Reklama

Niektórzy mówią, że dzień ślubu mija jak w filmie, bo to ciąg kadrów, uśmiechów, toastów i uścisków dłoni. Dla mnie rzeczywiście tak było, choć w tle cały czas pobrzmiewała lekka nuta niepokoju. Nie przez pogodę, organizację czy rodzinne konflikty, bo wszystko mieliśmy dopięte na ostatni guzik. Chodziło o Marcina.

Mój świadek, mój najlepszy kumpel z czasów studiów, dusza towarzystwa… i człowiek, który nieraz przekraczał granice, kiedy czuł, że „trzeba rozluźnić atmosferę”. Na co dzień to był jego atut, bo potrafił rozśmieszyć najbardziej spiętego profesora, uratować nudną imprezę błyskotliwym żartem. Ale bywały momenty, kiedy jego poczucie humoru działało jak granat wrzucony w środek salonu.

Od rana kręcił się wśród gości, podrygiwał do muzyki jeszcze zanim orkiestra zdążyła się rozgrzać, a przy stole potrafił zagadać każdego. Patrzyłem na to z lekkim uśmiechem, ale też z tą znajomą myślą w tyle głowy: „Byle tylko przy toaście nie przesadził”. Anna siedziała obok mnie w swojej idealnie skrojonej sukni, czujnie obserwując salę. Znam ją na tyle, że wystarczyło jedno spojrzenie, by odczytać jej myśli. Nachyliła się do mnie i wyszeptała:

– Mam nadzieję, że twój świadek nie będzie opowiadał jakichś głupot.

Uśmiechnąłem się uspokajająco, choć wcale nie byłem pewien, czy jej obawy są bezzasadne. Orkiestra właśnie zapowiadała toast świadka, a Marcin wstał od stołu z tym swoim szerokim uśmiechem, w którym kryło się coś pomiędzy „będzie śmiesznie”, a „zaraz zrobię coś, co zapamiętacie do końca życia”.

Czułem się nieswojo

Z początku wszystko układało się idealnie. Goście bawili się, orkiestra grała same przeboje, a kelnerzy krążyli z półmiskami pełnymi gorących dań. Mimo to co jakiś czas kątem oka obserwowałem Marcina. Znałem go zbyt dobrze, żeby przeoczyć moment, w którym zaczynał się rozkręcać bardziej niż reszta. Pierwszy sygnał pojawił się jeszcze przed obiadem. Stał przy stoliku moich kuzynów i opowiadał historię ze studiów. Słyszałem śmiech, ale w tle dało się wyczuć pewne zakłopotanie. Zakończył puentą, po której moja ciotka odchrząknęła i szybko zmieniła temat.

Kilka godzin później, gdy orkiestra zrobiła krótką przerwę, Marcin wpadł na pomysł konkursu „kto szybciej wypije kieliszek wódki bez popitki”. Samo w sobie może nie byłoby to niczym groźnym, ale patrząc na to, kto brał udział, w tym mój teść, zaczęło mi się robić nieswojo. Anna siedziała obok, udając, że zajmuje się poprawianiem welonu, ale widziałem, jak jej usta zaciśnięte są w cienką linię.

Złapałem Marcina na chwilę, kiedy odprowadzał kelnerkę z pustymi talerzami.

– Tylko pamiętaj, przy toaście trzymaj się elegancji – powiedziałem półżartem, klepiąc go po ramieniu. Uśmiechnął się szeroko.

– Spokojnie, Robercik, będzie kulturalnie, ale mam w zanadrzu coś ekstra – mrugnął, a ja poczułem, jak w żołądku zaciska mi się supeł.

Wracając do stołu, myślałem o tym, ile razy jego „coś ekstra” kończyło się na tym, że ktoś się obrażał albo wychodził trzaskając drzwiami. Próbowałem uspokoić się myślą, że to przecież mój ślub i Marcin na pewno rozumie, jak ważne jest zachowanie pewnej powagi. Ale im bliżej było do jego przemowy, tym bardziej rosło we mnie wrażenie, że zaraz wydarzy się coś, czego nie da się odkręcić.

Zapadła niezręczna cisza

Orkiestra zagrała krótkie fanfary, a prowadzący wesele zapowiedział mojego świadka. Marcin wstał powoli, jakby cieszył się każdą sekundą tej uwagi, poprawił marynarkę i wziął mikrofon.

– Kochani, zanim wzniesiemy toast za młodą parę, chciałbym opowiedzieć wam kilka słów o Robercie – zaczął z uśmiechem, który już wtedy kazał mi wstrzymać oddech.

Pierwsze zdania były zupełnie w porządku. Wspomniał o tym, jak się poznaliśmy, jak razem zdawaliśmy pierwsze egzaminy, jak ratowaliśmy siebie nawzajem w trudnych chwilach. Sala śmiała się w odpowiednich momentach, a ja poczułem ulgę. Potem jednak ton opowieści zaczął się zmieniać.

– A pamiętacie może, jak Robert… – tu zwrócił się do grupy naszych dawnych znajomych – …zaspał na egzamin, bo pomylił mieszkania i obudził się na kanapie u obcych ludzi? – wybuch śmiechu przeszedł po sali. Spojrzałem na Annę – jej mina wyraźnie stężała.

Marcin poszedł dalej.

– Albo jak próbował zaimponować pewnej dziewczynie, śpiewając jej pod oknem, a jej ojciec oblał go kubłem zimnej wody? – znowu śmiech, tym razem bardziej nerwowy. Ja czułem, że policzki zaczynają mnie piec.

Kolejne historie były coraz bardziej osobiste. Opowiedział o naszej wspólnej podróży autostopem, kiedy przez jego pomyłkę wylądowaliśmy w zupełnie innym mieście, a ja musiałem wracać autokarem w samych klapkach, bo reszta rzeczy została w bagażu u kierowcy. Potem padła anegdota o studenckiej imprezie, na której miałem rzekomo zatańczyć na stole.

Śmiech na sali zaczął cichnąć, a w niektórych miejscach zapadła niezręczna cisza. Czułem, że z każdą kolejną opowieścią rośnie napięcie. Anna patrzyła w bok, jej matka spuszczała wzrok, a ojciec powoli kręcił głową. Ja próbowałem zachować kamienną twarz, ale w środku miałem ochotę wyrwać mu ten mikrofon z rąk.

W końcu, jakby nic się nie stało, Marcin podniósł kieliszek.

– No dobrze, Robercie, teraz już wiemy, co z ciebie za gagatek, a skoro goście poznali cię lepiej… Wznieśmy toast za to, żeby Anna miała do ciebie cierpliwość przynajmniej taką, jak ja miałem przez te wszystkie lata! – dodał z uśmiechem.

Sala zareagowała oklaskami, ale było w nich coś wymuszonego. Orkiestra w porę zaczęła grać skoczny utwór, zagłuszając komentarze i rozładowując ciężką atmosferę. Ja jednak wiedziałem, że to nie koniec, bo to, co miało być zabawnym wystąpieniem, zostawiło ślad, którego nie da się tak łatwo zatrzeć.

Trochę jednak przesadził

Ledwo orkiestra skończyła grać, a ja wstałem od stołu pod pretekstem, że muszę odetchnąć. Potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć. Nie minęło jednak kilka minut, a Anna podeszła do mnie, trzymając kieliszek szampana, choć widać było, że nie ma ochoty na żaden toast.

– To twój przyjaciel i twój wybór świadka – powiedziała cicho, ale w jej głosie brzmiała wyraźna złość.

Nie odpowiedziałem od razu, bo w głowie miałem pustkę. Wzruszyłem ramionami, jakbym chciał zbagatelizować sprawę, ale sam czułem wstyd. Kiedy wróciliśmy do stołu, rozmowy przycichły. Część gości udawała, że nic się nie stało, inni szeptali między sobą. Zauważyłem, jak mój wuj nachyla się do kuzynki i coś jej tłumaczy, a ta zerka w moją stronę z uśmiechem, który miał być pocieszający, ale był raczej niezręczny. Chwilę później spotkałem Marcina przy bufecie.

– No powiedz, nie było świetnie? – zapytał z entuzjazmem, jakby przed chwilą wygłosił mowę życia. – Wszyscy się śmiali! – dodał, nalewając sobie kolejny kieliszek.

– Może trochę jednak przesadziłeś – odpowiedziałem ostrożnie. – To mój ślub, nie wieczór najbardziej przypałowych wspomnień ze studiów.

Parsknął śmiechem.

– Daj spokój, przecież nikt się nie obraził. Musi być trochę luzu! – machnął ręką i wrócił do rozmowy z innymi.

Próbowałem wciągnąć się z powrotem w zabawę, ale czułem, że coś się zmieniło. Widziałem po spojrzeniach niektórych gości, że ten moment zostanie zapamiętany na długo. Anna rozmawiała z przyjaciółką, co chwilę spoglądając w moją stronę, jakby czekała na to, co z tym wszystkim zrobię. Ja jednak wiedziałem, że dzisiaj już niczego nie naprawię. Pozostało tylko dopilnować, by reszta wieczoru minęła bez kolejnych niespodzianek.

Nie rozumiał o co mi chodzi

Następnego dnia obudziłem się wcześniej niż Anna. W pokoju panował półmrok, a zza okna dochodziły pojedyncze głosy gości pakujących bagaże. W głowie wciąż miałem echo śmiechów z poprzedniego wieczoru i ten moment, gdy spojrzenia w sali nagle ostygły. Anna obróciła się na bok, spojrzała na mnie i od razu było widać, że nie zapomniała.

– Twojemu świadkowi przydałaby się lekcja taktu – rzuciła bez emocji, wstając z łóżka.

Podczas śniadania zauważyłem, że część rodziny patrzy na mnie z czymś w rodzaju pobłażania, inni unikali dłuższego kontaktu wzrokowego. Moja mama usiadła obok i po chwili ciszy powiedziała:

– Wiem, że to twój przyjaciel, ale może powinien przeprosić Annę. Niektórzy poczuli się niezręcznie.

– Zastanowię się – odpowiedziałem, choć wiedziałem, że Marcin nie zobaczy w tym problemu.

W drodze do domu próbowałem zebrać myśli. Przed oczami pojawiały się różne obrazy z naszej przyjaźni – wspólne wyjazdy, sytuacje, kiedy jego impulsywność wprowadzała mnie w kłopotliwe położenie. Zawsze mu to wybaczałem, tłumacząc, że „taki już jest”. Ale teraz nie byłem pewien, czy chcę dalej grać tę rolę człowieka, który wszystko znosi. Wieczorem, kiedy goście rozjechali się do domów, zadzwoniłem do Marcina.

– Wiesz, że wczoraj trochę przesadziłeś? – zapytałem bez owijania w bawełnę. – Ludzie przyszli świętować nasze wesele, a ty…

– O co ci chodzi? – przerwał mi. – Wszyscy się bawili, było śmiesznie. To jest najważniejsze.

– Może dla ciebie – odparłem sucho. – Ale dla mnie ważne było też, żeby Ania czuła się dobrze.

Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem usłyszałem:

– No dobra, może trochę mnie poniosło. Ale bez przesady, nic wielkiego nie powiedziałem.

Rozłączyliśmy się szybko. Wiedziałem, że ta rozmowa niczego nie zmieniła. W głowie krążyło mi jedno pytanie, czy warto utrzymywać przyjaźń, w której granice szacunku są tak łatwo przesuwane?

Nie wszystko da się cofnąć

Kilka dni po weselu telefon znów dał o sobie znać. Tym razem były to wiadomości od gości. Jedni pisali, że dawno się tak nie uśmiali i że toast Marcina był „najlepszym gwoździem programu”, inni delikatnie sugerowali, że pewne historie lepiej zachować dla wąskiego grona znajomych. Czytałem to wszystko, a w środku czułem dziwną mieszaninę uczuć. Z jednej strony ulgę, że część osób odebrała to jako żart, z drugiej żal, że nie wszyscy.

Postanowiłem zadzwonić do Marcina jeszcze raz.

– Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. To, co wczoraj było śmieszne dla ciebie i kilku osób, dla mnie było zwyczajnie przykre. To był mój dzień i chciałem, żeby wyglądał inaczej. – Po drugiej stronie zapadła chwila milczenia.

– Dobra, rozumiem. Może faktycznie. Nie miałem złych intencji – powiedział już spokojniej.

Nie było w tym wielkiego żalu, raczej coś w rodzaju wymuszonego przyznania racji. Wiedziałem, że nie ma co liczyć na głębsze przeprosiny, ale przynajmniej usłyszałem te kilka słów. Kiedy odłożyłem telefon, spojrzałem na Anię siedzącą przy stole. Szykowała zaproszenia dla gości na obiad poślubny, które mieliśmy im wysłać jako podziękowanie. Uśmiechnęła się, choć w jej oczach wciąż było widać cień tamtego wieczoru.

Zrozumiałem wtedy, że pewnych słów, raz wypowiedzianych publicznie, nie da się cofnąć. Zostają w pamięci i w opowieściach, które krążą jeszcze długo po tym, jak zgasną światła i ucichnie muzyka. A przyjaźń, nawet ta najstarsza, potrafi się nad nimi zachwiać – czasem tak, że trudno ją później postawić na nogi.

Robert, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama