Reklama

Cholera jasna – klęłam w duchu, kiedy kolejny placek z jabłkami wylądował nie na talerzu, ale na podłodze. Że też nic mi nigdy nie wychodzi! A to zupa lądowała w zlewie zamiast w wazie, a to płyn pod prysznic rozlewał się niekoniecznie tam, gdzie powinien, a to woda do kwiatów trafiała nie do doniczki, ale na parapet, a to szklanka spadała z impetem, przy okazji oblewając mnie gorącą herbatą… Uwaga, uwaga, jedzie łamaga – słyszałam zawsze ten wewnętrzny głos.

Tak mnie zresztą nazywali od zawsze. Słyszałam to w przedszkolu, kiedy rozlewałam farbę albo łamałam kredki. Potem w szkole, kiedy piórnik kolegi spadł mi na podłogę i rozpadł się w drobny mak. Nawet na przyjęciu weselnym dałam popis, bo się potknęłam i ręka aż po łokieć wylądowała w torcie, który właśnie mieliśmy kroić.

Andrzej zawsze umiał mnie pocieszyć

Mój mąż przywykł na szczęście do tego i już nawet nie komentował tych wszystkich wpadek. W razie awarii tylko mnie przytulał i powtarzał, że przecież nic takiego się nie stało. Może i tak. Ja jednak wciąż wściekałam się, że jestem takim nieudacznikiem. Tamtego dnia też.

– Co tam, kochanie? – mąż wszedł do kuchni właśnie w chwili, kiedy podnosiłam ten nieszczęsny placek z podłogi.

– Nic nowego – burknęłam. – Dzień jak co dzień, Hela w akcji!

– Oj, daj spokój, wytrzemy i tyle – złapał za ścierkę.

– Andrzej, co jest ze mną nie tak? – z westchnieniem usiadłam na krześle. – Czemu ja zawsze muszę coś spartolić?

– Taka już jesteś… – uśmiechnął się z czułością.

– Taka łamaga! – skrzywiłam się.

– Proszę cię, przestań – przytulił mnie. – To nie tragedia, że czasem w domu coś stłuczesz czy upuścisz. Ludzie mają gorsze wady i większe problemy, nie sądzisz?

– Mają, wiem, ale już czasem patrzeć na siebie nie mogę. Zwłaszcza ostatnio. Mam wrażenie, że starzeję się z dnia na dzień. Jestem smętna, chodzę po kątach, tęsknię za Tomkiem, za dawnymi czasami…

Skarbie, dawne czasy już nie wrócą. Nasz syn dorósł, wyprowadził się i bardzo dobrze, taka kolej rzeczy. Może po prostu powinnaś znaleźć sobie jakieś hobby, coś, co cię zainteresuje, wciągnie. Coś, w czym będziesz dobra i co odgoni złe myśli.

– Aha… – mruknęłam. – Puzzle zacznę układać. A kiedy będę już blisko końca, wszystkie mi spadną – westchnęłam.

– Nie przesadzaj. Pomyślimy, dobra? A teraz kończymy robić placki. Ty będziesz smażyć, a przekładaniem zajmę się ja, co?

Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Och, dobry był człowiek z tego mojego Andrzeja. Zawsze mogłam na niego liczyć, nawet wtedy, kiedy przelała się woda w wannie, bo zapomniałam ją zakręcić, i trzeba było ratować mieszkanie nasze i sąsiadów.

Mówiłam na głos?!

Następnego dnia poszłam na zakupy. Cud – udało mi się nie zrzucić niczego z półki i nie rozsypać mąki tuż przy kasie. Ponieważ była piękna pogoda, a torba nie ciążyła mi za mocno, postanowiłam nie iść prosto do domu, ale pospacerować. Za zakrętem przystanęłam, zaciekawiona tym, co się dzieje w pawilonie, który dość często mijałam. Przez wiele miesięcy stał pusty, ale teraz napis na drzwiach i piękne naklejki na szybach głosiły, że powstał tam klub taneczny. „Fajnie – pomyślałam. – Może wreszcie to miejsce trochę ożyje. Przyjdą młodzi ludzie, pobawią się, nauczą tańczyć”.

– Pewnie, że się nauczą – usłyszałam.

– Ale… – bąknęłam, widząc przed sobą młodą dziewczynę, która właśnie wchodziła do środka.

– Nie tylko młodzi, starsi też. Zapraszamy wszystkich.

Boże drogi, czy ja mówiłam na głos? – złapałam się za głowę.

– Owszem – uśmiechnęła się.

– Coraz gorzej ze mną – aż się zaczerwieniłam ze wstydu.

– Bez przesady, każdemu się zdarza! To co? Spróbuje pani?

– W życiu! – aż się zapowietrzyłam, ale widząc jej łagodny uśmiech, dodałam: – Wie pani, ja potrafię się potknąć o własne nogi, a co dopiero to! Lepiej nie oglądać, proszę mi wierzyć.

– Nieprawda – poklepała mnie po ręku. – Widzi pani… Często jest tak, że nawet jak w codziennym życiu nie ma się tej tak zwanej koordynacji ruchowej, to przy odpowiednim wsparciu, ćwiczeniach i konsekwencji może się to zmienić.

– Ale ja nawet na własny tort weselny się nadziałam! – zaśmiałam się.

– Tutaj może się pani nadziać co najwyżej na partnera! A jeśli to będzie mąż, to na pewno wybaczy. Proszę pomyśleć. To naprawdę fajne doświadczenie. Przyjdźcie na próbne zajęcia i zobaczycie, najwyżej wam nie będzie odpowiadać. Muszę już lecieć, bo zaraz zaczynamy. Ale mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy! – i zniknęła w drzwiach.

Już się widzę na parkiecie… Suknia, kocie ruchy i bum – prosto na ścianę. Uwaga, uwaga, jedzie łamaga – słyszałam w głowie dobrze znane słowa, kiedy szłam do domu.

Wygadał się naszemu synowi?!

Przygotowałam obiad, czekając na męża. Znowu zdarzył się cud – patelnia nie wylądowała na podłodze, a ziemniaki się nie przypaliły. Zasiedliśmy więc do stołu.

– Co taka jesteś zamyślona? – zapytał Andrzej.

Opowiedziałam, co mnie dziś spotkało.

– Wiesz co, to może być świetny pomysł! – zaświeciły mu się oczy. – Moglibyśmy spróbować. Trochę byśmy się rozerwali, spróbowali czegoś nowego…

– Andrzej, błagam… – westchnęłam, wstawiając naczynia do zlewu. – Ty serio nas widzisz na parkiecie? Przypomnij sobie nasze wesele albo wesele Tomka! Przecież to była katastrofa!

– Kiedyś było kiedyś. A mówiłaś, że to nie jest pląsanie nie wiadomo jak, tylko profesjonalny klub, gdzie uczą ludzi. Przecież nie idziemy na zawody. Spróbujemy w grupie dla początkujących. Pójdziemy raz i zobaczymy. To naprawdę może być fajne!

Kilka dni później odebrałam telefon od syna.

– Mamo, doskonały pomysł! – zaczął bez wstępów.

– Też cię witam, kochanie! Tak, u nas w porządku, dzięki że pytasz – roześmiałam się. – A o czym ty właściwie mówisz, Tomeczku?

– No o tej szkole tańca przecież!

– Co? A skąd… – aż usiadłam.

– Tata mi powiedział. To naprawdę świetna sprawa!

– A to drań – wyrwało mi się. – Musiał ci się wygadać?

– I bardzo dobrze zrobił. My z Moniką też chodziliśmy na kurs przed ślubem i było ekstra.

– Tak, tylko że wy jesteście młodzi, odważni, potraficie się nie obijać o meble, w przeciwieństwie do mnie.

– Nie przesadzaj! Tego można się nauczyć. A nawet jak się nie staniecie królami parkietu, to przynajmniej się pobawicie i spędzicie czas inaczej niż zwykle. Spróbuj, proszę…

W tamtej chwili miałam ochotę udusić mojego ukochanego męża, który zresztą bezczelnie podsłuchiwał naszą rozmowę z drugiego pokoju.

– Już nas umówiłem, ha! – szepnął tylko i zniknął.

Co więc miałam robić…

Na pierwszą lekcję szłam jak na skazanie. Powitała nas ta miła młoda dziewczyna, którą wtedy spotkałam. Zaprosiła do środka, przedstawiła pozostałych uczestników kursu. Z ulgą zauważyłam, że są równie stremowani jak ja.

I się zaczęło. Przez pierwsze kilka minut poruszałam się tak, jakby mi ktoś włożył szczotkę w wiadome miejsce. Wreszcie jednak kojące dźwięki spokojnej melodii mnie rozluźniły. Pani Monika pokazywała nam ruchy, poprawiała postawę, a ja zaczęłam się czuć nawet całkiem przyjemnie.

– I jak? – zapytał Andrzej, kiedy wracaliśmy do domu.

– No… Wiesz, że całkiem nieźle – powiedziałam oszołomiona.

– Też tak sądzę. I zobacz, na nikogo nie wpadłaś i nikogo nie rozdeptałaś!

– Przecież nadepnęłam ci na nogę! – zaśmiałam się.

– Wielkie halo! Nie pierwszy raz!

– Wariat – przytuliłam się do niego.

– Powtórzymy?

– Powtórzymy.

Tym sposobem zostaliśmy stałymi bywalcami klubu. Oczywiście, że przez parę pierwszych miesięcy te połamańce nie przypominały prawdziwego tańca, ale zauważyłam, że faktycznie dobrze się tam czuję.

– Skarbie, czy masz świadomość, że od miesiąca nie stłukłaś ani jednej szklanki?
– zagadnął mnie któregoś dnia Andrzej.

– Serio?

– Serio. I nie rozlałaś soku na dywan. Cuda jakieś czy co? – uśmiechnął się z niewinną miną.

– Ty żmijo! – roześmiałam się.

Ale to była prawda. Nie rozlałam, nie stłukłam, nie zalałam sąsiadów. Uwaga, uwaga, już nie jedzie łamaga? Czyżby zła passa się skończyła? Oby!

Czytaj także:
„Starsi rodzice udawali, że radzą sobie ze wszystkim, żeby tylko dzieci nie zagnały ich do ciasnej kawalerki w mieście”
„Kochanka szefa awansowała i zaczęła się panoszyć. Obcinała pensję tym w najgorszej sytuacji, bo wiedziała, że i tak nie odejdą”
„Facet zostawił mnie przez… spóźnialstwo! Rodzice wychowali go na sztywniaka żyjącego pod linijkę, a ja jestem wolnym duchem”

Reklama
Reklama
Reklama