„Spotykaliśmy się, ale on wiecznie trzymał mnie w ukryciu. W końcu zrozumiałam, że jestem tylko jego opcją zapasową”
„Ale coś mnie tknęło. Weszłam na jego profil, który nadal był aktywny. Wciąż wrzucał te same fotki: czarno-białe budynki, cytaty z książek, jakieś architektoniczne bzdury. Żadnych zdjęć z ludźmi.
Ale jeden szczegół się zmienił — zdjęcie profilowe. Kobieta. Ładna i uśmiechnięta. W jego objęciach. I podpis: W końcu znów oddycham”.

Nie szukałam wtedy miłości. Serio. Chciałam tylko trochę świętego spokoju po tamtym rozwodzie i jeszcze bardziej chciałam dobrego seksu. A że trafił się on — przystojny, wyluzowany, to pomyślałam: raz się żyje, Luiza, czemu nie? Zaczęliśmy się spotykać. Trochę przypadkiem, a trochę może z nudów. On był typem, który dużo mówi, ale mało z tego wynika. Taki, co potrafi zadzwonić o północy z pytaniem, czy wpadnę na wino i pogaduchy, a potem zniknąć na tydzień, bo „miał ciężki projekt”.
Pół roku to niby nie tak dużo, ale wystarczyło, żebym się wciągnęła. Choć teraz, jak sobie to analizuję, to on właściwie nigdy nie wciągnął mnie do swojego życia. Wiedziałam, który to jego kubek do kawy i potrafiłam odtworzyć z pamięci jego playlistę na Spotify, ale nie znałam żadnego jego przyjaciela. Dziś wiem w końcu, dlaczego. Bo nie byłam żadną „potencjalną partnerką”, tylko zapchajdziurą. Kobietą, która miała czekać na wiadomość. Zapełnieniem czasu pomiędzy jedną wielką miłością a kolejną, która miała nadejść. No, ale nie wybiegajmy za bardzo w przyszłość. Wszystko zaczęło się pewnego czwartkowego wieczoru...
Faktycznie był wygadany
Poznaliśmy się na randce w ciemno. Moja koleżanka z pracy, Magda, powiedziała:
— Luiza, on ci się spodoba. Architekt. Ciekawy, wygadany, po przejściach.
— Czytaj: rozwiedziony, z dziećmi i kredytem — rzuciłam z przekąsem.
— Nie przesadzaj. Normalny facet, nie jakiś świr z aplikacji randkowej.
No więc poszłam. On przyszedł z lekkim spóźnieniem i z winem w ręce. Szkoda tylko, że przyniósł je do knajpy, gdzie serwowano piwo kraftowe i hummus z buraka.
— Nie wiedziałem, że tu nie można nic swojego — rzucił z rozbrajającym uśmiechem, pokazując butelkę przez papierową torbę.
Zaczęliśmy rozmawiać. Faktycznie był wygadany. Mówił dużo o podróżach, o pracy, o tym, jak zbudował dom swojej siostrze w Bieszczadach, a potem pomagał jej wszystko sprzedać, bo uciekła do Berlina z jakimś Niemcem.
— A ty? — zapytał w końcu. — Co robisz poza byciem piękną?
Parsknęłam śmiechem. Trochę tandetny tekst, ale powiedział go bez zadęcia.
— Uczę angielskiego. Ale nie w stylu „repeat after me”, raczej „przetrwajmy razem tydzień w Londynie”. Zabrałam kiedyś grupę licealistów do hostelu, który pachniał curry i wilgocią.
— Brzmi jak trauma.
— Prawie. Ale przeżyli.
Był czarujący. Taki... żywo zainteresowany. Patrzył mi w oczy, nie w telefon. Śmiał się z moich sucharów, a potem odprowadził mnie pod sam blok.
— Luiza... było fajnie. Naprawdę fajnie. Mogę zadzwonić jutro?
— Możesz. Tylko naprawdę zadzwoń — rzuciłam z przekąsem.
I zadzwonił. A potem dzwonił przez następnych sześć miesięcy. Regularnie, nieregularnie — na własnych zasadach.
Było mi z nim dobrze
Spotykaliśmy się najczęściej wieczorami, rzadko w weekendy. Tłumaczył to projektami, „deadline’ami”, czasem dziećmi, które „akurat ma u siebie”. Nie naciskałam. Na początku w ogóle mi to nie przeszkadzało.
— To u ciebie zawsze tak minimalistycznie? — zapytałam któregoś razu, rozglądając się po jego mieszkaniu.
— Mniej rzeczy, mniej chaosu na głowie — odpowiedział, podsuwając mi kieliszek z winem.
— A zdjęcia? Żadnych ramek, żadnych znajomych, nawet rodzinnego bałaganu.
— Wszystko w telefonie. Analogowe życie mnie przytłacza — rzucił z uśmiechem.
Było mi z nim dobrze. Tak po prostu. Nie potrzebowałam żadnych planów ani deklaracji, choć... coś zaczęło mnie uwierać. Po jakimś czasie zauważyłam, że nasze spotkania zawsze odbywają się na jego terenie. W jego mieszkaniu, w jego ulubionych knajpach, na jego regułach.
— Może wpadniemy kiedyś do mnie? — zaproponowałam.
— Jasne, tylko teraz mam urwanie głowy. Jak się trochę uspokoi, to zrobimy kolację u ciebie. Przyniosę to słynne wino, co chciałem kiedyś otworzyć.
Nie przyniósł. Bo „jeszcze nie był odpowiedni moment”. Raz zapytałam:
— A twoi znajomi? Fajnie by było poznać kogoś z twojego świata.
Milczał przez chwilę, jakby próbował coś przekalkulować.
— Wiesz... mam dość dziwnych ludzi w otoczeniu. Trochę toksyczni. Cenię sobie, że z tobą mam spokój. Naprawdę.
Tym zdaniem uciszył mnie na kilka tygodni, ale ziarno zostało zasiane. Bo przecież każdy, kto nie ma nic do ukrycia, nie robi z życia escape roomu bez drzwi, prawda?
Wyszłam wcześniej
Zaczęłam go obserwować. Nie tak z obsesją — raczej z ciekawością. Ktoś, kto mówi, że wszyscy jego znajomi są toksyczni, sam wydaje się podejrzany. Próbowałam coś wyciągnąć od niego mimochodem.
— A co z tym twoim kolegą, który robił kuchnię w Norwegii? Mówiłeś, że kiedyś wpadniecie razem na piwo.
— A, Krzychu... Wyjechał z powrotem. Norwegia mu jednak lepiej służy niż Polska.
— A twoja siostra? Ta z Bieszczad?
— Mieszka w Berlinie. Rzadko się widujemy.
Zawsze było jakieś „ale”. Zawsze kogoś nie było, ktoś się wyprowadził, ktoś się obraził. W końcu zapytałam prosto z mostu:
— Ty naprawdę masz jakichś przyjaciół? Takich prawdziwych, z którymi chodzisz na mecz, na głupią pizzę, na kawę?
— Luiza... myślałem, że ci wystarczam. — Uśmiechnął się, jakby to była najpiękniejsza deklaracja miłości. A jednak coś mi nie pasowało. Bo ja chciałam być częścią jego świata, nie jego substytutem.
Któregoś wieczoru, leżąc u niego na kanapie, wzięłam do ręki jego telefon. Leżał obok, ekran się rozświetlił.
— Ej, nieładnie tak zerkać — zaśmiał się, ale szybko go zgarnął. Za szybko.
— Od kiedy masz hasło?
— Od zawsze. Tylko rzadko blokowałem. Teraz w pracy trochę paranoi, więc...
Kolejne „bo”, kolejne „trochę”. Czułam się jak w tym starym dowcipie: „To nie kłamstwo, to wersja robocza prawdy”. Tego wieczoru wyszłam wcześniej.
— Coś się stało? – zapytał.
— Nie, po prostu chcę spać dziś we własnym łóżku. Chyba zapomniałam, jak pachnie moja pościel.
Coś mnie tknęło
Minęły dwa tygodnie. Nie zadzwonił, nie napisał, milczał na wszystkich płaszczyznach. Najpierw wmawiałam sobie, że ma dużo pracy. Potem, że może czeka, aż odezwę się pierwsza. W końcu przestałam się oszukiwać.
— Magda — odezwałam się do koleżanki z pracy. — On mnie chyba po prostu olał.
— Kto, ten architekt z wielkim gestem?
— Ten sam — potwierdziłam. — Od dwóch tygodni ani widu, ani słychu.
— A może coś mu się stało? Może zaginął?
— Tak, na pewno. Porwała go mafia projektantów wnętrz — prychnęłam.
Ale coś mnie tknęło. Weszłam na jego profil, który nadal był aktywny. Wciąż wrzucał te same fotki: czarno-białe budynki, cytaty z książek, jakieś architektoniczne bzdury. Żadnych zdjęć z ludźmi.
Ale jeden szczegół się zmienił — zdjęcie profilowe. Kobieta. Ładna i uśmiechnięta. W jego objęciach. I podpis: „W końcu znów oddycham”. Wtedy poczułam, jak we mnie coś pęka. Dlatego zadzwoniłam.
— Cześć. — Odebrał po trzecim sygnale, jak gdyby nigdy nic. — Co tam, Luiza?
— Co tam? Pytasz mnie, co tam? — Zgrzytnęłam zębami. — Przez pół roku widujemy się regularnie, a potem znikasz i pojawiasz się w towarzystwie innej. To twój standard?
— Luiza... Nie wiedziałem, jak ci powiedzieć —stwierdził. — To wszystko było... skomplikowane.
— Och, no jasne — sapnęłam. — Słowo-klucz: „skomplikowane”. Tłumaczy każde świństwo.
— Nie chciałem cię zranić.
— Nie chciałeś mnie poznać ze znajomymi, to na pewno — rzuciłam i rozłączyłam się.
I tyle z wielkiej, „niezobowiązującej” przygody.
Byłam z siebie dumna
Tydzień później spotkałam go przypadkiem. Stał pod kawiarnią z tą nową, obejmując ją w pasie. Wyglądali jak z reklamy „życia po przejściach”. Na mój widok uniósł lekko brwi, jakby nie był pewien, czy mnie poznaje.
— Luiza — odezwał się, podchodząc kilka kroków. — Możemy porozmawiać?
— Naprawdę? Tu? Z nią dwa metry dalej?
— To nie tak, jak myślisz…
— Jezu, błagam — przerwałam mu. — Nie kończ tym tekstem. Jesteś jak mem. „To nie tak, jak myślisz”, „To się samo wydarzyło”, „Nie planowałem”. Ile jeszcze masz w zanadrzu?
Kobieta podeszła do niego, wyraźnie zaniepokojona.
— Co się dzieje?
— Wszystko dobrze, kochanie. To… znajoma z pracy — rzucił szybko, zerkając na mnie znacząco.
— Znajoma?! — parsknęłam. — To tak się teraz nazywa kobietę, z którą się sypia pół roku?
Ona spojrzała na niego z niedowierzaniem. On się wyprostował i nagle zrobił się chłodny.
— Nie rób sceny.
— Nie robię sceny. Robię podsumowanie.
— Luiza, naprawdę. Nie chcę awantury.
— Spokojnie. Żadnej awantury nie będzie. Życzę wam szczęścia. Ona przynajmniej poznała twoich znajomych, prawda?
Odwróciłam się i odeszłam, nie oglądając się za siebie. Czułam, że serce wali mi jak oszalałe, ale wreszcie... byłam z siebie dumna. Nie płakałam. Nie błagałam. Nie byłam już „miłą zapchajdziurą”. Byłam kobietą, która wie, kiedy zamknąć drzwi.
Nie tęskniłam za nim
Minęły trzy miesiące. Wróciłam na jogę, zaczęłam znów czytać książki przed snem, zamiast czekać, aż ktoś „może napisze”. Z Magdą chodziłyśmy do kina, do kawiarni, czasem po prostu siedziałyśmy i obgadywałyśmy facetów, których kiedyś uznawałyśmy za „potencjalnych”.
— Myślisz, że on wróci? – spytała któregoś razu.
— Może. Ale już nie do tej wersji mnie — odpowiedziałam bez wahania.
Nie tęskniłam za nim. Tęskniłam raczej za wyobrażeniem, jakie sobie o nim stworzyłam. Za iluzją. Za wieczorami z winem, ale już nie z jego bzdurnymi wymówkami. Kiedyś dostałam od niego wiadomość: „Nie wiem, czy to przeczytasz. Przepraszam. Nie potrafiłem być uczciwy. Ty byłaś za prawdziwa. Może dlatego się przestraszyłem”. Nie odpisałam. Zamiast tego usunęłam rozmowę. To przyniosło ulgę.
Jeśli ktoś przez pół roku trzyma cię z dala od swojego życia, to nie dlatego, że „jeszcze nie czas”, tylko dlatego, że nigdy nie zamierzał cię tam wpuścić. Byłam dla niego czymś wygodnym, przystankiem między starą miłością a nową. Kobietą, z którą można było się pośmiać, przespać, zamówić sushi... ale której nie warto przedstawić znajomym. A ja zasługuję na więcej niż bycie czyimś „czasoumilaczem”. Zasługuję na kogoś, kto nie będzie się mnie wstydził. I tego się teraz trzymam.
Luiza, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po śmierci ojca moja mama szybko znalazła sobie zastępstwo. Myślę, że od dawna miała dla mnie rezerwowego tatusia”
- „Mąż nie rozumiał, że kasa od państwa jest na dziecko, a nie na nowe jeansy i perfumy. Wszystko by wydał na głupoty”
- „Moja teściowa żądała ode mnie opieki i miłości. Zgadzałam się z uśmiechem, bo przecież słodki spadek był tuż pod nosem”

