Reklama

Śmierć przyszła cicho i niepostrzeżenie, zaskakując mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Jednego dnia piliśmy razem poranną kawę, drugiego... była już tylko cisza. Zostałem sam. Sam z pięcioletnim synkiem, który nie rozumiał, dlaczego mama nie wraca do domu. Początkowo starałem się być silny, grać przed nim rolę opanowanego ojca. Ale nocami, gdy zasypiał, wpatrywałem się w sufit i nie czułem nic, poza bólem i pustką. Praca, zakupy, codzienne obowiązki — wszystko zlewało mi się w jedną wielką szarą plamę. W środku byłem po prostu martwy. Aż do dnia, w którym ktoś wyciągnął do mnie rękę.

Nie byłem gotów na ludzi

Najgorsze były poranki. Wstawałem, bo musiałem. Ubierałem się w te same dżinsy, co wczoraj, z przyzwyczajenia parzyłem kawę, której nawet nie piłem. Mały siedział przy stole, z buzią pełną płatków kukurydzianych, a oczy miał wciąż trochę zaspane, spojrzenie jeszcze nieobecne. Nie pytał o mamę. Już nie. To milczenie wbijało się we mnie jak miliony małych igiełek.

W mieszkaniu panowała cisza. Nie ta przyjemna, kojąca, ale taka, która ciąży w powietrzu. Nie było jej śmiechu, jej kroków, nawet jej narzekań na rozsypane klocki na dywanie. Wieczorami kładłem się na kanapie i patrzyłem na zegar. Minuty dłużyły się jak godziny. Irytowała mnie każda wiadomość w telefonie, każdy mail z pracy. Nie miałem siły ani na ludzi, ani na siebie.

Od śmierci Asi minęły trzy miesiące. Wciąż jeszcze nie potrafiłem wypowiedzieć jej imienia na głos. Bałem się, że jeśli to zrobię, po prostu się rozsypię. Wyrzuciłem jej szczoteczkę do zębów, ale jej sweter wciąż wisiał w przedpokoju. Mały czasem go przytulał. Wtedy udawałem, że szukam czegoś w szafce, by nie zobaczył, jak zaciskam zęby z bólu.

Nie byłem gotów na ludzi. Nie chciałem słuchać tych zapewnień, że „będzie dobrze”. Nie będzie, wiedziałem to przecież. Codzienność stała się czymś, co po prostu trzeba było przeżyć. Mechanicznie, bez uczuć, bez jakiegokolwiek planu i bez nadziei. Może właśnie dlatego, kiedy po raz pierwszy usłyszałem jej głos, ciepły, z lekką chrypką, poczułem się, jakbym po tych dziesiątkach dni bezdechu wreszcie zaczerpnął powietrza.

Próbowała do mnie zagadywać

Codzienność wciągała jak bagno. Rano było śniadanie, szybkie ubieranie, przedszkole, potem praca, gdzie udawałem, że coś robię. Wieczorem z kolei czekała na nas bajka, kąpiel, kolacja. Czasem Michaś zasypiał mi na kolanach, z nosem wtulonym w mój sweter. I tylko wtedy czułem, że jeszcze jestem komuś potrzebny. Tylko jemu, mojemu pięcioletniemu synkowi, który dawał mi powód, by jakoś się trzymać.

On też zaczął się zmieniać. Mniej się uśmiechał i coraz częściej patrzył w okno. Wiedziałem, że tęskni, ale nie potrafiłem z nim o tym rozmawiać. Nie chciałem, żeby widział mój ból.

Przedszkolanka, ta nowa, próbowała do mnie zagadywać, gdy odbierałem go popołudniami. Mówiła, że warto z kimś porozmawiać, że dzieci czują więcej, niż pokazują. Uśmiechała się tak ciepło, ale ja tylko przytakiwałem i szybko uciekałem wzrokiem.

— Michaś jest bardzo wrażliwy — stwierdziła któregoś dnia, gdy przypadkiem spóźniłem się kilka minut. — Dużo rysuje. Często mamę.

Skinąłem głową. Nie potrafiłem powiedzieć ani słowa. Bo jak miałbym jej powiedzieć, że ja sam nawet nie mam odwagi spojrzeć na jego rysunki? Że chowam je po szufladach, bo każdy z nich to nóż wbity w moje serce?

Wieczorem znalazłem w jego plecaku laurkę z napisem „Dla Taty i Mamy”. Usiadłem z nią przy stole, długo wpatrując się w te krzywe literki i serduszka. W końcu po raz pierwszy od miesięcy się rozpłakałem. Po cichu, sam, w naszej kuchni.

Skinąłem tylko głową

Zazwyczaj odbierałem Michała w pośpiechu. Wbijałem wzrok w telefon, by uniknąć kontaktu wzrokowego z innymi rodzicami. Tego dnia zostałem dłużej w pracy. Gdy dotarłem do przedszkola, większość dzieci była już w domach. Tylko mój syn siedział na dywanie z młodą kobietą — układali puzzle.

— Przepraszam za spóźnienie — rzuciłem cicho, stanąwszy w drzwiach.

Podniosła wzrok. Miała rude włosy spięte niedbale i zmęczony, ale szczery uśmiech.

— Nic się nie stało. I tak już kończyliśmy. Michaś mówił, że lubicie zupę pomidorową. – Mrugnęła do chłopca. Wtedy pojąłem, że to ta nowa przedszkolanka.

— Tak, mama robiła najlepszą — odpowiedział cicho Michał.

Zamarłem. Nie spodziewałem się, że to powie. Przedszkolanka, Ewa, przypomniałem sobie z listy kontaktów, podeszła do mnie i podała mi kartkę.

— Michał narysował dzisiaj coś wyjątkowego — oświadczyła. — Nie chciałam, żeby zginęło w szafce. Proszę.

Spojrzałem na kartkę. Ja, Michał i kobieta z długimi włosami, trzymający się za ręce. Serce z trudem mieściło się na papierze. Patrzyłem na rysunek, próbując coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle.

— Jeśli kiedyś... chciałby pan porozmawiać... albo po prostu napić się herbaty... — odezwała się cicho. — Jestem tutaj.

Skinąłem tylko głową, jakbym dziękował. A potem przez całą drogę do domu trzymałem rysunek w dłoni, jakby miał się rozpłynąć, jeśli go schowam.

Nasze dłonie spotkały się na blacie

Nie wiem, jak to się stało. Michaś ją lubił, a ona nie zadawała tych natrętnych pytań, które słyszałem od innych, więc... jakoś tak wyszło, że pewnego popołudnia, gdy odebrałem go wcześniej, Ewa zaproponowała spacer do parku. Poszliśmy we trójkę. Michał biegał między liśćmi, a my siedzieliśmy na ławce. Rozmawialiśmy o niczym, a jednak pierwszy raz od dawna czułem, że oddycham.

Tydzień później zaprosiłem ją na herbatę. Tak po prostu, bo wcale tego nie planowałem. Michaś zasnął wcześnie, a ja zaparzyłem herbatę z cytryną. Gdy przyszła, miała na sobie prosty sweter i pachniała czymś ciepłym jak złota jesień.

— Ładnie tu — powiedziała, rozglądając się po mieszkaniu. — Czuć, że ktoś tu kochał życie.

Nie odpowiedziałem. Usiadła przy stole. Potem rozmawialiśmy o dzieciach, o tym, jak trudno je zrozumieć, jak czasem płaczą z powodu rzeczy, których dorośli nie dostrzegają.

— Michał jest silniejszy, niż ci się wydaje — stwierdziła nagle. — Ale potrzebuje, żebyś był obecny. Nie tylko fizycznie.

Poczułem, że mnie nie osądza ani nie ma pretensji. W jej głosie wyczułem tylko troskę. W pewnym momencie nasze dłonie spotkały się na blacie. Żadne z nas się nie wycofało.

W mojej kuchni pachniało jej perfumami jeszcze długo po tym, jak wyszła. Stałem potem w ciszy i przez chwilę czułem, że chyba coś się we mnie otwiera.

Wiedziałem, że coś się zmienia

Zaczęła przychodzić częściej. Czasem z ciastkami, czasem tylko na chwilę, żeby przeczytać Michasiowi bajkę. Nie zadawała pytań, nie wchodziła z buciorami w moje wspomnienia — po prostu była. Coraz częściej łapałem się na tym, że czekam na jej wiadomość, że liczę godziny do jej przyjścia. Michaś też polubił ją jeszcze mocniej. Śmiał się przy niej, jakby znowu był tym chłopcem sprzed kilku miesięcy.

Pewnego wieczoru, gdy układała mu klocki, obserwowałem ich z kuchni, jakby i ona należała do naszej rodziny. Jakby wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było tylko snem. A może to właśnie to było snem? Przez chwilę pomyślałem, że może to wszystko dzieje się za szybko. Że jeszcze nie poradziłem sobie z żałobą i to nie w porządku.

— Myślisz o niej, prawda? — zapytała cicho Ewa, gdy zostaliśmy sami.

Z początku milczałem. Zaparzyłem herbatę, podałem jej kubek. Usiadła blisko, a ja spuściłem wzrok.

— Tak — przyznałem w końcu. — Czasem mam wrażenie, że ją zdradzam, wiesz?

— Nie zdradzasz jej, gdy chcesz żyć — odpowiedziała łagodnie. — Ona była twoją miłością. I zawsze będzie. Ale ty wciąż jesteś tutaj. I Michaś też.

Patrzyłem na nią długo. W jej oczach nie było litości, tylko zrozumienie i... coś jeszcze. Czułość, cierpliwość... a może nadzieja.

Nie całowaliśmy się — nie wtedy. Mimo to wiedziałem, że coś się zmienia. Przeczuwałem, że jeśli dam temu szansę, może nie będzie to tylko chwilowe.

Miłość po stracie nie jest taka sama

Minęło kilka miesięcy. Zbliżała się wiosna, a w naszym domu coraz częściej było słychać śmiech: czasem mój, czasem Michasia, czasem jej. Ewa nie wprowadziła się do naszego życia z hukiem. Przyszła cicho, jakby nie chciała nikogo przestraszyć. Nie próbowała być matką dla mojego syna, nie zastępowała Asi. Była po prostu Ewą — ciepłą, uważną, obecną wtedy, kiedy trzeba.

Zdarzało mi się wciąż budzić nocą z ciężkim sercem. Ale już nie leżałem w ciemności sam. Czasem szedłem do pokoju Michasia, czasem po prostu siadałem w kuchni i nalewałem sobie herbaty. Wiedziałem, że rano wstanę i będzie ktoś, kto się ucieszy z mojego „dzień dobry”.

Któregoś dnia Michał zapytał:

— Tato... Ewa będzie z nami na wakacjach?

Zaskoczyło mnie to. Spojrzałem na niego, a on wyglądał na zupełnie spokojnego. Jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

— Chciałbyś, żeby była? — rzuciłem, przyglądając mu się uważnie.

— Tak. Bo wtedy będzie tak, jak na tym rysunku. — Uśmiechnął się.

Zrozumiałem wtedy, że dzieci widzą więcej, niż myślimy. I że może nie trzeba się bać nowego, jeśli nie udajemy, że stare nigdy nie istniało. Miłość po stracie nie jest taka sama, ale może być prawdziwa. Na pewno okaże się inna, może dojrzalsza — taka, która nie zabiera miejsca tej, która była przed nią, tylko buduje swój własny kąt w sercu.

Mateusz, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama