„Spędziłam wakacje z dorosłymi dziećmi. Zamiast odpocząć, nadal byłam ich kierowcą, kucharką i sponsorem”
„– Całe życie robiłam wszystko, żeby wam było dobrze. Gotowałam, prałam, pomagałam w zadaniach, czuwałam przy gorączkach, odwoziłam na zajęcia. I nie żałuję. Ale teraz... teraz ja też jestem człowiekiem. Mam prawo być zmęczona, rozczarowana. Mam prawo, żeby ktoś o mnie zadbał – powiedziałam”.

- Redakcja
Mam trójkę dorosłych dzieci – Jagodę, Olka i Marcina. Sama ich wychowałam. Po rozwodzie bywało różnie – raz biedniej, raz z większym luzem – ale zawsze starałam się dać im wszystko. Nie tylko dach nad głową, jedzenie, edukację. Starałam się być też przyjaciółką. Tą, do której można przyjść po radę, do której dzwoni się nocą z płaczem, kiedy ktoś złamie serce. Byłam z nich dumna. I jestem. Choć czasami... czasami mam ochotę nimi potrząsnąć i zapytać: a wy – czy wy w ogóle widzicie, że ja też jestem człowiekiem?
Ten wyjazd miał być wyjątkowy
Marzyłam o rodzinnych wakacjach we Włoszech, zanim każde z dzieci ostatecznie pójdzie w swoją stronę. Jagoda ma 27 lat, praca, chłopak – pewnie zaraz ślub. Olek – 24, kończy studia, myśli o wyjeździe za granicę. Marcin dopiero wszedł w dorosłość, 21 lat, najchętniej nie wychodziłby z siłowni i TikToka. Ale dla mnie to wciąż moja trójka. Moje dzieci.
Zaproponowałam Włochy. Apartament nad morzem, słońce, wino, wspólne kolacje, śmiech... tak to sobie wyobrażałam. Nawet nie liczyłam na to, że mi coś pomogą finansowo – już się do tego przyzwyczaiłam, że jestem sponsorem wszystkich wspólnych wyjazdów. Ale miałam nadzieję, że chociaż będą obecni. Że będą obecni *ze mną*.
Tymczasem już pierwszego dnia po przyjeździe zaczęłam się zastanawiać, czy to był dobry pomysł. Czy nie próbuję z uporem wskrzesić czegoś, co już nie istnieje. Rodzinnej bliskości. Tego, że jeszcze jestem dla nich ważna. Bo od momentu, kiedy wsiedliśmy do auta, czułam się bardziej jak kierowca niż matka. I nie miałam pojęcia, że to dopiero początek..
Czekały na obiad
– Mamo, a ty wzięłaś oliwę? Bo jak nie, to się cofnij do sklepu, bo tu chyba żadnej nie ma – rzuciła Jagoda z kanapy, ledwo spojrzała znad telefonu.
– A ty nie mogłabyś sama zejść i kupić, skoro siedzisz i nic nie robisz? – odparłam spokojnie, choć w środku już buzowałam.
– Mamo, no przecież to ty się uparłaś, żebyśmy mieli dzisiaj spaghetti, to chyba logiczne, że robisz zakupy – mruknęła, wzruszając ramionami.
Nie odpowiedziałam. Weszłam do kuchni, policzyłam na palcach, co mam, czego brakuje, i zeszłam jeszcze raz do sklepu. Upalne, włoskie popołudnie, 35 stopni, kolejka, torba wrzynająca się w palce – ale nie narzekałam. „To przecież dla nich”, powtarzałam sobie w myślach.
Wróciłam, ugotowałam makaron, zrobiłam sos, postawiłam wszystko na stole.
– Uff, dobra, jemy! – zawołałam. – Jagoda, Olek, Marcin!
Jagoda weszła jako pierwsza, scrollując TikToka. Olek ziewnął, usiadł. Marcin nawet nie zdjął słuchawek. I nikt – NIKT – nie powiedział „dziękuję”.
– Mamo, a parmezan? – spytał Marcin, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Nie ma – odpowiedziałam cicho. – Zapomniałam.
– Serio? – prychnął.
Usiadłam i zaczęłam jeść. W ciszy. Oni między sobą coś tam komentowali – filmik, jakaś laska, nowy mem. A ja? Ja siedziałam przy stole, czułam, jak łyżki sosu przyklejają się do duszy i zostawiają ślad.
Nagle Jagoda spojrzała na mnie.
– Mamo, co ty taka cicha?
– Nic, zmęczona jestem – powiedziałam, i pierwszy raz poczułam, że może ta rodzina już nie istnieje.
Nie tak miało być
– Może... może jutro wy zaplanujecie dzień? – zaproponowałam wieczorem, udając lekki ton. – Jakaś kolacja na mieście? Może macie ochotę coś razem wymyślić?
Jagoda spojrzała na mnie jak na kogoś, kto powiedział coś kompletnie nie na miejscu.
– Mamo, my jesteśmy na wakacjach – westchnęła, podkreślając każde słowo. – W sensie: mamy chillować. Nie planować.
– Ale ja też jestem na wakacjach – odpowiedziałam. – I trochę liczyłam, że nie wszystko będzie na mojej głowie.
– Ale przecież ty lubisz to ogarniać – rzucił Olek z łóżka. – Zawsze byłaś tą, co ogarnia.
– Bo musiałam – wypaliłam. – Przez całe życie musiałam!
Zapanowała cisza. Olek wyłączył laptopa. Jagoda spojrzała na mnie z wyraźnym zniecierpliwieniem.
– Znowu zaczynasz? – burknęła. – Czemu ty wszystko musisz obracać w pretensje?
– Bo się w tym gotuję – powiedziałam. – Bo wy jesteście dorośli, a ja nadal mam wrażenie, że jestem waszą służącą. Przez całe życie robiłam wszystko, żeby wam było dobrze. I teraz... nawet nie potraficie sami wymyślić, gdzie pójść na kolację.
– Przesadzasz – odezwał się Olek, ale bez przekonania.
– Może – wzruszyłam ramionami. – Ale czasem mam wrażenie, że przez to moje „robienie wszystkiego” wychowałam dzieci, które nie potrafią zobaczyć człowieka obok siebie.
Wyszłam z pokoju, nie czekając na ich odpowiedź. Zostawiłam ich w tej włoskiej ciszy, z zapachem lawendy za oknem i moim zmęczeniem, którego nikt nie chciał widzieć.
To mnie zabolało
Wyszłam na balkon tylko na chwilę. Chciałam posiedzieć z książką, ale nie umiałam się skupić. Przez cienką ściankę dochodziły do mnie ich głosy. Gdy zorientowałam się, że rozmawiają o mnie, instynktownie przywarłam do drzwi balkonowych.
– No nie ogarnia już – powiedział Olek. – Czaisz, jak się spina o jakąś kolację?
– Serio – wtórowała Jagoda. – To miały być wakacje, a ona znowu dramaty robi. Zawsze tak było. Albo gotuje, albo się obraża.
– Mnie to rozwala, że ona dalej nie kuma, że to już nie jej czas. My mamy swoje życie – dodał Olek, a potem zaśmiał się cicho.
Nie wiem, co zabolało mnie bardziej – ich słowa czy to, że śmiali się razem. Jakby byli drużyną. A ja jakby... już do niej nie należałam.
Wyszłam z apartamentu, nie zabierając ani telefonu, ani kluczy. Po prostu musiałam wyjść. Nie wiedziałam gdzie. Szłam po ciemnych uliczkach nadmorskiego miasteczka, nie czując strachu. Czułam tylko coś w rodzaju wstydu. Że znów się narzucałam. Że znów próbowałam sklejać coś, co dawno się rozsypało.
Nie wiem, ile czasu chodziłam. Wróciłam nad ranem. Apartament był cichy. Na stole leżał mój telefon. Dziesięć nieodebranych połączeń od Jagody, kilka od Olka, nawet jeden od Marcina. Zostawiłam go tam. Nie odczytałam nic.
Usiadłam na sofie, a łzy leciały mi ciurkiem po policzkach. Tylko że tym razem nikt ich nie widział. I nikt nie próbował ich otrzeć.
Potrzebowałam pomyśleć
Poszłam na plażę wcześnie rano, kiedy morze było leniwe i spokojne. Usiadłam na leżaku, który zwykle Marcin okupował z telefonem w ręku, i po raz pierwszy od tygodni... po prostu oddychałam. Nie planowałam, nie gotowałam, nie odpowiadałam na „maaa”, nie szukałam oliwy ani parmezanu. Po prostu siedziałam.
Obserwowałam ludzi. Młode dziewczyny w strojach kąpielowych, matki z małymi dziećmi, starsze pary, które podawały sobie krem do opalania bez słów. Patrzyłam na nich, jakbym oglądała obcy film. I nagle zrozumiałam – ja żyłam dla nich. Dla moich dzieci. A siebie zostawiłam gdzieś na przystanku „samotna matka z trójką dzieci”, i już stamtąd nigdy nie ruszyłam.
Zaczęłam się zastanawiać: kiedy ostatni raz ktoś mnie zapytał, jak się czuję? Kiedy ktoś zaproponował mi kawę? Kiedy... ja sama się o coś upomniałam?
Spojrzałam na stopy, wsunięte w sandały. Te same, które kupiłam trzy lata temu, bo były „wygodne i na przecenie”. Nosiłam je, bo szkoda było pieniędzy na inne. A Jagoda? Miała trzy pary klapek w walizce. Wracałam do apartamentu wolno, opalona, ale z chłodem w środku. Weszłam bez słowa. W kuchni siedzieli wszyscy troje. Cicho. Z niedojedzonymi płatkami i winą w oczach.
– Gdzie byłaś? – zapytała cicho Jagoda.
– Na plaży – odpowiedziałam, zdejmując sandały. – Chciałam poleżeć. Tak po prostu. Sama.
I przez pierwszą długą chwilę nikt nie miał mi tego za złe.
Musieliśmy porozmawiać
– Usiądźcie – powiedziałam wieczorem. – Proszę.
Nie patrzyli na mnie. Marcin bawił się łyżeczką, Olek udawał, że coś sprawdza w telefonie, a Jagoda złączyła ręce na stole, jakby była na jakimś przesłuchaniu.
– Ja wiem, że to dla was głupie. Że może wy uważacie, że ja przesadzam. Ale... ja naprawdę nie daję już rady.
Zamilkłam na chwilę, żeby nie mówić zbyt łamiącym się głosem.
– Całe życie robiłam wszystko, żeby wam było dobrze. Gotowałam, prałam, pomagałam w zadaniach, czuwałam przy gorączkach, odwoziłam na zajęcia. I nie żałuję. Ale teraz... teraz ja też jestem człowiekiem. Mam prawo być zmęczona, rozczarowana. Mam prawo, żeby ktoś o mnie zadbał – powiedziałam.
Jagoda podniosła na mnie oczy. Po raz pierwszy – naprawdę spojrzała.
– Mamo...
– Nie chcę, żebyście nagle zaczęli mi dziękować za wszystko. Nie o to chodzi. Nigdy nie robiłam tego dla wdzięczności. Ale... chciałabym, żebyście mnie widzieli. Nie tylko jako „mamę”, która ogarnia, ale jako kobietę, która też czegoś potrzebuje.
– Przepraszam – powiedział Marcin. Cicho. Ale dobitnie.
Jagoda zerknęła na Olka, potem na mnie.
– Może... masz rację – mruknęła. – Może za bardzo się przyzwyczailiśmy, że zawsze jesteś.
– Bo zawsze byłam – uśmiechnęłam się smutno. – Ale nie wiem, czy jeszcze będę. W ten sam sposób.
Usiedliśmy razem przy stole, pierwszy raz od dawna. Nie wszystko było wyjaśnione. Nie wszystko przebaczone. Ale coś się pękło. I może właśnie o to mi chodziło.
Już nie chcę być ich służącą
Po powrocie do Polski wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak przed wyjazdem – te same ściany, ten sam kubek z ułamanym uchem, ta sama sterta prania, czekająca w łazience. Ale ja byłam inna. Jeszcze tego samego dnia zawołałam dzieci do salonu.
– Muszę wam coś powiedzieć.
Stali, trochę niepewni, może myśleli, że znów będzie awantura. Ale nie – mówiłam spokojnie, choć z sercem bijącym jak dzwon.
– Nie chcę już być waszą służącą. Waszym sponsorem. Waszą gwarancją, że „ktoś to ogarnie”.
Jagoda już otwierała usta, ale podniosłam rękę.
– Posłuchajcie. Ja was bardzo kocham. I nadal będę was wspierać. Ale nie zamierzam już robić wszystkiego za wszystkich. Od teraz robicie zakupy na zmianę. Sami sobie robicie obiad. Nie pożyczę wam pieniędzy, jeśli nie zapytacie mnie najpierw, czy sama mam za co zapłacić rachunki.
Zamilkłam, a oni wpatrywali się we mnie jak w obcą.
– Zaczynam planować swoje pierwsze wakacje bez was – dodałam po chwili. – Tylko ja i cisza. Może Toskania, może jakaś agroturystyka w Bieszczadach. Nieważne. Chcę po prostu... być sobą. Nie mamą-kierowcą, nie mamą-kucharką. Sobą.
– Mamo... – powiedział Olek cicho. – To dobrze.
Jagoda się nie odezwała. Ale potem, tego wieczoru, przyniosła mi herbatę do pokoju. Bez słowa. Ale z uśmiechem, jakiego dawno nie widziałam.
Nie wiem, jak będą wyglądały nasze relacje. Czy naprawdę coś się zmieni. Ale jedno wiem na pewno: zaczęłam mówić „nie”. I w tej jednej chwili poczułam, że odzyskałam kawałek siebie.
Małgorzata, 55 lat
Czytaj także:
- „Mam 45 lat, a randkowałam z 20-latkiem słodkim jak jagodzianka. Ale nie byłam jedynym kwiatkiem w jego ogródku”
- „Najlepszy przyjaciel męża wyznał mi miłość. A on zamiast zrobić awanturę, pozwolił mi wybrać, kogo wolę”
- „Myślałam, że planujemy z Pawłem wspólne życie, a on tylko czekał, aż odziedziczę mieszkanie po babci”

