Reklama

Nie byłem typem, który wierzy w przełomowe chwile. Życie nauczyło mnie raczej nie spodziewać się cudów, a jeśli coś już się zdarzało, to zazwyczaj po prostu było to efektem ciężkiej pracy albo serii zbiegów okoliczności. Dlatego list, który pewnego listopadowego poranka znalazłem w skrzynce, wydał mi się czymś zupełnie banalnym – może reklama, może upomnienie z banku.

Nie podejrzewałem, że zmieni moje życie. Byłem wtedy w kiepskim momencie: umowa w pracy właśnie wygasała, a wynajem mieszkania po raz kolejny pochłaniał większość wypłaty. Samotność też dawała się we znaki. Nie sądziłem, że los może nagle postanowić inaczej. Ale właśnie wtedy wszystko się wydarzyło.

Wydawało mi się to podejrzane

Tego dnia wracałem do domu zmęczony i przemoczony – typowy listopad, wiecznie ciemno, deszcz albo wiatr. Skrzynkę na listy otworzyłem machinalnie, bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania, że znajdę tam coś interesującego. I rzeczywiście – jedna koperta, gruba, zaadresowana ręcznie, bez żadnego logo instytucji. Zdziwiło mnie to, ale wrzuciłem ją do torby i dopiero w mieszkaniu zerknąłem na nią ponownie.

Nie miałem pojęcia, co znajdę w środku. List wyglądał formalnie, ale był napisany prostym językiem. Dowiedziałem się z niego, że pewien mężczyzna, noszący to samo nazwisko co ja, zmarł kilka miesięcy temu w Danii. I że zostawił testament. I że, o ile jestem tą osobą, za którą się podaję, jestem jego jedynym spadkobiercą.

Stałem wtedy przy blacie w kuchni, z czajnikiem w jednej ręce i kartką w drugiej. Kawa wystygła, a ja czytałem to pismo drugi, trzeci, piąty raz. Nazwisko się zgadzało, ale ja nikogo takiego nie znałem. Z Danii? Może to pomyłka? Albo jakiś przekręt? Zadzwoniłem do mamy, choć z zasady nie opowiadałem jej o wszystkim.

– Mamo, czy mieliśmy jakiegoś krewnego w Danii? – zapytałem ostrożnie.

– Hmm... no był kiedyś brat twojego dziadka, ale on wyjechał jeszcze w latach 40. i kontakt się urwał. Dlaczego pytasz?

– Bo dostałem list. Ktoś zostawił mi spadek.

– Spadek? – zdziwiła się. – Od kogo?

– Nie wiem. Muszę się dowiedzieć. To wygląda na coś poważnego.

Nie mogłem w to uwierzyć

Przez kilka dni list leżał na stole, a ja krążyłem wokół niego jak pies wokół podejrzanej kości. W końcu zdecydowałem się zadzwonić do kancelarii, której dane widniały w nagłówku. Odebrała kobieta o rzeczowym głosie.

– Proszę potwierdzić swoje dane – powiedziała po krótkim wstępie. – Musimy mieć pewność, że rozmawiamy z odpowiednią osobą.

Podałem wszystko, co trzeba. Chwilę potem usłyszałem:

– Dziękuję. Spadek został przekazany w całości panu. To dość nietypowa sprawa, bo spadkodawca nie miał dzieci ani bliskiej rodziny. W testamencie wskazał pana imiennie.

Ale ja go nie znałem – wtrąciłem. – Nie wiedziałem nawet o jego istnieniu.

– Takie rzeczy się zdarzają. Spadkodawca, pan Alfred, zostawił notatki, z których wynika, że śledził losy rodziny. Wiedział o panu. Może coś w pana życiu go poruszyło.

To brzmiało absurdalnie. Ktoś, kogo nigdy nie spotkałem, postanowił oddać mi wszystko, co miał. Podobno mieszkał samotnie w niewielkim miasteczku pod Kopenhagą i prowadził warsztat zegarmistrzowski. Żył skromnie, ale zgromadził trochę oszczędności i zostawił po sobie mieszkanie, warsztat i stare pudełko z osobistymi pamiątkami.

– Czy muszę jechać do Danii? – zapytałem.

– Jeśli chce pan odebrać klucze i dokumenty osobiście, tak. Ale możemy też zająć się wszystkim zdalnie.

– Nie. Pojadę. Chcę to zobaczyć na własne oczy.

Zrobiło mi się dziwnie

Nie planowałem wyjazdu za granicę, a już na pewno nie w listopadzie. Mimo to kilka dni później siedziałem w samolocie do Kopenhagi z plecakiem i teczką pełną dokumentów. Kiedy wysiadłem, powitało mnie zimne, wilgotne powietrze i szarobura rzeczywistość duńskiego przedmieścia. Miejscowość, do której zmierzałem, nazywała się Hillerød – nieduże miasteczko, do którego przed laty trafił mój przodek.

Czekała tam na mnie asystentka kancelarii, młoda kobieta o imieniu Lisa. Jej angielski był łamany, ale serdeczny.

– Pan Michał? Zapraszam, mamy wszystko przygotowane – powiedziała, wskazując na samochód.

Po kilku minutach byliśmy pod niewielkim, dwupiętrowym budynkiem z cegły. Nie wyglądał okazale, ale miał w sobie coś nostalgicznego. Otworzyła drzwi i wręczyła mi plik kluczy.

To teraz wszystko pana – uśmiechnęła się.

W środku unosił się lekki zapach drewna i starego lakieru. Warsztat zajmował niemal cały parter, a na ścianach wisiały dziesiątki zegarów – każdy inny, każdy tykał swoim rytmem. Powyżej znajdowało się niewielkie mieszkanie – kuchnia, salon, sypialnia. W rogu dużego pokoju stało pudełko. Nie otworzyłem go od razu. Najpierw usiadłem na skrzypiącej kanapie, wpatrując się w zdjęcie mężczyzny w drewnianej ramce. Miał przenikliwe oczy i smutny uśmiech. Zrobiło mi się dziwnie – jakbym odwiedzał czyjeś wspomnienia.

Kim ty byłeś, Alfredzie? – szepnąłem sam do siebie.

Odkryłem rodzinną tajemnicę

Nie spałem dobrze tej nocy. Co chwila budził mnie dźwięk tykających zegarów. Czułem się jak gość w muzeum czyjejś pamięci. Nad ranem zaparzyłem sobie kawę i w końcu usiadłem przy stole z tym pudełkiem, które czekało na mnie jak skrzynia z tajemnicą. W środku były zdjęcia – stare, czarno-białe, niektóre wyblakłe do granic rozpoznawalności. Na jednym z nich rozpoznałem mojego dziadka jako dziecko. Obok niego stał chłopak w wieku kilkunastu lat. To musiał być Alfred.

Były też listy – pisane po duńsku, z odręcznym podpisem Alfreda. Na szczęście dołączone były kopie przetłumaczone na polski. Alfred pisał do swojego brata – mojego dziadka – ale nigdy nie dostał odpowiedzi. Pisał o tęsknocie, o pracy w warsztacie, o tym, że nie założył rodziny, bo nie potrafił już wrócić do normalności po tym, co widział w czasie walk. Najbardziej poruszył mnie jeden fragment: „Jeśli kiedyś ktoś z was odnajdzie ten dom, niech wie, że czekałem”.

Siedziałem z tym listem w ręce, próbując sobie wyobrazić tego człowieka – samotnego, odciętego od rodziny, który jednak nie zapomniał. Może szukał jakiegoś rodzaju odkupienia, może nadziei, że coś po nim zostanie. Nie tylko zegary.

– Odszedł, ale zostawił mi coś więcej niż mieszkanie – powiedziałem głośno, jakby chciał, żebym to wypowiedział.

To nie był już tylko spadek. To była historia, która przez lata leżała zapomniana w szufladzie. A teraz trafiła do mnie.

Zostawił mi coś więcej niż pieniądze

Z każdym kolejnym dniem spędzonym w tym miejscu czułem, że nie jestem tylko przypadkowym spadkobiercą. Alfred nie zostawił mi fortuny – jego oszczędności były skromne, mieszkanie również nie było wiele warte. Ale to, co zostawił, miało zupełnie inną wartość.

Postanowiłem odwiedzić lokalne archiwum. Z pomocą Lisy dowiedziałem się, że Alfred był znany w miasteczku. Ludzie szanowali go za uczciwość i precyzję. Był milczący, ale zawsze gotów pomóc, zwłaszcza dzieciom – naprawiał im zegarki za darmo, czasem rozdawał własnoręcznie robione zabawki.

Spotkałem starszego mężczyznę, który opowiedział mi historię z dzieciństwa:

– Kiedy zgubiłem zegarek po ojcu, myślałem, że wszystko stracone. Alfred znalazł go i nie tylko oddał, ale też naprawił. Nigdy nie chciał zapłaty. Mówił, że czas wraca do nas tylko wtedy, gdy dzielimy się nim z innymi.

To zdanie zapadło mi głęboko w pamięć. Zrozumiałem, że ten dom, ten warsztat, to wszystko jest nie tylko pamiątką, ale też szansą, by coś zmienić. Nie chciałem sprzedać mieszkania. Postanowiłem zostać na jakiś czas. Zacząłem uczyć się podstaw zegarmistrzostwa. Może z czasem uda mi się przywrócić warsztat do życia.

Zamiast pytać „dlaczego ja?”, coraz częściej myślałem: „co mogę z tym zrobić?”. Bo spadek to nie tylko rzeczy. To decyzja, co zrobić z historią, która przypadkiem stała się twoją.

Nie trafiłem tu przypadkiem

Minęły trzy miesiące, odkąd przyjechałem do Hillerød. Początkowo planowałem wrócić do Polski po kilku dniach, ale coś mnie tu zatrzymało. Może poczucie misji, może chęć poznania siebie przez historię kogoś innego. W każdym razie – zostałem.

Warsztat zaczął żyć. Początkowo tylko porządkowałem narzędzia, czyściłem mechanizmy, odczytywałem stare instrukcje. Ale z czasem sąsiedzi zaczęli zaglądać – z pytaniami, z ciekawością, a czasem z zegarkiem w ręce. Nie odmawiałem. Czułem, że właśnie tego chciałby Alfred.

Zrozumiałem też, że dziedzictwo nie zawsze przychodzi w złocie i nieruchomościach. Czasem to pamięć, którą można pielęgnować. Ręce, które powielają gesty kogoś sprzed lat. Dźwięk zegara, który tyka dalej, mimo że ten, kto go nakręcał, już nie żyje. Pisałem do mamy regularnie. W jednej z rozmów powiedziała:

– Dziadek wspominał kiedyś o bracie, który był inny. Wrażliwy, cichy. Może ty też taki jesteś?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jednak coś we mnie wtedy drgnęło. Być może faktycznie było we mnie coś z Alfreda. A może dopiero się tego uczyłem. Nie wiem, jak długo tu zostanę, ale wiem, że nie trafiłem tu przypadkiem. Ten list zmienił wszystko.

Michał, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama