„Starsza kochanka zapisała mi w spadku majątek. Jej rodzina mnie wyklęła, ale do czasu, aż powiedziałem im 1 rzecz”
„– Przepraszam, ale… mama nigdy o panu nie wspominała. To jakieś nieporozumienie – wzięła głęboki oddech. – Ona… nie miała żadnego mężczyzny. Od śmierci taty była sama. – Nie była – spojrzałem jej w oczy. – Po prostu wam o tym nie powiedziała”.

- Redakcja
Kiedy pierwszy raz przyszedłem na grób Teresy, nie byłem pewien, czy ktokolwiek mnie tu chce. Stałem z boku, w ciemnym płaszczu, obserwując twarze ludzi, którzy uważali, że znali ją najlepiej. Córka w czerni – zupełnie jak jej matka sześć lat temu, gdy pierwszy raz ją spotkałem. Synowie, zaskoczeni, że matka mogła mieć tajemnice. A ja stałem tam ze ściśniętym sercem i rękami w kieszeniach, trzymając w nich klucze do mieszkania, o którym oni jeszcze nie wiedzieli.
Nie miałem zamiaru niczego żądać. Nie chciałem pieniędzy ani mebli. Chciałem tylko, żeby ktoś wreszcie powiedział na głos, że ona mnie kochała. Że nie byłem dla niej jedynie „rozrywką na starość”. Że te poranki przy herbacie, jej ciepłe stopy pod kołdrą, jej śmiech, który znałem lepiej niż własny... że to wszystko było prawdziwe.
Od razu się zakochałem
– Będzie pod doniczką z bazylią. Nie zapomnij, Mariusz – mówiła cicho przez telefon, jakby jej wnuki mogły nas podsłuchać przez ścianę.
Pamiętam, że aż się uśmiechnąłem. Takie to było nasze. Jej doniczki, mój zapas herbaty i ukradkowe spojrzenia sąsiadów, kiedy pojawiałem się w klatce po dziewiątej wieczorem.
Z Teresą poznaliśmy się w kolejce do apteki. Ona trzymała receptę na jakieś tabletki, ja pakiet witamin. Zapytała mnie wtedy:
– Pan też samotnik, czy tylko dzisiaj?
Spojrzałem na nią. Miała na sobie stary płaszcz, lekko za duży, włosy w nieładzie i uśmiech, który rozbrajał. I odpowiedziałem:
– Samotnik, ale dopiero od paru lat.
Nie wiem, kto z nas zaczął te herbaty. Ona przynosiła domowy jabłecznik. Ja czytałem jej fragmenty gazet, których nie lubiła, bo „kłamią, ale czasem zabawnie kłamią”. Była mądra. I miała w sobie coś tak ciepłego, że aż chciało się zostać dłużej. I jeszcze dłużej.
Rodzinie mówiła, że idzie do biblioteki. Czasem wracała z jedną książką, żeby nie kłamać do końca.
– Wiesz, nie chcę ich martwić. I tak się o mnie za dużo martwią – tłumaczyła, patrząc mi w oczy.
– Ale ja też się o ciebie nie martwię – odpowiedziałem.
– I właśnie za to cię kocham – powiedziała.
Tego wieczoru pierwszy raz u niej przenocowałem. Klucz rzeczywiście leżał pod bazylią. Pachniał ziemią i jej kuchnią.
A teraz ten sam klucz mam w kieszeni. Rodzina jeszcze nie wie, że to mieszkanie należy do mnie. Zostawiła je mnie. Tak po prostu. Bez pompy. Bez umowy darowizny pod stołem. Z testamentem, legalnie, czysto.
Musiałem jej powiedzieć
Nie chciałem tam iść. Naprawdę. Co ja im powiem? Że przez ostatnie sześć lat Teresa nie była sama, tylko piła herbatę z wdowcem z osiedla? Że kiedy oni myśleli, że chodzi na gimnastykę dla seniorów, ona siedziała na moich kolanach i czytała mi „Tygodnik Powszechny”? Ale poszedłem. Bo obiecałem.
Stałem z tyłu, trzymałem różę. Nie czerwoną, tylko białą, taką jak lubiła. Mówiła, że czerwone są zbyt teatralne. A Teresa była inna. W ciszy, w szczegółach.
Kiedy córka podeszła do trumny, nawet nie zapłakała. Twarda. Wysoka, schludna, w okularach. Stała jak prezes fundacji rodzinnej, nie jak córka. Synowie wyglądali na zdystansowanych. Jeden gładził telefon w kieszeni, drugi rozmawiał półgębkiem z żoną.
Wtedy ksiądz powiedział coś, co mnie poruszyło.
– Teresa była kobietą oddaną swojej rodzinie. Ale też szukała spokoju, ciszy, zrozumienia. Nie zawsze jesteśmy tam, gdzie nas szukają...
Poczułem to jak uderzenie. To ja byłem tym „gdzie indziej”.
Po mszy stałem przy bramie. Czekałem. Nie miałem planu. Chciałem tylko, żeby ktoś spojrzał mi w oczy i zrozumiał. Tak się stało. Jej córka najpierw spojrzała na mnie jak na natręta. Potem, gdy wyjąłem różę i położyłem ją na grobie, zadrżała. Podszedłem wolno.
– Przepraszam – powiedziałem cicho. – Ale ona naprawdę mnie kochała. A ja ją.
Zapadła cisza. Nawet ptaki przestały śpiewać. Ktoś za nami zaszurał butem w żwirze.
– Kim pan jest? – spytała szeptem.
– Mariusz. Byłem... jej partnerem.
Milczenie. A potem coś się w niej złamało. Nie rozpłakała się, nie rzuciła mi się na szyję. Ale kiwnęła głową. Jakby coś się odczarowało. To wystarczyło.
Poszedłem tam sam
Drzwi skrzypnęły tak jak zawsze. Ten dźwięk, znajomy, ciepły, niby nic, a jednak ścisnął mnie w gardle mocniej niż sama ceremonia pogrzebu. Wszedłem do środka. Zrobiłem kilka kroków, jak złodziej – cicho, powoli, jakby bał się zbudzić ducha.
Wtedy to poczułem. Ten zapach. Jej zapach. Mieszanka rumianku, starego drewna i delikatnych perfum, które zawsze nakładała tylko na szyję. Nigdy za dużo. Tylko odrobinę, „bo nie jestem żadną panienką z reklamy”.
Poczułem, jak uginają mi się nogi. Przysiadłem na krześle w kuchni. Stół przykryty ceratą w zielone liście, którą sama przycięła nożyczkami. Obok talerzyk z niedojedzoną kromką chleba. Jej ulubiony kubek z napisem „Jeszcze jedno ciastko i koniec”, pusty. Jakby dopiero co dopiła herbatę.
– Teresa… – powiedziałem szeptem, ale odpowiedziała mi tylko cisza.
Wstałem. Przeszedłem do jej pokoju. Otworzyłem szufladę. W środku – wszystko poukładane, jakby spodziewała się kontroli z nieba. Na samym wierzchu leżała koperta z moim imieniem. Drżały mi palce, kiedy ją otwierałem.
„Mariusz, jeśli tu jesteś – to znaczy, że już mnie nie ma. A skoro mnie nie ma, to w końcu możesz przestać się kryć. Należało Ci się więcej niż tylko wtorki i soboty. Ale wiem, że byłeś cierpliwy. Kocham Cię, wiesz? Na pewno to już wiesz”.
Zamknąłem oczy. Chwilę później usłyszałem dźwięk klucza w zamku. Rodzina przyszła.
Nie wiedzieli o mnie
– Dzień dobry – powiedziałem, kiedy drzwi się otworzyły, a w nich stanęła jej córka. Ta sama, która na pogrzebie patrzyła na mnie jak na obcego, jak na kogoś, kto się pomylił w życiu i zszedł nie na tę alejkę cmentarza.
– Pan… Mariusz? – zapytała niepewnie. W rękach trzymała reklamówkę z dokumentami i czarny notes.
– Tak. Teresa zostawiła mi klucz i… to mieszkanie – dodałem spokojnie, choć głos mi zadrżał.
Zrobiła pół kroku w tył, jakby dostała w twarz. Synowie stanęli za nią. Jeden z nich miał kaptur na głowie i minę, jakby przyszedł tu pod przymusem.
– Przepraszam, ale… mama nigdy o panu nie wspominała. To jakieś nieporozumienie – wzięła głęboki oddech. – Ona… nie miała żadnego mężczyzny. Od śmierci taty była sama.
– Nie była – spojrzałem jej w oczy. – Po prostu wam o tym nie powiedziała.
Zamilkli. Zaczęli chodzić po mieszkaniu, jakby chcieli na nowo je sobie przywłaszczyć. A może szukali śladów. Dowodów. Prawdy?
– A to? – zapytał jeden z synów, wskazując na zdjęcie Teresy i mnie, ustawione na półce w ramce. Zrobione na działce. Ona w słomkowym kapeluszu, ja w jej starym fartuchu, bo się śmiała, że jak robię grilla, to mam wyglądać jak kucharz. Śmialiśmy się wtedy jak dzieci.
– To nasze zdjęcie. Byliśmy razem sześć lat.
Wnuczka, dziewczyna około dwudziestki, usiadła przy stole i spojrzała na mnie inaczej. Nie z gniewem. Z zaciekawieniem.
– To pan przynosił jej te białe tulipany? – zapytała. – Babcia mówiła, że ma „tajemniczego ogrodnika”.
Uśmiechnąłem się smutno.
– Tak. I ja piłem z nią herbatę o piątej. I nosiłem zakupy. I słuchałem, jak narzeka na was, a potem mówiła, że mimo wszystko was kocha. Ale najbardziej to kochała… mieć kogoś.
Zapadła długa cisza. Córka Teresy usiadła obok mnie. W oczach miała coś, czego wcześniej tam nie było.
– Nic nie powiedziała… Nigdy – pokręciła głową. – A może my po prostu… nie pytaliśmy?
Nie odpowiedziałem. Chyba już nie musiałem.
Nic z tego nie rozumieli
Spotkaliśmy się u notariusza tydzień później. Córka Teresy zadzwoniła do mnie sama, głosem miękkim, jakby już nie broniła swojej wersji matki, tylko próbowała poznać tę, o której nic nie wiedziała.
– Lepiej, żeby pan był – powiedziała krótko.
Siedzieliśmy razem w tej sterylnej sali, przy owalnym stole, gdzie nawet ściany pachniały świeżym plastikiem i milczeniem. Dzieci Teresy, wnuki, ja. Notariusz wyciągnął kopertę. Z pieczęcią. Pożółkły papier, ale czcionka zdecydowana. Jak jej głos.
– Pani Teresa Kowalska podpisała swój testament w obecności dwóch świadków… – zaczął, ale nikt go nie słuchał. Każdy patrzył na mnie.
– ...i cały lokal mieszkalny, wraz z wyposażeniem i prawem do gruntu, zapisała panu Mariuszowi Nowakowi.
Ktoś wypuścił powietrze. Wnuczka. Młodszy syn zaklął pod nosem, a córka… spuściła głowę.
– Mnie nie chodzi o mieszkanie – odezwałem się cicho, zanim ktoś zdążył cokolwiek powiedzieć. – Nie chcę go. Ani mebli, ani pieniędzy, ani żadnej kawalerki na wynajem. Chcę tylko, żebyście wiedzieli, że ona mnie kochała. Że nie była sama. Że ktoś trzymał ją za rękę, kiedy zasypiała. I śmiała się. I że jej ostatnie lata były szczęśliwe, choć wy byliście przekonani, że tylko siedzi i patrzy przez okno.
Zrobiło się bardzo cicho. Notariusz spojrzał na mnie, zaskoczony, jakby nieczęsto słyszał takie rzeczy.
– Jeżeli uznacie, że powinniście to zatrzymać, to proszę – zrzeknę się. Ale nie mówcie już nigdy, że nie miała życia.
Córka podniosła wzrok. Oczy miała pełne łez.
– Ona… była inna, kiedy do niej dzwoniłam. Zaczęła mówić: „nie mogę teraz, mam gościa”, „gotuję coś specjalnego”, „kupiłam sobie nowy sweter, ktoś mówił, że ładnie w nim wyglądam”. Myślałam, że udaje…
– Nic nie udawała – przerwałem łagodnie. – Po prostu była szczęśliwa.
Chwilę potem notariusz wyjął kolejną kopertę. Napisaną jej ręką. „Do przeczytania po mojej śmierci – wszystkim”.
„Kochani, wybaczcie, że dopiero teraz. Może będziecie zdziwieni. A może zranieni. Ale to mój wybór. Mariusz był moją miłością. Drugą. Ale nie mniej prawdziwą. Kocham was. Ale nie chciałam umierać jako matka i wdowa. Chciałam odejść jako kobieta, która kogoś kochała i była kochana. Proszę, nie odbierajcie mi tego”.
Zapanowała cisza, której nikt już nie próbował wypełnić.
Zaczęli mnie widzieć
Odeszła tak, jak żyła przez ostatnie lata – po cichu, ale z sercem pełnym rzeczy, których nie pokazała nawet najbliższym. Zostawiła mi więcej niż mieszkanie. Dała mi wspomnienia, które nie zmieszczą się w żadnym testamencie. Śmiech, dotyk, jej łagodne: „A wiesz, że dobrze wyglądasz, jak się złościsz?”.
Nie przyjąłem mieszkania. Podpisałem zrzeczenie. Córka przyjęła to bez słowa. Ale tego samego dnia zadzwoniła do mnie wieczorem.
– Chce pan przyjść na herbatę? Taką, jak mama zawsze piła?
– Z chęcią – odpowiedziałem.
Wszedłem do mieszkania Teresy ostatni raz. Wnuczka podlała bazylię. Syn stał oparty o framugę, jakby chciał coś powiedzieć, ale się nie odważył. Zrobiłem herbatę. Jej ulubioną – zieloną z pigwą.
Usiedliśmy przy stole. Milczeliśmy. Ale w tej ciszy było coś nowego. Może akceptacja. A może pierwsze zrozumienie.
Na stole, pomiędzy filiżankami, leżał jej list. Przeczytany, nieodkładany do szuflady. Leżał, jakby miał nas jeszcze czegoś nauczyć. Spojrzeliśmy po sobie. I przez chwilę – choć bardzo różni – byliśmy po tej samej stronie. Miłości nie trzeba rozumieć. Wystarczy ją uszanować.
Mariusz, 56 lat
Czytaj także:
- „Patrzyłam na grób matki i czułam, że coś jest nie tak. Gdy Paweł nie przyszedł na pogrzeb, wszystko stało się jasne”
- „Gdy córka straciła pracę, przyjęłam ją pod swój dach. Zrobiła mi z mieszkania wysypisko i jeszcze miała pretensje”
- „Wczoraj byłam szczęśliwą matką i żoną, dziś jako wdowa płaczę w poduszkę. Starość bywa okrutna i nie ma litości”

