Reklama

Codziennie budzę się o 6:40, choć budzik dzwoni o 6:30. Zawsze wciskam raz drzemkę — nigdy dwa razy, bo to już byłoby jak przyznanie się do porażki. A ja w życiu zawodowym porażek nie lubię, w emocjonalnym… cóż, tam jestem na nieustannym urlopie od czegokolwiek ambitnego. Jestem po trzydziestce, mam stałą pracę w biurze, w której nic nigdy się nie zmienia: nawet kawa z ekspresu smakuje tak samo jak dwa lata temu. Mam też swoje spokojne relacje ze współpracownikami, ulubione śniadanie i drobne frustracje: toner w drukarce, który kończy się zawsze wtedy, kiedy to ja muszę drukować raport i koleżankę Beatę, która mówi „nie chciałam przeszkadzać”, po czym wchodzi bez pukania.

Nie narzekam. Naprawdę. A jednocześnie… noszę w sobie pewien niedosyt, który odzywa się tylko wtedy, gdy wracam po pracy i słyszę, że mieszkanie milczy głośniej niż ja przez cały dzień.
Kiedyś byłam inna. Na studiach stanowiłam żywioł — byłam impulsywna i śmiałam się we wszystkich niewłaściwych momentach. I wtedy miałam Maćka. Ale rozstaliśmy się tak łatwo, że czasem zastanawiałam się, czy to w ogóle było prawdziwe. Aż do tamtego dnia, kiedy na korytarzu urzędu usłyszałam:

— Ola? To naprawdę ty?

Odwróciłam się i zobaczyłam jego uśmiech — znajomy w sposób, który zabolał bardziej, niż powinien.

— Wygląda na to, że tak — odparłam powoli. — Dziwnie się spotyka ludzi z poprzedniego życia, prawda?

Kilka minut wymienialiśmy drobne uprzejmości. Nie było żadnych wyznań, choć coś się we mnie poruszyło. Nie tamto dawne uczucie, ale coś... nowego. Kilka godzin później dostałam wiadomość:
„Masz ochotę na kawę? Bez zobowiązań”. Nie wiem, czemu, ale odpisałam: „Jasne”. A przecież w głowie miałam tylko jedną myśl: Czy cokolwiek między dwojgiem ludzi naprawdę może być bez zobowiązań?

Wstaliśmy prawie jednocześnie

Kawiarnia była prawie pusta, stoliki stały w równych rzędach jakby tylko na nas czekały, a przez duże okno wpadało blade światło. Weszłam chwilę wcześniej i zamówiłam herbatę, bo czekanie z pustymi rękami zawsze wydawało mi się bardziej krępujące. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale nie tego, że serce przyspieszy mi jak nastolatce.

Maciek wszedł cicho, jakby bał się zrobić za dużo hałasu. Zobaczył mnie od razu.

Dobrze cię widzieć. Serio… jest tak... jakoś spokojniej — powiedział, siadając naprzeciwko mnie. Miał ten sam głos, tylko głębszy.

— Spokojniej? Myślałam, że byłam twoją prywatną burzą — odpowiedziałam szybciej, niż chciałam.

— Może właśnie dlatego. — Uśmiechnął się, a ja od razu spróbowałam zachować dystans, który jeszcze przed chwilą wydawał się naturalny.

Rozmawialiśmy najpierw o pogodzie, o pracy, o tym, że kawiarnia jest nowa. Kilka nieporadnych dowcipów, które ratowaliśmy uśmiechami. Maciek unikał wspomnień, ja udawałam, że mi to odpowiada. Co chwilę zerkałam na jego dłonie, na sposób, w jaki dotykał filiżanki, jakby próbował zająć czymś palce, żeby nie zdradzały napięcia. Miałam wrażenie, że oboje mierzymy się z czymś, czego nie potrafimy nazwać. Nie z tęsknotą czy ekscytacją, ale jakimś rodzajem niepokoju — znajomego i obcego jednocześnie.

Po godzinie wstaliśmy prawie jednocześnie, jakbyśmy ćwiczyli to wcześniej. Pożegnaliśmy się uprzejmie, bez dotyku, bez żadnych obietnic. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi kawiarni, poczułam dziwną ulgę, która nie przyniosła ani radości, ani smutku, a jedynie świadomość, że coś zaczęło się dziać w moim sercu, które od dawna było całkiem ciche. Maciek ruszył w inną stronę, ale miałam przeczucie, że to nie było ostatnie spotkanie.

Uśmiechnęłam się tylko

Spotykaliśmy się od czasu do czasu, bez planu, bez ustaleń. Czasem dzwonił on, czasem ja. Wystarczyły nam zwykłe preteksty: spacer po parku, kawa przed pracą, szybki obiad, bo oboje mieliśmy dzień pełen obowiązków. Nie wyglądało to jak randki — bardziej jak rozmowy dwojga ludzi, którzy nie wiedzą, czy powinni być od siebie dalej, czy jednak bliżej.

Zauważyłam, że patrzę na Maćka inaczej niż kiedyś. Kiedyś był energią, impulsem, czymś, co nosiłam w sobie długo po spotkaniu. Teraz był spokojem, ale nie takim cichym i pewnym. Raczej tym, któremu się nie ufa, bo może zniknąć zbyt łatwo. Może dlatego podchodziłam do tego wszystkiego ostrożniej. Może dlatego każde nasze spotkanie analizowałam bardziej, niż powinnam.

Znajomi zaczęli coś podejrzewać. W pracy koleżanka spojrzała na mnie pewnego dnia z lekkim uśmiechem.

— Wy z Maćkiem coś…? — zapytała półgłosem.

— Nie. To nie tak. My tylko… nie wiem. Jesteśmy obok — odpowiedziałam trochę za szybko.

Zmrużyła oczy, ale nic nie powiedziała. Pewnie już wiedziała więcej, niż jej mówiłam.

Maciek też czasem rzucał półsłówka, które brzmiały jak sprawdzanie gruntu.

— Cieszę się, że znów jesteśmy… w jakiejś formie — powiedział kiedyś, gdy szliśmy wzdłuż rzeki.

Uśmiechnęłam się tylko, choć w myślach pojawiło się pytanie, którego nie potrafiłam wypowiedzieć: W jakiej? Dlaczego nie umiem o to zapytać? Nie było między nami wielkich gestów, nikt nie próbował przyspieszać tempa... a jednak coś narastało. Ciche, uparte, nieproszone. Nie wiedziałam jeszcze, czy to początek, czy tylko sentyment, który pomylił drogę.

Coś się zmieniło

Wszystko dojrzewało powoli, aż do dnia, kiedy znajomi zaczęli mówić to wprost. Najpierw w pracy, później na rodzinnej kolacji u siostry. Zaczęłam słyszeć zdania typu: „To dobrze, że z Maćkiem znowu jesteście razem”. Nie miałam siły prostować, a jednocześnie każde takie słowo wbijało się we mnie, przypominając, że sama nie wiem, kim dla siebie jesteśmy.

Po jednym ze spotkań z Maćkiem wracaliśmy pieszo pod mój blok. Zawisła między nami cisza, która trwała zbyt długo, żeby ją ignorować. W końcu powiedziałam:

Ludzie myślą, że jesteśmy razem.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie uważnie, jakby czekał na coś więcej.

— A nie jesteśmy? — zapytał spokojnie, bez prowokacji.

— Nie wiem. A ty? — rzuciłam, czując, jak serce zaczyna bić szybciej, choć nie było powodu do dramatyzowania. Staliśmy po prostu na chodniku jak zwykli ludzie.

Maciek spuścił wzrok na chwilę, po czym znów spojrzał mi w oczy.

— Może wtedy byliśmy dziećmi. Może teraz możemy spróbować dorosnąć razem — stwierdził spokojnie. Usłyszałam w tym jakąś szczerość, przez którą aż zrobiło mi się gorąco.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zamiast słów pojawiła się we mnie fala czegoś, co wciąż ukrywałam, próbując udawać, że nie istnieje. Z jednej strony chciałam usłyszeć to zdanie. Z drugiej bałam się, że jeśli je przyjmę, to wszystko, co mamy teraz, może się rozsypać.

— Nie wiem, czy potrafię — powiedziałam cicho.

Poszliśmy potem dalej, nie mówiąc już o tym ani słowa. Ale coś się zmieniło. Nie mogłam już udawać, że to tylko spotkania. Nie mogłam też przyznać, że cokolwiek jest pewne. To był... taki niewygodny stan zawieszenia. A ja po raz pierwszy od dawna naprawdę się tego bałam.

Bałam się siebie

Kilka dni po tamtej rozmowie poczułam, że muszę iść w miejsca, których unikałam przez lata. Nie po to, by wracać do dawnych chwil z Maćkiem, ale żeby zobaczyć, czy w ogóle jeszcze pasuję do tamtej wersji siebie. Wsiadłam w autobus i pojechałam pod stary akademik. Murale, które kiedyś wydawały się pełne życia, wyblakły. Ławka w parku, na której spędzałam wieczory z książką albo z przyjaciółmi, wyglądała tak, jakby nikt od dawna na niej nie siedział. Dopiero teraz dotarło do mnie, że to nie miejsca się zmieniły, tylko ja.

Po południu spotkałam się z koleżanką z tamtych lat, która przypadkiem przeprowadziła się w okolice starego kampusu. Kiedy usłyszała imię Maćka, uniosła brwi z lekkim zdziwieniem.

— Myślałam, że to zamknięta historia — powiedziała.

— Też tak myślałam — przyznałam.

Przyglądała mi się chwilę, jakby próbowała powiedzieć coś wprost, ale nie wiedziała, czy powinna. W końcu westchnęła.

— Chyba się boisz, że jak się zakochasz jak wtedy, to wszystko znowu się rozpadnie.

— Nie. Boję się, że nie będę umiała kochać tak prosto. Że już nie jestem tą osobą — odpowiedziałam, zaskakując samą siebie.

Po rozmowie długo jeszcze chodziłam po okolicy, próbując zrozumieć, co naprawdę mnie powstrzymuje. W końcu poczułam, że to nie Maćka się boję. Bałam się siebie. Tego, że mogę wrócić do czegoś, czego nie udźwignę. Albo że nie będę potrafiła zacząć na nowo, nawet jeśli bardzo tego zapragnę.

Wieczorem podjęłam decyzję: Muszę z nim porozmawiać. Nie przygotowywałam żadnych słów, żadnych wyjaśnień. Poszłam przed siebie, z nadzieją, że choćby rozmowa była trudna, przynajmniej będzie prawdziwa.

Jesteśmy w tym razem

Spotkaliśmy się na spacerze, choć tym razem niczego nie udawaliśmy. Żadnych drobnych żartów na początek, żadnych wymówek o pracy i zmęczeniu. Szliśmy chwilę w milczeniu, obok siebie, ale nie razem. Dopiero gdy doszliśmy do końca alejki, Maciek się zatrzymał.

— Myślę o tym wszystkim — powiedział spokojnie. — I wiem jedno. Jeśli mamy spróbować… to nie chcę kopii tego, co było.

— Bo nawet jak udamy, że to tamto, to i tak nie jesteśmy już tamtymi ludźmi — dopowiedziałam. Czułam, że pierwszy raz mówię coś, czego nie próbuję złagodzić uśmiechem.

Usiadłam na ławce. On po chwili zrobił to samo, ale zostawił między nami trochę przestrzeni. Nie dystans — raczej miejsce na oddech.

— Nie wiem, dokąd to zmierza — dodał. — Nie chcę wymuszać żadnej definicji. Chcę tylko… być obecny. Tyle mogę obiecać.

Wiem, że nie składał wielkich deklaracji, a mimo to poczułam, jak coś się we mnie uspokaja. Nie był pewny siebie, nie grał na czas. Mówił to, co czuje, nawet jeśli nie potrafił ująć tego precyzyjnie.

— Też się boję — przyznałam. — Ale nie chcę już uciekać.

Maciek skinął głową, jakby czekał właśnie na te słowa. Nie pocałowaliśmy się. Żadne z nas nie próbowało przysunąć się bliżej. Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę, słuchając odgłosów miasta, które żyło swoim rytmem. W pewnym momencie przesunęłam dłoń tak, by leżała obok jego. Nie dotknęliśmy się, a jednak po raz pierwszy poczułam, że jesteśmy w tym razem, nawet jeśli jeszcze nie umiemy nazwać, czym „to” właściwie jest.

Ola, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama