Reklama

Spakowałam walizkę w sobotę o świcie, nie zastanawiając się już ani chwili dłużej. Od miesięcy chodziłam po domu jak duch, coraz bardziej pewna, że jeśli czegoś nie zmienię, to zwiędnę. Mój mąż – wieczny marzyciel bez ambicji – przestał cokolwiek wnosić do naszego życia. Tylko brał, narzekał i zrzucał winę za wszystko na mnie. Kiedy znalazłam w internecie tani bilet do Szwecji, nie myślałam długo. Wzięłam to, co najważniejsze, a resztę zostawiłam. Dom, wspomnienia, rozczarowania. Wreszcie postawiłam siebie na pierwszym miejscu. I to był pierwszy dzień mojego nowego życia.

Ta sobota zmieniła wszystko

Budzik zadzwonił o piątej trzydzieści. Wstałam bez wahania, choć od kilku tygodni każde poranne wyjście z łóżka było walką. Tego dnia nie było jednak mowy o zawahaniu. Wiedziałam, że jeśli teraz się zatrzymam, to już nigdy nie ruszę. Mój mąż jeszcze spał, chrapiąc głośno z twarzą wciśniętą w poduszkę. Przez chwilę patrzyłam na niego w milczeniu. Nic nie poczułam. Ani złości, ani żalu. Pustka. Tylko ogromne zmęczenie.

W kuchni zrobiłam sobie kawę. Cisza była nienaturalna, jakby cały dom wstrzymał oddech. Spakowałam walizkę wieczorem wcześniej – kilka swetrów, spodnie, dokumenty, kosmetyczkę. Zostawiłam rzeczy, które kiedyś były ważne: zdjęcia ślubne, pierścionek, jego listy z czasów, kiedy jeszcze udawał, że mu zależy. Na końcu dorzuciłam książkę, którą kiedyś podarowała mi mama. Zawsze mówiła: „Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie ten moment”. I wiedziałam.

Gdzie idziesz tak wcześnie? – mruknął głos za moimi plecami, gdy zapinałam walizkę.

Odwróciłam się powoli. Stał w drzwiach kuchni w starym dresie, przecierając oczy.

– Do pracy – odpowiedziałam krótko, unikając jego wzroku.

– Przecież dzisiaj sobota.

– Właśnie. Idealny dzień, żeby wreszcie coś zrobić ze swoim życiem.

Nie odpowiedział. Stał tak przez chwilę, jakby próbował zrozumieć, czy to żart. A ja po prostu wyszłam z domu, nie oglądając się za siebie.

12 lat zmarnowanych na złudzenia

Poznaliśmy się na uczelni. On – dusza towarzystwa, zawsze w centrum uwagi. Ja – nieco wycofana, zapatrzona w niego jak w święty obrazek. Zafascynował mnie swoją pewnością siebie, lekkością, z jaką przechodził przez życie. Obiecywał wielkie rzeczy: własny biznes, podróże, rodzinę opartą na partnerstwie. Wierzyłam mu. Nie dlatego, że mówił to przekonująco. Po prostu bardzo chciałam wierzyć, że ktoś taki jak on naprawdę może mnie kochać.

Na początku było dobrze. Może nawet bardzo dobrze. Byliśmy jak dzieci we mgle, ale razem. Problem zaczął się wtedy, gdy świat zaczął wymagać od nas dorosłości. Rachunki, obowiązki, zobowiązania. On wciąż mówił, że wszystko się ułoży, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że to ja próbuję wszystko układać.

Po ślubie już nikt nie udawał. Ja pracowałam na etacie i dorabiałam wieczorami, on ciągle szukał siebie. Najpierw miał być grafikiem, potem DJ-em, później znowu wrócił do pomysłu o własnej firmie. Z każdej porażki wychodził bez szwanku – bo przecież to świat był przeciwko niemu. A ja? Ja zbierałam po nim kawałki codzienności i udawałam, że to normalne.

Czasem próbowałam z nim rozmawiać.

– Może poszukasz pracy, chociaż na pół etatu? – pytałam ostrożnie.

– A może ty przestaniesz mnie ciągle krytykować? – odburkiwał.

Z roku na rok coraz rzadziej śmiałam się przy nim. Coraz rzadziej mówiłam cokolwiek. Uczyłam się milczenia, a on myślał, że to akceptacja. W końcu zrozumiałam, że jeśli zostanę, to nic się nie zmieni. Tylko ja będę coraz mniejsza.

Walizka pomieściła moje życie

Pakowanie zajęło mi mniej niż godzinę. Zaskoczyło mnie to. Dwanaście lat życia, a wszystko, co chciałam ze sobą zabrać, zmieściło się w jednej walizce i podręcznym plecaku. Na dnie walizki wcisnęłam stary szalik w kratę. Dostałam go od ciotki, która zawsze mówiła mi, że kobieta musi mieć plan awaryjny. Szalik był symbolem. Tylko ja o tym wiedziałam. Obok niego położyłam mały, srebrny łańcuszek – prezent na osiemnaste urodziny. Ostatnia rzecz, która przypominała mi, kim byłam, zanim pozwoliłam komuś stłumić mój głos.

– Nie zapomnij telefonu – rzucił leniwie, gdy przechodziłam przez salon.

– Nie zapomnę – odpowiedziałam chłodno.

– A klucze? – dodał z uśmiechem, jakby nic się nie działo.

Zawahałam się. Spojrzałam na pęk kluczy w dłoni. Zsunęłam z niego jeden, ten od mieszkania, i położyłam go na stole.

Nie będę ich potrzebować – powiedziałam spokojnie.

Zamilkł. I to było najbardziej wymowne w całym naszym małżeństwie – że w chwili, gdy mówiłam mu, że odchodzę, on nie zapytał „dlaczego?”. Nie zatrzymał mnie, nie próbował zrozumieć. Może wiedział. Może po prostu przestało go to obchodzić dawno temu. Zamówiłam taksówkę i wyszłam. Na lotnisku byłam dwie godziny przed odlotem. Serce waliło mi jak oszalałe, ale w głowie miałam ciszę. Tę samą, którą niosłam w sobie przez ostatnie lata. Tylko tym razem – to była cisza wolności.

Pierwszy oddech wolności

Szwecja przywitała mnie chłodem, który przeszył mnie aż do kości. Wysiadłam z autobusu w Göteborgu z walizką w jednej ręce i telefonem w drugiej, próbując odnaleźć adres hostelu, który zarezerwowałam dzień wcześniej. Nie znałam miasta, nie znałam nikogo. I pierwszy raz od lat poczułam coś, co przypominało... ekscytację.

Ludzie mijali mnie w pośpiechu, nikt nie zwracał uwagi na kobietę z czerwonym nosem i walizką ciągniętą przez nierówny bruk. Nagle przestałam być „żoną”, „czyjąś partnerką”, „tą, która ogarnia życie innych”. Byłam tylko sobą – i to było przerażające, ale i dziwnie uwalniające.

W hostelu dostałam pokój jednoosobowy z widokiem na nic szczególnego – szary mur sąsiedniego budynku. Mimo to czułam się, jakbym wprowadziła się do zamku.

– Skąd jesteś? – zapytała recepcjonistka z uśmiechem.

Z Polski. Dopiero co przyjechałam.

– Masz tu kogoś?

– Jeszcze nie.

Zrobiła minę, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko skinęła głową. Pierwszy wieczór spędziłam, wpatrując się w sufit i słuchając, jak ktoś za ścianą chrapie. Mimo zmęczenia nie mogłam zasnąć. W głowie krążyło tysiąc myśli – co dalej, jak znaleźć pracę, czy dam sobie radę. Jednak po raz pierwszy nie towarzyszyło im uczucie ciężaru, tylko ciekawość.

Przez okno wpadało blade światło latarni. Zawinęłam się w koc, zamknęłam oczy i pomyślałam: to jest moje życie. Nawet jeśli nie wiem jeszcze, dokąd mnie zaprowadzi, wiem, że pierwszy krok został zrobiony.

Nowy adres, nowe zasady

Następnego dnia obudził mnie zapach kawy z hostelowej kuchni. Schodząc po schodach, poczułam, że coś we mnie się zmieniło – jakby moje ciało wreszcie nadrobiło decyzję, którą podjęła głowa. Wzięłam kubek kawy i usiadłam przy stoliku pod oknem. Obok mnie usiadła dziewczyna o jasnych włosach.

– Nowa? – zapytała z delikatnym uśmiechem.

– Tak. Wczoraj przyjechałam.

– Masz pracę? – dopytała.

– Jeszcze nie. Raczej ucieczka.

– Rozumiem – odparła, jakby to było najnormalniejsze zdanie w świecie.

Ta krótka wymiana zdań sprawiła, że poczułam się jak ktoś, kto dopiero zaczyna pisać własną historię. Później otworzyłam laptopa i zaczęłam szukać ofert pracy. Nie oczekiwałam cudów, chciałam choćby najprostszej posady, żeby zacząć funkcjonować samodzielnie. W południe zadzwoniłam pod numer z ogłoszenia o pracy w małej kawiarni. Umówiono mnie na rozmowę tego samego dnia.

Przyjęto mnie od razu, choć szwedzki miałam jeszcze koślawy. Właściciel kawiarni, starszy mężczyzna o ciepłym spojrzeniu, tylko skinął głową i powiedział:

– Potrzebujemy kogoś, kto się stara. Reszty się nauczysz.

– Postaram się – odpowiedziałam szczerze.

Wracając do hostelu, czułam, jakby powietrze pachniało inaczej. Lżej. Wiedziałam, że ta praca nie jest szczytem marzeń, lecz była początkiem. Pierwszym stabilnym krokiem na nowej ziemi. Kiedy weszłam do pokoju, spojrzałam na moją walizkę stojącą pod ścianą. Po raz pierwszy nie kojarzyła mi się z ucieczką, tylko z przyszłością.

Usiadłam na łóżku i wysłałam do siebie samej krótką wiadomość, jak obietnicę: od dziś ja decyduję.

Wreszcie zaczęłam oddychać

Minęły trzy miesiące, odkąd wysiadłam na przystanku w Göteborgu z walizką i sercem pełnym niepewności. Nie wszystko było łatwe. Nie wszystkie dni były dobre. Tęskniłam. Czasem za bliskimi, czasem nawet za rutyną, którą znałam. Nigdy, ani przez chwilę, nie zatęskniłam za nim. Za naszym mieszkaniem, za rozmowami bez treści, za wieczorami spędzonymi obok siebie, a jednak w samotności.

Kawiarnia stała się moim drugim domem. Nauczyłam się parzyć kawę tak, jak lubią tutejsi klienci, a właściciel nauczył się mówić do mnie po polsku: „Dzień dobry, Jowita” – z akcentem, który zawsze mnie rozbrajał. Zaczęłam kurs językowy, poznałam kilka osób, które – jak ja – postanowiły zacząć od nowa.

W niedzielne poranki chodzę nad kanał. Siedzę na ławce, piję kawę z termosu i obserwuję przechodniów. Nikt mnie tu nie zna, nikt niczego ode mnie nie oczekuje. Nikt nie przypomina mi, kim „powinnam” być. I w tej anonimowości odnalazłam siebie. Po raz pierwszy czuję, że mam prawo do własnego życia. Bez tłumaczenia się, bez udawania, bez walki o uwagę, której i tak nie dostanę.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy zostanę tu na zawsze. Wiem jedno – decyzja, by odejść, była najtrudniejszą, ale i najodważniejszą, jaką kiedykolwiek podjęłam. Bo żeby naprawdę oddychać, czasem trzeba zostawić wszystko, co znałaś. I iść naprzód. Nawet jeśli boisz się każdego kroku.

Jowita, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama