„Stary dom na Sycylii miał zrobić z nas włoskich milionerów. Po roku zrozumieliśmy, że to pułapka bez wyjścia”
„Wieczorem usiedliśmy z Krzysztofem przy rozkładanym stole, próbując zsumować nasze wydatki. Rachunki za prąd, faktura za tłumaczenia dokumentów, pozwolenie na renowację schodów, a do tego podatek śmieciowy”.

- Redakcja
W Krakowie zawsze było za głośno. Albo tramwaje hałasowały pod oknem, albo sąsiad z góry znowu uczył się grać na perkusji. A jak nie jedno, to drugie. Krzysztof mówił, że to czar miasta, ja mówiłam, że to syf i hałas. Mieliśmy dobre życie – praca w korpo, duży apartament, wino wieczorami i pizza w soboty. Ale czy to było życie? Nie wiem. Pewnie dlatego, kiedy któregoś wieczoru Krzysztof nalał mi wina i powiedział:
– A może by tak Sycylia?
…nie uznałam tego za żart.
Spełniliśmy sen
A potem wszystko potoczyło się jak w filmie. Sprzedaliśmy mieszkanie, powiedzieliśmy „do widzenia” Ewie i kilku kolegom, i wsiedliśmy w samolot z biletami w jedną stronę.
Kiedy wyszliśmy z lotniska w Palermo i poczuliśmy to lepkie, słoneczne powietrze, pomyślałam: „to ma sens”. A kiedy pierwszy raz zobaczyłam nasz nowy dom – stary, obdrapany, z zapachem wilgoci i lawendy – miałam łzy w oczach. Wierzyłam, że tu odnajdziemy spokój, miłość, może nawet siebie na nowo. Że rzucenie wszystkiego dla sycylijskiego snu było romantyczne, a nie szalone.
W kuchni panował ten rodzaj bałaganu, który daje złudzenie, że coś się dzieje. Stara lodówka stała otwarta, a ja, w rękawicach, próbowałam zeskrobać zaschnięty tłuszcz z jej ścianek. Pachniało octem i detergentem, a zza uchylonych drzwi dochodził stukot rur. Krzysztof majstrował coś przy instalacji, mamrocząc pod nosem.
– Marta, sprawdź, czy tam jeszcze kapie – zawołał.
– Kapią mi już nerwy, nie rury – odpowiedziałam zmęczonym głosem, nie przerywając skrobania.
Weszłam do łazienki. Pod umywalką stało plastikowe wiadro, do połowy pełne wody.
– Nadal cieknie.
– To może znak od losu, żebyśmy założyli pensjonat z prysznicem na świeżym powietrzu – rzucił z korytarza i zaśmiał się z własnego żartu.
Zaczęliśmy od zera
Usiadłam na skrzyni ze szmatami i spojrzałam na niego. Brudny, w podkoszulku, z kluczem francuskim w ręku, mimo wszystko wyglądał na szczęśliwego. Po chwili dołączył do mnie w kuchni. Miałam wrażenie, że ten dom go ożywia, jakby wrócił do jakiegoś pierwotnego stanu człowieka, który własnymi rękami tworzy swoje miejsce.
– Myślałem o nazwie. Co powiesz na Casa del Sogno?
– Dom marzeń? Może lepiej Dom złudzeń?
– Nie bądź taka – uśmiechnął się. – Jeszcze nie zdążyliśmy się nawet porządnie załamać.
Faktycznie, jeszcze wtedy się śmialiśmy, mimo że nie mieliśmy internetu, a kontakt z urzędnikiem w miasteczku przypominał pantomimę. Każda próba zarejestrowania czegoś – czy to meldunku, czy dostępu do prądu – kończyła się tak samo: wzruszeniem ramion i „torni domani” – wracaj jutro.
Zaczęłam już rozróżniać ich „jutro” od naszego. Dla nich to znaczyło kiedyś: kiedyś się uda, kiedyś ktoś będzie miał czas, kiedyś nie będzie problemu z komputerem.
Problemy się piętrzyły
Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale trudno nie znaczyło niemożliwie. Wciąż mieliśmy siebie i całe popołudnia pełne światła, które wpadało przez drewniane okiennice. Otwierałam je codziennie z nadzieją, że już dziś będzie ten dzień, kiedy wszystko się ułoży.
Giulię zobaczyłam pierwszy raz, kiedy wysypywałam popiół z kominka na tyłach domu. Stała na swoim tarasie z filiżanką, w kapeluszu, który chyba miał więcej lat niż ona. Podeszła bez pośpiechu, jakby była częścią tego krajobrazu od zawsze.
Zaprosiła mnie na kawę. Z kuchni dochodził zapach rozmarynu i czegoś duszonego w winie. Usiadłam na kamiennym patio z filiżanką w dłoniach, niepewna, czy to jeszcze gościnność, czy już współczucie.
– Dom, który kupiliście, był pusty od pięciu lat. Ostatnia właścicielka miała marzenie o pensjonacie. Też. Wytrzymała dwa sezony. Teraz mieszka w Niemczech.
Spojrzałam na nią zaskoczona. Giulia wzruszyła ramionami.
– Tutaj wszystko wygląda inaczej w folderze, inaczej na miejscu. W folderze jest słońce, cykady i wino. A w rzeczywistości? Wilgoć, urzędy i rachunki.
Byliśmy uparci
Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiała się, czy nie powiedziała za dużo.
– Ale skoro już tu jesteście… – uśmiechnęła się delikatnie – …to chociaż poznajcie zasady gry.
Wracałam do domu, niosąc bukiet świeżych ziół i bagaż jej słów. Zasady gry. Przez chwilę poczułam się jak turystka, która zamiast zwiedzać miasto, trafiła przypadkiem na czyjeś podwórko i nie wie, czy może wejść dalej.
Wieczorem usiedliśmy z Krzysztofem przy rozkładanym stole, próbując zsumować nasze wydatki. Rachunki za prąd, faktura za tłumaczenia dokumentów, pozwolenie na renowację schodów, a do tego podatek śmieciowy, który – jak się okazało – obejmował też miesiące, kiedy nas tu nie było.
– Nie wiem, czy dobrze liczę, ale wygląda na to, że jesteśmy o jakieś dwa tysiące do tyłu – powiedział Krzysiek, odkładając kalkulator.
– Może zrobimy jak ta poprzednia właścicielka? – rzuciłam półżartem. – Spakujemy się i wrócimy. Albo wyjedziemy do Niemiec.
Spojrzał na mnie i przez chwilę milczał. W końcu powiedział:
– Jeszcze nie teraz. Jeszcze się nie poddajemy.
Poddaliśmy się
Była noc. Ciepła, duszna, z tym dziwnym wiatrem, który zamiast chłodzić, rozgrzewał jeszcze bardziej. Krzysztof siedział przy otwartym oknie i palił papierosa, choć od miesięcy nie palił. – Nie mogłem spać – powiedział, kiedy weszłam do kuchni. – Przepraszam, że sięgnąłem po to.
– To nie papierosy są problemem – usiadłam naprzeciwko. – Tylko wszystko inne.
Spojrzał na mnie, ale nie jak mąż na żonę. Raczej jak człowiek, który próbował coś naprawić, a zorientował się, że nie zna nawet instrukcji.
– Może powinniśmy to sprzedać. Jeszcze teraz, póki nie jesteśmy całkiem na dnie. Wrócić do Polski, wynająć coś małego, znaleźć pracę… jeszcze się jakoś pozbieramy.
Zamrugałam kilka razy, jakby to miało pomóc zrozumieć, co właśnie powiedział.
– Sprzedać? Ty tak poważnie?
– Tak.
– To po co to wszystko było? Po co rzucaliśmy pracę, sprzedawaliśmy mieszkanie, żegnaliśmy się z Ewą, jakbyśmy lecieli na Marsa? Żeby teraz wrócić jak nieudacznicy?
Wstałam gwałtownie, aż krzesło zaskrzypiało na kamiennej podłodze.
– Zniszczyliśmy sobie życie – powiedziałam cicho.
On nie zaprzeczył. A to bolało najbardziej.
Wszystko przegraliśmy
Następnego dnia zadzwoniliśmy do banku, potem do byłych pracodawców. Wszystko wydawało się poza zasięgiem. Jakbyśmy zostali zawieszeni między dwoma światami. W jednym już nas nie było, do drugiego nikt nas nie chciał przyjąć. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że się nie uda. Że przegraliśmy, zanim naprawdę zaczęliśmy.
Wieczorem rozmawialiśmy o powrocie. Sprawdziliśmy ceny wynajmu w Krakowie. Zmieniły się nie do poznania. Nasze mieszkanie już dawno było sprzedane, a te, które teraz się pojawiały, kosztowały dwa razy więcej. Zadzwoniłam do Ewy.
– Marta, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… tu już nie ma dla was miejsca. Nie mówię tego ze złośliwości, po prostu wszystko się pozmieniało. My też już nie jesteśmy tacy sami.
Odłożyłam telefon i przez długi czas siedziałam w ciszy. Krzysztof nic nie mówił. Patrzył w okno. Straciliśmy wszystko: pieniądze, przyszłość, pewność siebie, a może i związek. Tego nie byłam już pewna. Wiedziałam tylko, że coś, co wcześniej nas trzymało, teraz rozłaziło się w milczeniu. Nie było już marzeń. Była tylko cisza i dom, który miał być spełnieniem, a został pustką.
Marta, 36 lat
Czytaj także:
- „Myślałam, że po mężu została mi tylko żałoba. Jednak w tajemniczej kopercie kryło się o wiele więcej”
- „Ja wiernie czekałam, a narzeczony bawił się w rodzinę gdzie indziej. Do końca wierzyłam, że wyjeżdża służbowo”
- „Ojciec odezwał się po 15 latach. Kiedy już ogarnęłam swoje życie, znowu chciał zrobić w nim bałagan”

