Reklama

Moje życie mogłoby posłużyć za scenariusz dla naprawdę dobrego dramatu. Byłem na samym szczycie i miałem świat pod stopami. Na własnej skórze przekonałem się o słuszności starej prawdy – im wyżej się wespniesz, tym boleśniejszy będzie upadek. Przez swoją lekkomyślność straciłem wszystko. Spadłem na samo dno i byłem pewien, że już się nie podniosę. Teraz staję na nogi, ale mając na plecach tak ciężki bagaż doświadczeń, nie jest to łatwe.

Reklama

Poszczęściło mi się w biznesie

Zawsze miałem głowę do interesów. W szkole byłem dystrybutorem gier, co prawda bez licencji, wypalonych na domowej przeglądarce, ale miałem z tego naprawdę niezłe zyski. Nie jak na nastolatka. Bywały miesiące, że do mojej kieszeni trafiała suma niewiele mniejsza od wypłaty mojej mamy. Po szkole poszedłem na uniwerek, ale nie skończyłem studiów. Uznałem, że w szkole nie nauczę się niczego, co naprawdę przyda mi się w życiu. Zamiast tracić czas, wolałem zarabiać pieniądze.

Kupiłem swój pierwszy samochód – starego dostawczaka, który wyglądał gorzej niż źle, ale jeździł. Podpisałem umowę z lokalną piekarnią. To był szalenie popularny zakład, który zaopatrywał większość sklepów w powiecie. Nie wyrabiali się z dostawami i wtedy zjawiłem się ja. Zamiast prosić o etat, podpisałem z szefostwem umowę i zacząłem rozwozić ich produkty na zasadach współpracy biznesowej. Później dokupiłem kolejny samochód i jeszcze jeden. Tak oto mój mały biznes zaczął przeistaczać się w poważną działalność. Żaden pojazd w mojej rosnącej flocie nie zaliczał zbędnych przestojów. Podpisywałem kolejne umowy dystrybucyjne. Były z tego naprawdę dobre pieniądze. Już wtedy byłem pewien, że transport jest tym, czym chcę się zająć.

Pierwszy ciągnik siodłowy z naczepą wziąłem w leasing, gdy miałem 25 lat. Moje dochody rosły proporcjonalnie do rozrostu firmy. Trzy lata później nie byłem już anonimowym przewoźnikiem. Wśród osób, które potrzebowały takich usług, moja firma była jednym z pierwszych wyborów.

Podpisałem świetny kontrakt

Przez cały czas czekałem jednak na ten jeden kontrakt, który ustawi mnie i zapewni spokojną przyszłość. By złapać grubą rybę, musiałem wędkować na poważnych łowiskach. Zacząłem obracać się w biznesowym towarzystwie. W tygodniu ciężko pracowałem, a w weekendy bywałem na rautach. W końcu nie jest przecież tajemnicą, że interesy najlepiej załatwia się przy kieliszku. Podczas jednego z takich spotkań poznałem dyrektora ds. dystrybucji jednej z dużych sieci dyskontów spożywczych.

To nie był miły facet. Na tak wysokie stanowisko rzadko dopychają się uprzejmi ludzie. Był przebiegłym i wyrachowanym typem, ale miał słaby punkt – nie potrzebował dużo, by zaszumiało mu w głowie, a wtedy rozwiązywał mu się język. Podpytałem go, ile płacą za transport. Tak jak się spodziewałem, opowiedział mi wszystko jak księdzu na spowiedzi. Pozostało mi tylko złożyć lepszą ofertę i wykolegować konkurencję z interesu.

To było łatwiejsze niż myślałem. Zacząłem obsługiwać cały transport w sieci w obszarze południowej części Polski. Pieniądze zaczęły płynąć wartkim strumieniem wprost do mojej kieszeni.

Zacząłem żyć ponad stan

Coraz częściej gościłem na tych tak zwanych biznesowych spotkaniach. Właściwie to byłem stałym bywalcem na wszystkich rautach, na których mogłem coś ugrać dla siebie. Nie podobało mi się to. Każde z tych spotkań było czymś w rodzaju balu snobów. Wszyscy przechwalali się bogactwem, choć tak naprawdę nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że większość żyła ponad stan. Ale cóż mogłem poradzić? Jeżeli chciałem coś załatwić i ugrać dla siebie więcej, musiałem pokazywać się na takich imprezach.

Początkowo byłem niechętny tym ludziom. Bezwzględni biznesmeni, którzy nie przejmowali się, że w drodze na szczyt wdeptają kogoś w ziemię, wzbudzali we mnie odrazę. Później zaczęli mi imponować. Też chciałem mieć wszystko, co mieli oni. Z jednej strony pragnąłem emanować bogactwem, a z drugiej – nie miałem innego wyjścia. Ci ludzie traktują poważnie tylko równych sobie.

Kupiłem najnowszego i najbardziej luksusowego mercedesa, a obok niego zaparkowałem jeszcze sportowe porsche. Z mieszkania przeprowadziłem się do pięknej rezydencji, mimo że nie miałem ani żony, ani dzieci. Garderobę wypełniłem szytymi na miarę garniturami. Kupiłem kilka szwajcarskich czasomierzy. Jeździłem jak król, nosiłem się jak król i czułem się królem.

Straciłem wszystko

Oczywiście nic z tego nie było moje. Prawie każdy mój zakup był obciążony kredytem. Dlaczego, skoro tak dobrze zarabiałem? To proste – pieniądze musiały na siebie pracować, więc większość z tego, co wpływało na konto mojej firmy, było puszczane dalej do obrotu. Moja księgowa była czujniejsza ode mnie.

– Panie Sławku, pieniądze przeciekają panu jak przez sito! Wydatki już prawie przewyższają dochody. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie ogłosić bankructwo – upominała mnie, ale ja nie słuchałem.

Tłumaczyłem sobie, że firma zaczyna osiągać szczytową wydajność i wkrótce ureguluję wszystkie zobowiązania. Byłem głupi.

Wkrótce po tej rozmowie, straciłem jednego klienta. Tylko jednego, w dodatku wcale nie największego. To jednak wystarczyło, by całe moje imperium zatrzęsło się w posadach. Straciłem płynność finansową, a firma upadła. To był jednak zaledwie początek moich problemów. Nie miałem już pracy, a wciąż byłem na ogromnym minusie.

Trafiłem za kratki

Uciekałem przed wierzycielami, ale to nie mogło się udać. Sprawiedliwość i tak mnie dosięgła. Miałem proces za procesem, a sąd za każdym razem orzekał na moją niekorzyść i przed samym sobą. Do moich drzwi zaczęli pukać komornicy i windykatorzy. Straciłem wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a moje zobowiązania i tak nie były uregulowane w stu procentach. To nie mogło skończyć się inaczej, jak wyrokiem skazującym.

Zostałem skazany na półtora roku w zakładzie karnym. Odsiadki nie życzę najgorszemu wrogowi, ale muszę przyznać, że dobrze wykorzystałem ten czas. Zastanowiłem się nad sobą i swoim życiem. Zrozumiałem, w którym miejscu zbłądziłem. Z więzienia wyszedłem z mocnym postanowieniem. Obiecałem sobie, że stanę na nogi.

Zaczynam od zera

Od miasto dostałem skromne mieszkanie socjalne. To musiało mi wystarczyć, żeby zacząć od nowa. Potrzebowałem pracy, ale wiedziałem, że z moją przeszłością nie będzie mi łatwo. Postanowiłem więc udać się tam, gdzie wszystko się zaczęło – do piekarni, z którą zacząłem współpracować jako dwudziestokilkulatek.

Zakład cały czas znajdował się w tych samych rękach, a właściciel doskonale mnie pamiętał, mimo że minęło wiele lat. Nie owijałem w bawełnę. Opowiedziałem mu całą swoją historię, ze wszystkimi drastycznymi szczegółami.

– Problem w tym, że niewiele mogę ci teraz zaoferować. Przyda mi się ktoś do pomocy na nocnej zmianie, więc jeżeli jesteś zainteresowany, witaj na pokładzie – powiedział.

To była szansa, której nie mogłem zmarnować. I nie zmarnowałem. Dawałem z siebie wszystko. Wciąż daję, bo cały czas pracuję w tym samym miejscu. Trzymam się z dala od kłopotów i mimo że mam za sobą trudne przejścia, z optymizmem patrzę w przyszłość. Zrozumiałem, że do szczęścia wystarczy ciepłe, suche schronienie i pełna lodówka. Cała reszta to tylko szczegóły. A te nie są ważne.

Sławek, 39 lat

Reklama

Czytaj także: „Oddałam ostatni grosz, żeby wesprzeć chorą ciotkę. Gdy usłyszałam, na co poszły moje pieniądze, załapałam się za głowę”
„Teściowa wprasza się do nas na weekendy i wszystkich rozstawia po kątach. Nie mogę wytrzymać z tą sekutnicą”
„Kocham syna, ale musiałam wyrzucić go z domu. Ile można karmić darmozjada przyrośniętego do kanapy?”

Reklama
Reklama
Reklama