„Specjalnie szukałam bogatego męża, żeby móc żyć w spokoju. Niestety szybko okazało się, że bogactwo ma słoną cenę”
„Bartek był elegancki, ale nie sztywny, z klasą. Idealna kombinacja. Miał 40 lat, rozwiedziony, bez dzieci. Prowadził firmę logistyczną, czymkolwiek to było. Nie wnikałam – ważne, że miał czas i pieniądze. Oraz wyjątkową cechę: lubił się dzielić”.

- Redakcja
Zawsze powtarzałam, że nie zamierzam przeżyć życia, licząc na romantyczną miłość, tylko stawiam na chłodną kalkulację. Miłość jest piękna w książkach, ale w realnym świecie to rachunki, lodówka do zapełnienia i dzieci, które trzeba ubrać. A ja nie miałam dzieci. I nie zamierzałam walczyć o każdy grosz jak moja matka, która całe życie przepracowała w sklepie spożywczym i wiecznie nosiła odciski od taśm z kasą fiskalną.
– Lepiej płakać w mercedesie niż śmiać się w tramwaju – mówiła kiedyś śmiejąc się moja koleżanka Anka. Wtedy ją wyśmiałam. Potem zrozumiałam, że ma rację.
Gdy miałam 32 lata i za sobą kilka nieudanych relacji, postanowiłam, że koniec z frajerami. Chciałam faceta z pieniędzmi. Takiego, który kupuje perfumy, zanim się skończą, nie pyta, czy „dzisiaj możemy iść do baru, bo mam tylko stówkę”, i nie planuje wakacji w namiocie nad jeziorem. Pragnęłam stabilizacji. Spokoju. Świętego spokoju.
Znalazłam. Naprawdę go znalazłam. Bartek był czarujący, hojny, elegancki. Miał willę, BMW i konto, którego nawet nie sprawdzał. Na początku wszystko było jak z bajki. Miałam wrażenie, że złapałam Pana Boga za nogi. Ale później zrozumiałam, że ten luksus ma swoją cenę. I że nie zawsze płaci się pieniędzmi.
Miał wszystko, czego chciałam
Poznałam Bartka w najbardziej prozaiczny sposób – przez aplikację randkową. Miało być tylko „przetarcie po rozstaniu”, a wyszło coś znacznie bardziej obiecującego. Jego zdjęcia były poprawne, ale nie krzyczały „mam kasę”. Raczej: „jestem ogarnięty”. Dopiero przy trzecim spotkaniu zorientowałam się, że jego „ogarnięcie” oznacza dom z windą i wino po 600 zł za butelkę.
– Mieszkasz tu sam? – zapytałam z głupim uśmiechem, patrząc na salon większy niż moje całe mieszkanie.
– Sam. Ale czasem mam gości. Na przykład teraz – odpowiedział i puścił do mnie oko.
Bartek był elegancki, ale nie sztywny. Dowcipny, ale z klasą. Idealna kombinacja. Miał 40 lat, rozwiedziony, bez dzieci. Prowadził firmę zajmującą się logistyką, czymkolwiek to było. Nie wnikałam – ważne, że miał czas i pieniądze. Oraz wyjątkową cechę: lubił się dzielić.
– Z kobietą trzeba się dzielić. Po to się jest mężczyzną – mówił przy każdej okazji, kiedy wręczał mi kopertę z pieniędzmi, „na zakupy”.
Na początku się wzbraniałam. Udawałam skromną, mówiłam: „to za dużo”, ale prawda była taka, że w środku aż kipiałam z radości. Ktoś mnie wreszcie traktował jak księżniczkę. Po latach „dzielenia rachunku na pół” i słuchania, że „teraz mam trudny czas”, miałam dość bycia rozsądną.
Zaczęłam spędzać u niego noce. Potem weekendy. Po dwóch miesiącach właściwie się do niego wprowadziłam. Rano były śniadania na tarasie, wieczorami kolacje w restauracjach, do których wcześniej bałam się wejść. Wydawało mi się, że właśnie tak wygląda życie, do którego zawsze byłam stworzona. Ale nie zauważyłam, że ten świat ma zasady. I że to nie ja je ustalam.
Musiałam się dopasować
Z czasem zaczęły się drobne komentarze. Na początku niezauważalne, wręcz żartobliwe.
– Beata, ty serio chcesz w tym iść? – zapytał, kiedy wyszłam z sypialni w dżinsach i moim ulubionym, trochę spranym swetrze.
– A co? – zaśmiałam się, choć już wtedy wiedziałam, co chce powiedzieć.
– Nie pasuje do ciebie. Jesteś teraz kobietą z klasą, nie dziewczyną z bloku.
Miałam coś odparować, ale ugryzłam się w język. Przecież tego chciałam. Tego świata, tych restauracji, prezentów, wyjazdów. Pomyślałam: no dobrze, zmienię styl. Zresztą i tak miałam teraz budżet, żeby kupić sobie coś lepszego. Ale niedługo później pojawiły się kolejne uwagi.
– Nie odbieraj telefonu przy mnie, to nieeleganckie – rzucił raz, kiedy moja siostra zadzwoniła drugi raz z rzędu.
Albo:
– Znowu jedziesz do matki? Co wy tam takiego możecie obgadywać?
Zauważyłam, że z każdym tygodniem Bartek coraz chętniej decydował za mnie. Gdzie pojedziemy, co zjemy, co powinnam założyć. Na początku to nawet lubiłam. „Nie muszę się niczym martwić”, mówiłam koleżankom. Ale zaczęłam się czuć, jakbym powoli znikała.
Pewnego wieczoru, siedząc w jego salonie, zobaczyłam na stole notes. Z ciekawości zajrzałam. Lista z datami i imionami. Przy moim – Beata – był dopisek: „zdecydowana, nie narzeka, dobrze rokuje”. Serce mi zamarło. To nie był pamiętnik. To była lista. Lista kobiet. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może nie jestem w tym związku partnerką. Może jestem tylko elementem planu.
Znowu dałam się zmiękczyć
Nie powiedziałam nic. Nie tego wieczoru. Włożyłam notes z powrotem na miejsce i przez kolejne godziny udawałam, że wszystko gra. Ale w środku czułam, jak grunt pod nogami zaczyna się kruszyć. „Zdecydowana, nie narzeka, dobrze rokuje”. Jakby był rekruterem, a ja – kandydatką do roli trofeum. Czy on... oceniał mnie od samego początku?
Następnego dnia Bartek zabrał mnie na weekend do Sopotu. Pięciogwiazdkowy hotel, pokój z widokiem na morze, kolacja przy świecach. Byłam spięta, ale on był wyjątkowo czuły. I znów dałam się wciągnąć w tę iluzję. W końcu to tylko notes. Może coś sobie zapisywał, może próbował uporządkować emocje? Każdy ma jakieś swoje dziwactwa, prawda?
– Wiesz, myślałem ostatnio o czymś poważniejszym – rzucił nagle, sącząc wino. – Może kupimy razem dom? Pod miastem, coś nowoczesnego, w stylu skandynawskim. Ty zajęłabyś się wnętrzem. Masz gust.
Zrobiło mi się ciepło. Z jednej strony pragnęłam tego – wspólnego życia, domu, poczucia przynależności. Z drugiej – coś mnie gryzło. Bo przecież to ja porzuciłam swoje mieszkanie, pracę i znajomych. On nie zrezygnował z niczego. To ja pasowałam się do jego stylu. A on tylko... dobierał. Dopasowywał.
W nocy, kiedy myślałam, że śpi, usłyszałam jak mówi przez telefon szeptem:
– Nie, jeszcze nie. Z Beatką wszystko idzie zgodnie z planem. Myślę, że za miesiąc będzie gotowa.
Zamarłam. Gotowa... do czego?
Odkryłam jego sekrecik
Po powrocie z Sopotu zaczęłam robić to, czego nienawidziłam w innych kobietach – grzebać. W telefonie, w komputerze, w szufladach. Szybko zrozumiałam, że nie jestem pierwsza. Ani druga. Że przede mną były inne. Byłam tylko kolejnym imieniem na liście. I żadna z nich nie mieszkała tu długo.
Znalazłam zdjęcia. Kobiety z różnych miast, różnych typów urody. Wszystkie miały to samo spojrzenie – spokojne, uśmiechnięte, pełne zachwytu. Patrzyły na Bartka jak na bohatera romansu. I żadnej z nich nie było na zdjęciach z ostatniego roku.
Nie mówił, że kocha. Nie obiecywał wieczności. Ale dawał wszystko, co mogłoby złowić kobietę głodną bezpieczeństwa: komfort, atencję, złudzenie wyjątkowości. To wystarczało. Zaczęłam przypominać sobie wszystkie momenty, które wcześniej wydawały się miłe, a teraz brzmiały jak ostrzeżenia.
– Nie musisz pracować. Po co ci to? – mówił. – Pieniądze masz, ja zadbam o wszystko.
– Z rodziną też trzeba umieć zachować dystans, nie daj sobie wejść na głowę – przekonywał, kiedy mówiłam, że siostra chciałaby wpaść.
Izolował mnie powoli. Cicho. Bez krzyków, bez zakazów. Krok po kroku, bez przymusu. Zgodziłam się na wszystko. Sama. Wygoda jednak człowieka ogłupia. Kiedy wszystko masz podane na tacy, przestajesz się przyglądać.
Aż pewnego wieczoru, kiedy wrócił z pracy, przyprowadził ze sobą nową kobietę. Dosłownie. Weszła za nim do domu.
– Beatka, poznaj Sylwię. Będzie z nami mieszkać przez jakiś czas. Mam nadzieję, że się dogadacie.
Nie pytał. Informował.
Na to się nie pisałam
Stałam w korytarzu z kluczem od jego domu w ręce i patrzyłam, jak dziewczyna o idealnie prostych włosach i zbyt białym uśmiechu rozgląda się po salonie, jakby właśnie kupiła ten dom. Bartek w tym czasie otwierał wino. Jakbyśmy miały urządzić sobie babski wieczór.
– Beatka, mówiłem ci, że Sylwia pracuje w marketingu. Skończyła właśnie projekt w Londynie. Jest zmęczona. Pomożesz jej się zaaklimatyzować?
Stanęłam jak słup soli.
– Nie – głos zdradził mnie wcześniej niż rozum. – Nie pomogę.
Bartek podszedł do mnie powoli. Spokojny. Zawsze spokojny.
– Naprawdę? Myślałem, że jesteś bardziej elastyczna. A przecież mówiłem ci, że szukam kobiety z klasą. Ktoś taki nie robi scen.
Poczułam, jak robi mi się słabo. Nie z wściekłości. Ze wstydu. Że pozwoliłam się kupić. Że wyrzekłam się wszystkiego – siebie, pracy, niezależności – za wygodne łóżko i porządną kuchnię. I że teraz nie mam nawet gdzie pójść.
Wyszłam. Bez słowa. Bez walizki. Bez godności. Tylko z tą jedną myślą: „Nie jestem lepsza od tamtych. Tylko bardziej naiwna”.
Zatrzymałam się u koleżanki z pracy, z którą zerwałam kontakt, kiedy stwierdziłam, że „mamy już inne światy”. Na szczęście miała dla mnie pokój i cierpliwość. Po trzech dniach poszłam do agencji pośrednictwa. Po tygodniu już pracowałam w salonie meblowym. Płaca marna, ale wystarczyła na opłacenie pokoju i ciepłą kawę rano. W lustrze widziałam kobietę, która poznała cenę luksusu. I wiedziała, że nigdy więcej jej nie zapłaci.
Poznałam cenę luksusu
Minęły dwa lata. Mam teraz mieszkanie – małe, ale własne. Kupiłam je na kredyt, którego nie boję się spłacać, bo wiem, że każdy grosz pochodzi z mojej pracy. Z salonu meblowego przeszłam do biura sprzedaży. Nie zarabiam kokosów, ale w końcu mam głos. Decyzje. Równowagę.
Czasem, kiedy mijam eleganckie kobiety w restauracjach, zastanawiam się, czy też są tylko tymczasowe. Czy też dostały „kopertę na zakupy” w zamian za ciszę. I czy wiedzą, że ten stół, przy którym siedzą, nie należy do nich. Że to tylko wypożyczony spokój.
Bartek jeszcze raz do mnie napisał. Z nowego numeru. Krótko: „Sylwia wyjechała. Wróć. Tęsknię. Dom tęskni”. Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że nie miałam pokusy. Ale dlatego, że już wiedziałam: bogactwo, które przychodzi łatwo, rzadko zostaje na długo. A spokój, który trzeba sobie kupić, zawsze ma w sobie coś cudzego. I nienaturalnego.
Dziś wolę swój mały pokój, poranki z hałasem za oknem i herbatę w zwykłym kubku. Wolę patrzeć na swoje odbicie w lustrze i wiedzieć, że to ja. Nie wersja, którą ktoś sobie wybrał. Luksus to nie marmur na podłodze. Luksus to mieć siebie na własność.
Beata, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój chłopak miał odziedziczyć fortunę, jeśli się ożeni. Gruba koperta od jego matki miała mi pomóc go przekonać”
- „Rzuciłem pracę w warszawskim korpo i wróciłem do rodzinnej wsi. Jestem zakałą dla rodziny, bo zmarnowałem szansę życia”
- „Małżeństwo z bogatym facetem traktuję jak pracę. Daję z siebie 100%, by żadna kobieta mnie nie zastąpiła”

