Reklama

Mieszkam w tym samym mieszkaniu od czterdziestu lat. Trzecie piętro bez windy, ale póki co wchodzę. Powoli, ale wchodzę. Dzieci dzwonią, pytają, czy nie za ciężko, czy czegoś nie trzeba. A ja zawsze mówię to samo:

– Nie, kochanie. Wszystko mam. Radzę sobie.

Święta zbliżają się jak co roku. I jak co roku dostaję zaproszenie: „Mamo, przyjedź, będzie miło, dzieci cię chcą zobaczyć”. A ja? Odmawiam. Z uśmiechem. Tłumaczę, że nie chcę robić zamieszania, że lepiej, żeby spędzili te dni w swoim gronie. „Nie będę przeszkadzać” – powtarzam, niby żartem. W rzeczywistości czuję, że jestem tylko dodatkiem do ich życia. Miłym, ale zbędnym.

Nie chciałam jechać do córki

– Mamo, no co ty znowu gadasz, że nie przyjedziesz? – głos Ani, mojej córki, przez telefon brzmiał jak zwykle: trochę rozbiegany, trochę zmęczony.

– Kochanie, przecież wy macie swoje życie. Dzieci, zamieszanie, przygotowania... Ja tam tylko wszystko bym wam rozregulowała.

– Przestań. Nic nie rozregulowujesz, jesteś naszą mamą. Dzieci pytają o ciebie, zwłaszcza Maja. Mówiła wczoraj: „Babcia przyjdzie na święta?”.

Uśmiechnęłam się. Serce mi się ścisnęło, ale nie dałam się po sobie poznać.

– No widzisz, i co ja jej powiem, jak cię nie będzie? – dodała Ania po chwili.

Powiedz, że babcia się źle czuje. Albo że ma dużo na głowie. Albo że nie chciała wam robić kłopotu – odpowiedziałam spokojnie, wkładając do koszyka jajka i kawałek białej kiełbasy. Stałam w kolejce w markecie i starałam się, żeby mi nie zadrżał głos.

Połączenie zakończyło się dość szybko, Ania jeszcze coś mówiła, ale ja już byłam gdzie indziej. Patrzyłam na starszego pana przede mną – też miał w koszyku tylko kilka rzeczy. Może też „nie chce przeszkadzać”?

W domu rozłożyłam zakupy, wstawiłam wodę na herbatę. Cisza była taka, że słyszałam kapanie kranu w kuchni. I nagle pomyślałam: „A gdyby tak powiedzieć: chcę być z wami?”. Ale zaraz mnie przeszło. Po co im moje kaprysy? Po tylu latach nauczyłam się jednego – nie narzucać się nikomu.

Dobrze udawałam

Wielka Sobota. Wstałam wcześniej niż zwykle. Za oknem było szaro, ale święto to święto – nawet jeśli obchodzone w samotności. Umyłam podłogi, przetarłam parapety. Kto mnie odwiedzi? Nikt. Ale porządek musi być.

Ugotowałam jajka. Jedno pomalowałam lakierem do paznokci – czerwonym, jedynym jaki miałam. Wyszło koślawo, ale jakoś mnie to wzruszyło. Pomyślałam o czasach, kiedy dzieci pomagały w kuchni. Kiedy święta były prawdziwym zamieszaniem – śmiech, jajka, plamy na obrusie.

Zaparzyłam sobie herbatę, przyniosłam talerzyk z kiełbasą i chrzanem. Włączyłam telewizor – msza z Watykanu. Papież mówił coś o nadziei, o wspólnocie. Westchnęłam. Usiadłam z filiżanką w ręku, ale zaraz się poderwałam. Zrobiłam zdjęcie mojego „święconego” i wysłałam do Ani z podpisem: „Gotowa na Wielkanoc”.

Odpisała po chwili: „Pięknie, mamo. Tylko szkoda, że nie z nami. Maja pyta, czy dasz jej kawałek tej kiełbasy”.

Serce znów się odezwało. Łzy napłynęły mi do oczu, ale uśmiech miałam na twarzy. Bo przecież trzeba się cieszyć. Trzeba się trzymać.

Tego dnia nikt już nie zadzwonił. A ja nie dzwoniłam do nikogo. Przecież nie chciałam przeszkadzać.

Świętowałam samotnie

W niedzielę obudziła mnie cisza. Taka gęsta, jakby cały świat wstrzymał oddech. Wstałam powoli, przeciągając się bez przekonania. Za oknem świeciło słońce, w kuchni pachniało wczorajszą herbatą. Zaparzyłam nową. Ubrałam się elegancko – granatowa sukienka, srebrne kolczyki, które kiedyś dostałam od męża. Nikt mnie nie widział, ale czułam, że tak trzeba. W końcu to święta.

Na stole poukładałam jajka, kromkę chleba, kawałek kiełbasy, trochę chrzanu. Obok postawiłam świeczkę. Zapaliłam ją i przez dłuższą chwilę patrzyłam, jak płomień drgał niepewnie, jakby się wahał, czy warto palić się dla jednej osoby.

Włączyłam telewizor – leciał wielkanocny koncert. Uśmiechnięte twarze, radosne piosenki. Wzięłam telefon. Miałam zadzwonić do córki, złożyć życzenia. Ale zawahałam się. Czułam gulę w gardle. Słowa nie chciały wyjść.

Zadzwoniła Ania. Odebrałam szybko, układając sobie głos.

– Wesołych Świąt, mamo! Jak tam?

– Cudownie, kochanie. Wszystko mam. Pyszna kiełbasa, nawet mazurka kupiłam – skłamałam z uśmiechem. – A u was?

– W biegu. Dzieci rozwrzeszczane, stół niegotowy, a teściowa znowu krytykuje wszystko. Ale żyjemy – zaśmiała się. – Żałuję, że cię nie ma. Maja znów się rozpłakała, że nie przyjechałaś.

– Och, złotko… przytul ją ode mnie – powiedziałam cicho. – Nie chciałam przeszkadzać…

– Mamo, przestań tak mówić – usłyszałam jeszcze, ale już nie odpowiedziałam. Uśmiechałam się głupio. Szeroko. Żeby głos nie zadrżał.

Po rozmowie długo siedziałam w ciszy. W końcu pozwoliłam sobie na łzy. Nie z żalu. Ze złości. Na siebie. Że znowu zabrakło mi odwagi, by powiedzieć, czego naprawdę potrzebuję.

Może źle zrobiłam?

W poniedziałek wielkanocny nie wstałam wcześnie. Po raz pierwszy od dawna nie czułam potrzeby. Leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit. W głowie tłukło się jedno zdanie: „Nie chciałam przeszkadzać”. Powtarzałam je sobie przez lata. A może ono mnie powoli zjadało?

Podniosłam się dopiero koło dziesiątej. W kuchni zastałam resztki świąt – pusta filiżanka, serwetka, niedojedzone jajko. Patrzyłam na to wszystko i poczułam... wstyd. Przed sobą. Że zadowoliłam się tak mało. Że udawałam, że to mi wystarczy.

Podeszłam do lustra w przedpokoju. Poprawiłam włosy. Twarz miałam zmęczoną, ale w oczach było coś nowego. Złość. Nie na dzieci. Na siebie. Na to, że nauczyłam ich, że ja zawsze się dopasuję, zawsze zrozumiem, nigdy nie poproszę.

Zadzwoniła sąsiadka z pierwszego piętra – pani Wanda. Zawsze samotna, ale gadatliwa.

– Pani Teresko, święta, a ja tu sama siedzę, może by pani wpadła na kawkę?

Normalnie bym odmówiła. Uśmiechnęła się przez telefon, rzuciła coś o pogodzie i szybko się pożegnała. Ale tym razem... zgodziłam się. Poszłam. Z makowcem w reklamówce.

Rozmawiałyśmy dwie godziny. O wszystkim i o niczym. Ale kiedy wychodziłam, pani Wanda powiedziała:

Dobrze, że pani przyszła. My, takie samotne, musimy czasem sobie pomagać.

Uśmiechnęłam się. I pomyślałam, że może jeszcze nie jest za późno, żeby przestać się chować.

Wyznałam prawdę córce

Wtorek po świętach był szary, deszczowy. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy oknie. Z ulicy dochodziły odgłosy zwykłego dnia: ktoś krzyczał na psa, dzieci wracały z podwórka, autobus przystanął na rogu. Życie szło dalej.

Wzięłam telefon do ręki. Otworzyłam okno wiadomości. Kursor migał przy polu „nowa wiadomość”. Przez chwilę tylko patrzyłam. A potem napisałam.

„Aniu, muszę ci coś powiedzieć. Nie przyjechałam nie dlatego, że nie chciałam wam przeszkadzać. Tylko dlatego, że bałam się, że naprawdę przeszkadzam. Że jestem tylko dodatkiem. I nie miałam odwagi powiedzieć, jak bardzo tęsknię za wami.”

Wysłałam. Zaraz potem serce mi zamarło. Chciałam cofnąć, wymazać, udawać, że nic się nie stało. Ale już było za późno. Minuty dłużyły się jak godziny. A potem przyszła odpowiedź. Krótka.

„Mamo, płaczę. Daj mi chwilę.”

Po dziesięciu minutach zadzwoniła.

Dlaczego nigdy tego nie powiedziałaś? – zapytała, a w głosie miała łzy.

– Bo zawsze chciałam być dzielna. I... niepotrzebna.

– Ale my cię potrzebujemy. Nie jako dekorację. Jako mamę. Babcię. Ciebie.

Nie odpowiedziałam od razu. Tylko siedziałam ze słuchawką przy uchu i w końcu naprawdę się rozpłakałam. Ale pierwszy raz od dawna nie było w tych łzach wstydu. Była ulga.

Poczułam się lepiej

W kolejną sobotę Ania przyjechała z Mają. Bez zapowiedzi. Po prostu zadzwoniły do drzwi. Stały na klatce – Ania z termosami, Maja z bukietem żonkili. Wpuściłam je, nie pytając o powód. One też nie tłumaczyły się z wizyty. Usiedliśmy razem przy stole. Tym samym, przy którym tydzień temu zjadłam jajko sama.

– Myślałam, że cię przytłoczymy – rzuciła Ania, nalewając mi herbaty.

– A ja... że będę ciężarem – odpowiedziałam cicho.

Patrzyłyśmy na siebie chwilę. Maja w tym czasie wyciągała kredki z plecaka i zaczęła rysować coś na odwrocie starej faktury.

– Babciu, tu jesteś ty. I mama. I ja – powiedziała, pokazując mi trzy postacie trzymające się za ręce.

Wtedy coś pękło. Ale inaczej niż zwykle. Nie w środku, nie w sercu. Pękła skorupa, którą zbudowałam przez lata – z dumy, ze strachu, z pozorów samowystarczalności.

Nie musiałam już mówić „nie będę przeszkadzać”. Bo zrozumiałam, że prawdziwa obecność nie jest ciężarem. Jest darem. Dla mnie. Dla nich. Dla nas. I tego dnia po raz pierwszy od dawna naprawdę poczułam, że jestem potrzebna.

Teresa, 76 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama