałam czasu na dłuższą rozmowę. Musiałam się pozbierać, ubrać, zadzwonić po taksówkę. A jednak w tamtej chwili zrozumiałam coś ważnego. Tomek nie był gotowy, by nas zabrakło. Ani fizycznie, ani psychicznie. Stał się więźniem wygodnego życia, które mu stworzyliśmy, nie ucząc go, jak się z tego życia rozliczać.

Następnego dnia wróciłam do domu po kilku godzinach spędzonych w szpitalu. Tomek siedział w kuchni, z nosem w telefonie. Na stole leżały rachunki, które rano mu zostawiłam.

– Tomek, byłeś na poczcie? – zapytałam, choć odpowiedź znałam.

– Mamo, przecież to można kliknąć przez aplikację, nie? – uniósł wzrok, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.

– Nie, synku. Tata zawsze płacił te rachunki osobiście. Musisz pójść i wypełnić blankiet.

Zobaczyłam na jego twarzy zmieszanie, jakby mu kazała rozbroić bombę. Westchnął, wziął papiery i wyszedł. Wrócił po godzinie, sfrustrowany.

– Wiesz, że tam trzeba było coś pisać? Numer konta, dane… Nie miałem pojęcia, co z tym zrobić.

Patrzyłam na niego bez słowa. Jego bezradność była dla mnie jak uderzenie w twarz. Niby dorosły facet, a w najprostszych sprawach zagubiony jak dziecko. Całe życie odkładaliśmy jego dorosłość na potem. A „potem” właśnie nadeszło.

Otworzył się

Wieczorem, gdy w domu wreszcie zapanowała cisza, usiadłam w kuchni z herbatą. Tomek przyszedł po wodę, już w piżamie, z głową spuszczoną. Widział, że czekam.

– Usiądź – powiedziałam spokojnie.

Nie protestował. Usiadł naprzeciwko mnie, opierając łokcie o stół. Patrzył w blat, a ja mówiłam, powoli, bez gniewu.

– Tomek, my z tatą nie będziemy żyli wiecznie.

Nie odpowiedział. Wiedziałam, że słucha.

– Wiesz, gdy byłam w twoim wieku, moja mama zachorowała. Musiałam dorosnąć w kilka miesięcy. Nie chciałam tego, ale nie było wyboru. I chyba chciałam, żebyś ty nie musiał tego przechodzić. Żebyś miał łatwiej.

Podniósł wzrok. Jego oczy nie były ani buntownicze, ani złośliwe. Były puste. I wtedy powiedział to, czego nigdy wcześniej nie słyszałam:

– Mamo, ja się boję. Ja nie umiem tego wszystkiego. Nie umiem żyć tak jak wy. Każdy czegoś ode mnie chce, a ja nawet nie wiem, od czego zacząć.

Czułam się winna

To nie była arogancja. To była czysta bezradność.

– Ja też się boję. Ale dorosłość nie polega na tym, że przestajesz się bać. Polega na tym, że zaczynasz coś z tym lękiem robić. My z tatą zrobiliśmy błąd, bo cię przed tym lękiem ukrywaliśmy.

Mój mąż wrócił do domu po tygodniu. Był słabszy, cichszy, ale udawał, że nic się nie stało. Tomek, choć nieporadnie, zaczął mu pomagać. Przynosił zakupy, dopytywał o leki, raz nawet sam ugotował rosół. Nie był to rosół, który by wygrał konkurs kulinarny, ale mąż zjadł go bez słowa, a ja poczułam cień nadziei.

Nie łudziłam się, że od teraz wszystko pójdzie jak z płatka. Tomek nadal się gubił w prostych sprawach, mylił daty, nie umiał zapłacić rachunku bez mojej pomocy. Ale było coś innego. Przestał uciekać. Zaczął chociaż próbować.

Patrzyłam na niego i myślałam, że dorosłość nie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek zakłada garnitur czy kupuje mieszkanie. Dorosłość zaczyna się w chwili, gdy człowiek przestaje wierzyć, że inni załatwią wszystko za niego.

Lucyna, 68 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama