„Spadek po teściu miał zrobić z nas bogaczy. Przez własną naiwność szybko zostaliśmy z niczym”
„Byliśmy otoczeni zapachem lawendy i pięknymi meblami, gotowaliśmy raczej dla znajomych niż klientów, a kasa odziedziczona po bogatym teściu stopniowo zaczęła nam się kurczyć. Nie tak to miało wyglądać”.

- listy do redakcji
Razem z moją małżonką prowadziliśmy niewielki lokal gastronomiczny w pobliżu Starego Rynku. Nie ma co ukrywać, interes nie kręcił się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Główną przeszkodą okazało się usytuowanie knajpy, a także jej wizerunek.
Na pierwszą kwestię nie mieliśmy za bardzo wpływu, ponieważ moja żona dostała w spadku parter kamienicy, która stała akurat w tym miejscu, a nie gdzie indziej. Początkowo sądziliśmy, że bliskość Starego Rynku będzie naszym największym atutem. Rzeczywistość szybko zweryfikowała nasze założenia. Mimo że dzieliło nas od niego zaledwie około stu metrów, dla ewentualnych gości była to odległość nie do pokonania. Jeśli chodzi o wygląd naszej restauracji, mieliśmy na niego wpływ, ale chyba… nie trafiliśmy z wyborem stylu.
Nasza Prowansja nikogo nie kusiła
Wraz z małżonką spędziliśmy sporo czasu na francuskiej prowincji i zakochaliśmy się w panującej tam atmosferze oraz miejscowym designie. Wystrój lokalu dopełniliśmy kuchnią charakterystyczną dla tego regionu. Wśród doniczek pełnych lawendy nasi goście mogli delektować się prostymi, a zarazem pysznymi daniami.
W ofercie mieliśmy również wino, importowane z niewielkiej winiarni, w której przez parę lat zarabialiśmy na chleb. Poznaliśmy się bliżej z szefem i zaczęliśmy sprzedawać wszystkie jego wyroby. Jednak lokalna społeczność nie pokochała smaków Prowansji – aromatycznej zupy rybnej bouillabaisse, pysznego dania warzywnego ratatouille, które trochę przypomina nasze leczo, czy pasty tapenade z oliwek, serwowanej na chrupiących bagietkach. Nie zachwycili się też owocowymi, różowymi winami, z których dumna jest Prowansja. Na domiar złego, turystom ciężko było odnaleźć nasz lokal.
Byliśmy otoczeni zapachem lawendy i pięknymi meblami, gotowaliśmy raczej dla znajomych niż klientów, a kasa odziedziczona po bogatym teściu stopniowo zaczęła nam się kurczyć.
Żona chciała reklamować knajpę
Pewnego razu z samego rana pognałem do hurtowni, żeby kupić świeże figi, które ja i Magda wprost kochaliśmy, a deser z nich był jedną z naszych sztandarowych potraw. Do knajpy wróciłem o czternastej. Moja małżonka czekała przy stoliku z twarzą w stronę wejścia, a naprzeciw niej – kuchenna mistrzyni z tymi swoimi słynnymi kręconymi włosami! Kiedy zbliżyłem się do stolika, blondynka się odwróciła i zobaczyłem dziewczynę mniej więcej w naszym wieku.
– Oto Patrycja, moja szkolna przyjaciółka – oznajmiła moja małżonka.
Opadając na siedzisko, parsknąłem śmiechem.
– Sądziłem, że to jakaś telewizyjna gwiazda – rzuciłem – i już liczyłem na...
– Słyszałam od twojej żony o waszych kłopotach – weszła mi w słowo Patrycja. – Również jestem w stanie wam pomóc, tyle że bez obecności kamer...
– Patrycja zajmuje się projektowaniem i jest zatrudniona w firmie reklamowej – doprecyzowała Magda.
Głośno wypuściłem powietrze z płuc.
– Jasne, promocja lokalu by się nadała, ale niespecjalnie mamy na to kasę…
– Jeszcze mniej stać nas na to, żeby mieć lokal bez klientów – żona zgasiła mnie ripostą.
Zaniemówiłem.
Nie byłem przekonany
– Spokojnie, nie ma sensu się sprzeczać bez potrzeby – Patrycja ugodowo uniosła dłonie. – Serio jestem w stanie wam pomóc.
– Jakim cudem i za jaką cenę? – spytałem.
Moja bezpośredniość najwyraźniej nie zrobiła na Patrycji większego wrażenia. Być może zdążyła się już do tego przyzwyczaić?
– W zamian oczekuję od was wieczystej zniżki. Myślę, że dziesięć procent to uczciwa propozycja – odpowiedziała.
– Niech będzie – mruknąłem, krzywiąc się nieznacznie. – Ale musisz tu regularnie zaglądać.
– Zamierzam wpadać praktycznie każdego dnia, podobnie jak spora część moich znajomych. Wystarczy tylko, że przystaniecie na parę niewielkich modyfikacji… – zaczęła wywód.
Słuchałem opowieści o raju
Patrycja spędziła całą godzinę, przedstawiając nam swój koncept. Pomysł, który nam zaprezentowała, nie był jakąś drobną zmianą, ale totalnym przeobrażeniem. A wszystko zaczęło się tak niepozornie…
– Dopiero co wróciłam z urlopu. Wyspy Bahama to istny eden. Słoneczko, piasek, woda i cała masa rozrywek. Mimo to, prawie cały boży dzień przesiadywałam w knajpce.
– To musiało być niezłe balowanie! – chichotała Magda.
– O tak, zgadza się – odparła Patrycja. – Gdyby były lepszy internet, to mogłabym się nawet przenieść i zamieszkać w tym lokalu na stałe… – powiedziała rozmarzonym głosem.
– Masz jakieś fotki? – zapytałem.
– Jasne, że mam! Całe multum!
Z plecaka, który zawiesiła na oparciu fotela, wyciągnęła telefon i przez kolejne kilkanaście minut przeglądaliśmy zdjęcia wyświetlane na sporym ekranie. Niby nic nadzwyczajnego. Po prostu drewniana chatka przykryta strzechą z liści palmy, trochę leżaków plażowych, a obok każdego z nich skrzynka po owocach pełniąca rolę niewielkiego stoliczka.
– A powiedz, jakie napoje tam serwowali? – spytałem, jako że odpowiadam za zaopatrzenie baru.
– Oj, przeróżne rzeczy… – ponownie popadła w zadumę. – Koktajle z parasolką, głównie na rumie, bo tam rum jest podstawą wszystkiego, ale zmiksowane z sokami z egzotycznych owoców, z pokruszonym lodem, owocowymi dodatkami, no i rzecz jasna z mleczkiem z kokosa.
– A więc chodzi ci o klasyczne daiquiri, tak? – błysnąłem wiedzą na ten temat.
– O matko, faktycznie, tak się to zwało! – rozpromieniona przypomniała sobie nazwę drinka. – Ale mieli też wersję z arbuza i truskawek. Palce lizać, serio wam mówię!
– Ej, momencik – zerwałem się z krzesła i podreptałem w stronę barku.
Z butelki nalałem trochę płynu, dolałem mleczko kokosowe z puszki i wyciśnięty sok pomarańczowy. Całość trafiła do szejkera, a po zmieszaniu przelałem do szklanek wypełnionych pokruszonym lodem. Na koniec udekorowałem napoje plastrami świeżutkiego ananasa.
– Częstujcie się! – powiedziałem, podając paniom po drinku. – W tym raju na pewno sączyłaś też pina coladę, zgadza się?
Mieliśmy zrobić tropiki
Oczy Patrycji rozbłysły, gdy tylko spróbowała pierwszego łyka.
– Owszem, też była – przyznała z uśmiechem na twarzy – ale nie dorównywała twojej. Zaczynam chyba łapać, do czego zmierzasz.
– Hm, chyba jednak nie za bardzo – wybąkałem.
– Ależ to oczywiste! W naszym ponurym i chłodnym kraju okres letni jest stanowczo zbyt krótki, a do tego kapryśny. Nie każdego stać na wyprawę w tropiki, brakuje czasu i kasy. Więc zorganizujcie tutaj skrawek plaży, wstawcie komfortowe leżaki, gdzieś w rogu jakaś roślinka, najlepiej palma kokosowa...
– Palma to raczej odpada, ale sagowce prezentują się całkiem nieźle. Takie niby miniaturowe palemki... – wtrąciła moja małżonka, pasjonatka zieleni.
Patrycja zaklaskała z entuzjazmem.
– Świetnie czujesz temat! – wykrzyknęła radośnie. – Ale kluczowa kwestia to światło. Słoneczko musi przyświecać, musi być gorąco i przytulnie.
– A piach skąd wytrzaśniemy?
– Z piaskownicy – parsknęła śmiechem Magda.
– A co z solarium? Bez tego się chyba obejdzie – stwierdziła Magda. – Ale słyszałam coś o takich specjalnych światłach…
– Ej, a o czym najważniejszym zapomnieliście? – przypomniała Pati. – Musi być szybki internet!
– Racja, a jak nazwiemy knajpę? – olśniło mnie. – „Prowansja" raczej nie przejdzie, kompletnie nie będzie pasować…
– Nie gniewajcie się, ale „Prowansja" kojarzy mi się trochę z „prowincją" – Patrycja skrzywiła się lekko. – Ale jak dacie nazwę „Laba Bahama", to będzie jak ulał.
Nigdy wcześniej nie byłem tak zadowolony z lokalizacji naszej knajpy, która znajdowała się praktycznie w piwnicy. Żeby dostać się do środka, trzeba było pokonać parę schodków prowadzących na dół, dzięki czemu mogliśmy nasypać piasku nawet na pół metra. Główna sala miała naprawdę niezłe rozmiary, więc zmieściły się w niej bez problemu prawie trzy wywrotki piasku. Najtrudniej było ogarnąć oświetlenie, ale kumple elektrycy poradzili sobie z tym całkiem sprawnie.
Byliśmy optymistami
Wpadła na pomysł, żeby poza napojami alkoholowymi znalazły się w niej jedynie sałatki z owocami, sałatki z owocami morza, a dla wyjątkowo wygłodniałych gości – burger z górą świeżych warzyw. Ja z kolei przestudiowałem parę poradników dla barmanów i bez cienia smutku pożegnałem różowe wino z Prowansji, które zamieniłem na rum, gin i whisky, podawane w formie barwnych drinków.
Kiedy nadszedł moment inauguracji naszego cudownego lokalu, postanowiliśmy zaprosić Patrycję wraz z jej kolegami z firmy. Zjawiło się prawie 40 osób i każdy bawił się znakomicie, wylegując się na leżakach, sącząc koktajle z parasolkami i oglądając na sporym ekranie najpierw wystawę fotografii z urlopu Pati, następnie dwa epizody „Baywatch", a na deser „Żandarma z Saint Tropez".
Nic z tego nie wyszło
Nasza zabawa przeciągnęła się do późnych godzin nocnych, ale prawdziwa gratka czaiła się tuż za rogiem, następnego dnia. Standardowo startowaliśmy z interesem w samo południe, jednak tym razem troszkę zaspaliśmy i przybyliśmy na miejsce piętnaście minut po dwunastej. Pod drzwiami już koczowało kilkanaście osób trzęsących się z chłodu, bo pogoda była iście listopadowa. Zaskakujące było to, że spośród gości wczorajszego melanżu tylko Patrycja postanowiła stawić się na miejscu, aby z marszu zacząć wykorzystywać swój dziesięcioprocentowy upust.
Byliśmy optymistami, ale zmiany wprowadzone przez Patrycję przyciągnęły ludzi tylko na chwilę. Mieliśmy większy ruch przez jakiś miesiąc, potem wszystko siadło, a my musieliśmy zacząć dokładać do interesu. Kasa po teściu już dawno wyparowała, a my zostaliśmy prawie bankrutami. Plułem sobie w brodę, że dałem się namówić na te cholerne tropiki.
Paweł, 38 lat
Czytaj także: „Do wymarzonego stanowiska w firmie doszłam przez łóżko szefa. Tak było łatwiej i przyjemniej niż na nudnych kursach”
„Chciałam, by mąż zapłacił mi za bycie domową służącą. Wyśmiał mnie, więc teraz chodzi głodny i w pomiętych ciuchach”
„Zmieniałam babci pampersy tylko po to, żeby dostać spadek. Tak zakpiła ze mnie w testamencie, że straciłam wiarę w ludzi”